Jestem atencyjną kur*ą!

Tak, jestem atencyjną kur*ą! Nie wstydzę się tego, mam tego pełną świadomość i zdaję sobie sprawę z konsekwencji, jakie taka postawa ze sobą niesie. Lubię być w centrum uwagi, doceniam jak ktoś nieznajomy mnie poznaje i chce sobie ze mną zrobić fotę. Czerpię przyjemność z tego, iż jakiś portal/fanpage wrzuci zdjęcie mojego pyska, powoła się na moją opinie czy zacytuje moją wypowiedź, itp., itd. Przy tym nie uważam się za osobnika z krótkim przyrodzeniem. I dosłownie, i w przenośni. Ale czy to oznacza, że na lewo i prawo chwalę się zawartością swoich gaci? No nie koniecznie. Bo tak w zasadzie, to jestem przeciętniakiem i tego również się nie wstydzę. I właściwie po co o tym wszystkim piszę? Otóż kiedy przed kilkoma miesiącami rosyjskie służby (CHE CHE) opanowały komórki poprzez aplikację FaceApp sam z niej skorzystałem i swoje postarzone zdjęcie wrzuciłem na fanpage bloga. Zrobiłem to z kilku mniej lub bardziej istotnych powodów, ale o szczegółach za chwilę.

Na początku warto uświadomić sobie sprawę z tego, że większość osób prowadzących blogi, vlogi czy szafiarskie konta na Instagramie również lubi być w centrum uwagi. Bez tego ciężko wyjść do ludzi; bez firmowania czegoś swoim wizerunkiem bardzo trudno zdobyć szerszą rzeszę odbiorców. A po to m. in. zakładane są tego typu media. Oczywiście motywacja do zostania „szafiarką” może być różna, ale z grubsza chodzi o to, aby albo zaistnieć niczym Kardashianki albo krzewić jakąś myśl, ideę czy koncept. Swoją drogą ktoś mi kiedyś na YouTubie napisał, że dla niego jestem piwną szafiarką bez pasji do tego co robię, stąd nie miejcie mi za złe używania akurat tego szafiarskiego porównania. W każdym razie bez czytających/oglądających wpisy blogerów ich działania nie mają sensu. A nic tak dobrze się nie sprzedaje, jak własny ryj. Wystarczy jak zerknę na swoje posty – zdjęcie z żywą osobą w kadrze zdobywa zazwyczaj o kilkadziesiąt, a czasem nawet i o kilkaset procent większy zasięg od foty samego piwa. Idąc dalej tym tropem można wskazać moje filmy na YouTube. Degustacje klikają się słabo, ale jak już wjedzie wywiad czy wspólna konsumpcja – słupki idą w górę. Tego typu mechanizmów można wymieniać więcej. Dobrze sprzedają się kontrowersyjne tematy (pozdrawiam Order of Yoni), cycki (i znowu macham do tych pozdrowionych sprzed chwili), gry, sprawy śmieszkowe, etc. Bo wiecie, że „merytoryka się nie klika”, prawda? Oczywiście w dużym skrócie, ale ludzi zainteresowanych najnowszym odcinkiem Big Bradera czy poczynaniami bohaterów z „Dlaczego ja?” zawsze będzie więcej od tych, oglądających TVP Kulturę czy Discovery Historię.

I w tym miejscu przechodzimy do meritum i odpowiedzi na zadane na wstępie pytanie – po kiego grzyba wrzuciłem na profil swoją postarzoną facjatę przez FaceAppa? Po pierwsze primo: wiedziałem, że ta fotka „będzie się klikać”. Po drugie primo: wiedziałem, że dzięki temu dotrze do większej liczby osób. Po trzecie primo-ultimo: istnieje duża szansa, że trafi ona do kogoś, kogo trzymane na zdjęciu piwo i tekst zainteresują, i albo zainteresuje się kraftem samym w sobie albo, jeśli się tym kraftem już interesuje, to dołączy do odbiorców moich treści. Być może część z Was pomyśli, że to niemożliwe, tylko jak to jest faktycznie? Okazuje się, iż kilkanaście osób, które kliknęły w jakąś reakcję nie miało fanpage’a w swoich polubieniach. O większym zaangażowaniu wcześniejszych „lajkowiczów” nie wspominam, bo to jest chyba logiczne.

Ktoś może zapytać: „ok, ale po co to wszystko”? I w tym miejscu niech każdy z blogująco-szafiarkująco-vlogujących odpowie sobie na to pytanie sam. Wy też zresztą możecie. Odpowiadając sam za siebie mogę rzec, iż robię to dla realizacji misji, jaką postawiłem sam sobie. Co to za misja? Na to pytanie najpewniej odpowie Wam jeden z najbliższych odcinków Alchemii – podcastu o piwie, w którym stanąłem pod gradobiciem pytań Przemka Iwanka. Co zresztą także nie byłoby możliwe, gdybym nie był atencyjną kur*ą… bo właśnie trochę dzięki temu i Ty, drogi czytelniku, dobrnąłeś do tego miejsca. Twoje zdrowie i nie miej za złe, że czasem pojawią się tu treści, jakich być może się nie spodziewasz. Wszystko po to, aby krzewić tę piwną rewolucję, bo jak to mówił M w „Skyfallu” – lots to be done!

„Janusze” z Kraftem roku 2018!

fot.: https://www.facebook.com/Browarwaszczukowe/

No i lekko gruchnęło w polskim krafcie. A wszystko przez wyniki tegorocznego Konkursu Piw Rzemieślniczych. Niby początkowo całość szła zgodnie z planem; przewodniczący jury – Tomasz Kopyra – odczytywał poszczególne kategorie nagród, gdzie nie w każdej wszystkie miejsca były obsadzone; piwowarzy i browarnicy odbierali swoje medale; część była zadowolona; część pewnie mniej, itd. itd. Ot sytuacja podobna do tej sprzed roku czy dwóch. Wydawać by się mogło, że nic nikogo nie zaskoczy. Aż tu nagle przyszło do ogłoszenia wyników najważniejszych, czyli wyników „Kaftu roku 2018”. Nagrody, jaką powinno zdobyć piwo najlepsze z wszystkich, najgodniejsze i najwspanialsze, i najcudniejsze i w ogóle naj! I teraz w tym miejscu zapewne większość spodziewała się sztosa-ciężarowca, wymrażanego siedemnastokrotnie w beczkach bo rumie, wyłowionych z pirackiego galeonu, zatopionego w wodach Atlantyku. Ja w sumie też się tego spodziewałem, niemniej kiedy ogłoszono, iż nagrodę tę zdobywa Janusz Moczywąs z Browaru Waszczukowe, czyli dortmunder export, kąciki moich ust powędrowały ku górze. Co było tego powodem? Już spieszę z wyjaśnieniem.

Na początku trzeba sobie zadać pytanie czym w ogóle jest wspomniany „Kraft roku”. Niestety organizator konkurs nie opisuje dokładnie tejże kategorii na swoich stronach i w regulaminie. W tymże dokumencie znajdziemy jedynie zapis, informujący nas o tym, w jaki sposób nagroda zostanie przyznana: „Spośród zwycięskich piw w poszczególnych kategoriach, po dodatkowej degustacji, Grand Jury KPR 2018 wyłoni w trybie debaty i głosowania jawnego piwo, które otrzyma tytuł Kraft Roku 2018 (…)”. Tylko tyle i aż tyle. I teraz wyobraźcie sobie ok. 50 piw ze złotymi (albo prawie złotymi 😛 ) medalami w każdej kategorii, spośród których sędziowie wybierają to jedyne, najwspanialsze piwo. Jeśli kierowalibyśmy się przeświadczeniem, iż tytuł „Kraftu roku” winien trafić do autora najbardziej złożonego, najbardziej degustacyjnego trunku spośród tych kilkudziesięciu, to na wstępie możemy odstrzelić 90% pozycji bez ich próbowania. Wśród nich znajdzie się z pewnością Janusz Moczywąs, bo przecież zwykły lager niemiecki bankowo przegra z kretesem z chociażby brokreacyjnym Potion #2 (na którego ja osobiście stawiałem 😉 ). Bankowo, o ile weźmiemy kryteria, opisane przeze mnie wcześniej. A tychże wyznaczników jury zwyczajnie nie może, powtarzam – NIE MOŻE brać pod uwagę. Nie po to stworzono taką liczbę kategorii, aby móc wyłonić wśród nich tych najlepszych. I tak mamy na przykład kategorię „Imperialny Stout/Porter leżakowany w drewnie” czy „Specjalny Porter Bałtycki”. To chociażby tutaj powinniśmy szukać najlepszych, degustacyjnych sztosów, a nie w „królewskiej kategorii”.

No ale co z tym „Kraftem roku”? W mojej ocenie, skoro mówimy o nagrodzie, jaka jest przyznawana za najlepsze piwo spośród 50 najlepszych piw z każdej kategorii, to nie możemy dyskryminować żadnego za to, iż nie jest na tyle złożone, aby wyczerpywać znamiona definicji sztosu. Dla mnie „Kraft roku” to piwo, któremu nic nie brakuje, które jest najlepsze w swoim stylu i które wyróżnia się na tle innych. I czy takim piwem nie może być „zwykły” pils czy chociażby tegoroczny zwycięzca, czyli dortmunder export? Może! Baaaa, jestem zdania iż ten wybór pokazuje, jak bardzo bogaty i złożony jest świat kraftu. Pokazuje też pewną równość, której czasem mi brakuje. Być może kojarzycie pastę o piwnym neoficie, wywyższającym się pośród zwykłych pijaczy piwa? Jeśli tak, to czy chcieli byście, aby tak Was postrzegano? Ja niekoniecznie, stąd też osobiście identyfikuję się z wyborem jury i absolutnie nie jestem zdziwiony, chociaż może nieco zaskoczony. Zaskoczony na plus.

Janusz Moczywąs przez najbliższe dni zapewne dostarczy sporo emocji i pewnie wywoła wiele dyskusji wokół tego tematu. I dobrze, bo może komuś to otworzy oczy; być może niektórzy zaczną bardziej doceniać style, których brakuje na sklepowych półkach? O jak marzy mi się, aby wypuszczano więcej dry stoutów, pilsów, bocków czy lagerów niemieckich. Bo kraft to różnorodność, jaką powinniśmy mieć nie tylko w setkach różnych odmian India Pale Ale’i, ale i w każdym stylu z osobna. I mam nadzieję, że nie będę osamotniony w takiej postawie. Brawo Waszczukowe, brawo KPR, brawo polski kraft!

PEŁNA LISTA NAGRODZONYCH

Wywody Chmielobrodego – cz. 12

The Order of Yoni, czyli „sex sells” w piwnym ciele

No to się porobiło. W miniony weekend miałem okazję skosztować pierwszego na świecie piwa, do produkcji którego użyto bakterii kwasu mlekowego, pobranego z kobiecych narządów rodnych. W sensie z waginy. I nie, nie jest to żadna ściema; faktycznie można powiedzieć, że na rynku już niebawem pojawi się piwo z „esencją” kobiety. Sprawa jest delikatnie mówiąc dość kontrowersyjna, ale chyba o to właśnie chodziło. Chociaż w sumie nie spodziewałem się tego, jak ogromnym zainteresowaniem sprawa będzie się „cieszyć”. Wrzucony przeze mnie post ze zdjęciami butelki i krótkim opisem sytuacji ma tak potężne zasięgi, że w ciągu niecałych 48 godzin przebił moje najpopularniejsze posty na Facebooku z ostatnich dwóch lat. O blisko 40-tu udostępnieniach nie wspominając.

Oczywiście opinie bywają skrajne. Jedni są zaciekawieni, inni zniesmaczeni, a kolejni oburzeni. I tylko tych obojętnych jakoś niewielu. Ja do samego pomysłu mam stosunek ambiwalentny. Dlaczego? Z jednej strony marketing faktycznie trąci lekko myszką i kojarzy mi się z latami 90tymi, kiedy to jako nastolatek zerkałem na witryny kiosków Ruchu w poszukiwaniu roznegliżowanych zdjęć na paczkach prezerwatyw czy pisemek dla panów. Z drugiej zaś strony – „sex sells”, a zajmując się zawodowo zarządzaniem grupą sprzedawców muszę docenić pomysł, na który nikt jeszcze nie wpadł, a jaki jest w zasadzie bardzo banalny i może się dobrze sprzedać.

Nim jednak przejdę do szczegółów technicznych warto zwrócić uwagę na tych komentatorów, którzy sięgają po skojarzenia ciężkiego kalibru. Wiecie, hasła w stylu „Pierwsze oficjalne piwo typu siki”, „bede rzigoł” albo „Pijesz i czujesz się jakbyś zlizywał piwo z ci*ki” nijak mają się do samego procesu technologicznego i do samego piwa, a same w sobie trącą humorem raczej niskich lotów. Chociaż ktoś może w tym miejscu powiedzieć „jaki marketing, taki humor” i ciężko będzie mi z tym polemizować (wink wink 😉 ). Natomiast z pewnością warto zrozumieć samą ideę i to, w jaki sposób rzeczone piwo powstaje.

The Order of Yoni – Bottled Lust to kwaśne piwo szampańskie zakwaszane bakteriami kwasu mlekowego. Kropka. Gdzie tutaj miejsce na tę „esencję” kobiety? Jak już we wstępie pisałem chodzi konkretnie o pałeczki kwasu mlekowego – lactobacillus acidophilus. Bakterie te są powszechnie używane m. in. przy produkcji wyrobów mlecznych, ale występują także naturalnie w przewodzie pokarmowym, w jamie ustnej czy właśnie w końcowej części dróg rodnych kobiety. W piwowarstwie lactobacillusy używane są do zakwaszania piwa, dzięki czemu uzyskujemy piwa kwaśne, np. w stylu berliner weisse. No i tutaj dochodzimy do sedna. Skoro bakteria to bakteria i nie ma znaczenia, skąd ją uzyskamy, to czemuż nie pozyskać jej z kobiecej waginy? Przecież to jest doskonały pomysł i marketingowo sprzeda się sam! Wybierzemy śliczną modelkę, porobimy zdjęcia i gotowe. Przecież „sex sells”! Pewnie w ten sposób pomyślał twórca The Order of Yoni, bo już dwa lata temu odpalił kampanię crowdfundingową, chcąc zebrać kasę na realizację tej idei. Koncept wtedy jednak nie wypalił, ale to nie znaczy, że został całkowicie pogrzebany. Nim jednak o dalszych losach „zakonu Yoni” warto powiedzieć sobie jedno – naprawdę nie ma co się ekscytować tym, że Bottled Lust zakwaszono lactobacillusami, pobranymi z waginy pięknej kobiety. Równie dobrze można by pobrać te pałeczki z wnętrza policzków jakiegoś przystojnego młodzieńca. I w zasadzie The Order of Yoni powinien to zrobić – w końcu mamy równouprawnienie! OK, być może zapytacie – a co z innymi drobnoustrojami, jakie razem z bakteriami trafiają do piwa. No właśnie w tym rzecz, że nic innego do piwa na trafia. Pobrane bakterie, a w zasadzie wymaz z pochwy jest przekazywany do laboratorium, gdzie ekstrahuje się rzeczonych mlecznych koleżków, celem ich dalszego namnożenia. Wszystko z zachowaniem najwyższych zasad higieny i sterylności. No bo serio – czy ktoś uwierzył w to, że do kadzi warzelnej czy do tanka fermentacyjnego ktoś po prostu dolał kobiecy śluz?!? Jeśli tak, to gratuluję ogarnięcia.

Prawda jest taka, że w całym tym ambarasie chodzi o marketing. O nic innego. Nieudana kampania crowdfundingowa pokazuje, że w Polsce ten pomysł może nie przejść. OK, na bank znajdą się osoby zaciekawione sprawą i chętnie piwa spróbują, ale spodziewam się raczej czarnego PR’u i głosów w stylu „hurr durr piwo z ci*ki, che che”. Pewnie dlatego producent tegoż trunku zarówno swój fanpage, jak i konto na Instagramie prowadzi w języku angielskim. To pokazuje nakierowanie raczej na zagranicznego odbiorcę i w sumie to mnie kompletnie nie dziwi. Ja osobiście jestem nieco rozdarty, bo samo piwo (a w zasadzie dwa piwa, z dwóch różnych modelek) jest zwyczajnie dobre i świetnie smakuje (o konkrety nie pytajcie – będzie o tym niebawem), ale faktycznie mam trochę problem z taką formą marketingu. Ostateczną ocenę zostawiam Wam, tylko błagam – najpierw spójrzcie na temat szeroko, bo nie jest on tak jednoznaczny, jakby mogło się na pierwszy rzut oka wydawać.

PS
Premiera piwa będzie miała miejsce najpewniej w ostatni weekend lipca w katowickiej Białej Małpie.

Wywody Chmielobrodego – cz. 11

Ma być twardo i szorstko, ale czy aby na pewno?

Coś we mnie ostatnio pękło. I chociaż wiem, że ten tekst świata nie zmieni, to muszę to z siebie wyrzucić. Bo może dzięki temu jakiś procent… promil… no może procent z promila zmieni swoje podejście do sprawy? Sprawy, na którą chyba nie zwraca się zbytnio uwagi, bo przecież zawsze tak było, więc po co cokolwiek zmieniać? A ja jednak czuję potrzebę zmiany. Tak jak zmieniło się podejście do piwa, tak tutaj też podejście może się zmienić. Pewnie nie dziś, na pewno nie jutro, ale może kiedyś, w przyszłości, tej dalszej. Tylko żeby to się zadziało to już teraz trzeba stawiać pierwsze kroki. Na szczęście nie jestem jedyny i nie ja postawiłem ten pierwszy krok. W sumie to nawet nie wiem, kto tak naprawdę ten pierwszy krok wykonał, ale to nie jest w tym miejscu najważniejsze. Dla mnie wszystko zaczęło się chyba od Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa, w trakcie którego odbył się panel dyskusyjny „Kobiety w piwowarstwie rzemieślniczym w Polsce i na świecie”. Niestety tego dnia we Wrocławiu mnie nie było, ale echa tej rozmowy rozbrzmiewały nawet kilka dni po niej. Bo to właśnie o kobiety i ich miejsce w świecie piwa mi chodzi.

Wtedy jeszcze nerwy trzymałem na wodzy. Owszem, w piwowarstwie kobiety są w mniejszości, ale dzielnie walczą o swoje, odnoszą sukcesy, otwierają browary i po prostu robią swoje. Tylko faceci w tym wszystkim bardzo często patrzą na te dokonania co najmniej z przymrużeniem oka, a niejednokrotnie z pogardą. I ja się na to nie godzę! Po prostu nie, bo nie ma ku temu żadnej podstawy. Jasne, wszędzie mówi się, iż kobiety mają trudniej i w jakby na to nie patrząc patriarchalnym świecie z takim stanem rzeczy podejmuje się walkę (z różnym skutkiem), ale kiedy bliżej przyjrzałem się całej scenie piwnej, tak tutaj wyszedł miejscami po prostu zwykły, chamski, męski szowinizm.

Rzućcie okiem na ten przykład na reklamy piwa w Polsce. Wszędzie dominują mężczyźni, ich męskość i mierzenie własnego penisa miarą wypitych butelek w towarzystwie kumpli. A to po górach spaceruje dwóch kolesi w towarzystwie rodowitego górala, a to w knajpie koledzy oglądają mecz i pięknie dopingują, a to panowie piwowarzy wrzucają kosze świeżutkiego chmielu do kadzi warzelnej… co nota bene jest głupie samo w sobie, bo kto w obecnych czasach w piwowarstwie używa tego surowca w takiej formie… niemniej – wszędzie same „chopy”, a kobiety pojawiają się co najwyżej w reklamach radlerów. No bo przecież gdzie kobieta mogłaby sięgnąć po piwo?!?! Toż to nie może być! Sytuację reklam stara się ratować Karmi, gdzie banda brodatych i napakowanych motocyklistów siedzi przy tymże trunku, ale znowu na sam koniec w kadrze pojawia się Penélope Cruz i już wiadomo, iż panowie nie są tu dla piwa, ale dla tej hiszpańskiej piękności. Natomiast taka Perła idzie już w ogóle na całego, tworząc treści reklamowe w sposób tak dobitnie dla mnie słaby, jak na poniższym obrazku:

Drugą sprawą, jaka mnie irytuje jest moment, kiedy w „chmielobrodym” sklepie jesteśmy we dwójkę. Tzn. ja i Pani Kapitan. Jak myślicie, ile osób proszących o poradę zwraca się o nią wóczas do Marty? Null, zero, none, nada! A musicie wiedzieć, że Pani Kapitan na piwie się zna i potrafi świetnie doradzić. Taka postawa od razu mówi – to przecież facet musi znać się lepiej na piwie! OK, być może w większości wypadków tak będzie, ale nie generalizujmy. Znam całe tuziny pań, potrafiących o piwie opowiadać w sposób mogący zawstydzić niejednego blogera.

W multitapach i knajpach zresztą nie jest lepiej. Ile razy widziałem sytuacje, w których barman na pytanie płci pięknej z prośbą o poradę z automatu proponował piwa słodkie, z sokiem, z niską goryczką lub radlery. Oczywiście ponownie nie generalizuję, ale problem jest, a mnie zastanawia czemuż nie można by zmienić takiego podejścia? Z jakiego powodu kobieta musi być skazywana na słodkie trunki? Gorycz płci pięknej nie przystoi czy jak?!? I znowu wracamy tutaj do utartego schematu, powielanego w reklamach i przekazywanych z ust do ust w formie legendy, iż panie to przecież tylko drinki piją, a jeśli sięgają po piwo to na pewno to słodkie czy inne Karmi.

Dlatego może warto w tym miejscu zastanowić się, czy my, faceci, nie powinniśmy o panie zawalczyć? Bo panie walczą i takie osoby jak np. Agnieszka Dejna, Dorota Chrapek czy Agnieszka Wołczaska-Prasolik (oraz wiele, wiele innych) pokazują, że się da, ale panie same świata nie zmienią. Wesprzyjmy je w tym i traktujmy jak równych. Zarówno pod kątem piwowarstwa, sędziowania, blogowania, jak i pod kątem zwykłego spożywania piwa. Po raz n-ty i do znudzenia będę powtarzał, że piwo ma łączyć, socjalizować i bawić, a nie wznosić jakiekolwiek bariery czy barykady. Jak już pisałem we wstępie – ja wiem, że świata nie zmienię, ale kropla drąży skałę. A ja zamierzam być kroplą bardzo upierdliwą i Was, drodzy Panowie, również do tego zachęcam.

Wywody Chmielobrodego – cz. 10

Zmierzch ery piwnych festiwali?!

Gdybym oceniał formę festiwali piwnych wyłącznie na podstawie tegorocznej edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa, to z pewnością na końcu powyższego tytułu pojawiłaby się kropka, ew. sam wykrzyknik. Natomiast sprawa nie jest tak oczywista i jednowymiarowa, jakby mogło się wydawać, ale od początku.

Począwszy od zeszłego roku polska scena kraftowa zaczęła powoli marudzić na to, co dzieje się na tego typu imprezach. Przyczynkiem do tego były m. in. Poznańskie Targi Piwne anno domini 2017. Ludzi przyszło jakoby mniej, sakiewki wystawców nie napełniły się w stopniu co najmniej zadowalającym (a przynajmniej nie wszystkich), zainteresowanie Konkursem Piw Rzemieślniczych nieco przybladło, mimo iż sam KPR w mojej ocenie był jednym z sensowniejszych eventów, przyciągających ludzi do zapłacenia tych 20 zł za wejście, a sama organizacja Targów miała swoje przywary (kolejka do WC oraz śmieszne wciskanie pod szyld PTP imprezy Foodtruckowej)… chwila, chwila. Ile trzeba było zapłacić za wejściówkę? 20 zł? Na jeden dzień? Karnet trzydniowy za 45 zł? Rozumiem, że w cenie było jakieś piwo lub szkło? W przypadku karnetu a i owszem, ale bilet jednodniowy uprawniał nas jedynie do wielokrotnego wejścia.

Zostawmy na chwilę koszty biletów wstępu, do których wrócę nieco później i przejdźmy dalej. Bo tak oto nadeszły kolejne imprezy, na których byłem osobiście w tym roku – Silesia Beer Fest i łódzkie Piwowary. Imprezy o wiele mniejsze, skupiające maksymalnie do 30 wystawców i przeznaczone raczej dla społeczności lokalnej. Okazało się, że frekwencja na obu eventach była całkiem niezła, a w Łodzi wręcz mocno zadowalająca; wystawcy w większości opuszczali targi w dość pozytywnych nastrojach i z optymizmem zerkali na zbliżający się maraton festiwalowy, jaki miał ruszyć w maju w Bydgoszczy.

Co prawda na Beergoszcz finalnie nie dotarłem, ale na całe szczęście pojawiłem się w Warszawie. Festiwal, okrzyknięty najbardziej prestiżową imprezą w polskim krafcie, miał przynieść wystawcom niebotyczne zyski, a przez kilka pięter pomieszczeń dla VIPów na warszawskiej Legii miało przetoczyć się ponad 20 tysięcy gości. Ostatecznie na WFP zjawiło się 13 tysięcy osób, a spora część browarów była zmuszona odesłać do domu sporą część zapasów, jakie zabrali na imprezę. I tutaj znowu jak po deszczu zaczęły kwitnąć tezy, jakoby festiwale piwne miały się skończyć. Żeby nie było – dla mnie osobiście Warszawski Festiwal Piwa okazał się imprezą genialną, bo nie było zbytecznego tłoku, z każdym mogłem pogadać, a w trakcie moich dwóch wystąpień na scenie miałem pełną widownię. Jednakowoż patrząc biznesowo faktycznie czuję, że całość nie do końca się spięła.

Kolejne punkty na mapie mojego piwnego kalendarza przypadły na Kraków i Szczecin. Podczas małopolskiego BeerWeeka, będącego największym festiwalem piw kraftowych na południu Polski, ludzi było multum. A przynajmniej tak wypadło w piątek, kiedy miałem okazję śmigać po terenach stadionu Cracovii. Wszyscy jakoś tak wyraźniej uśmiechnięci, zadowoleni, a czasem z lewej, czasem z prawej strony dochodziły mnie słuchy, że jednak te festiwale nie takie złe i że chyba się jeszcze nie skończyły. W Szczecinie było podobnie, acz ze względu na niezbyt idealną pogodę gości z pewnością było mniej.

Z kolei Wrocław, będący największym piwnym festiwalem nad Wisłą (chociaż w tym przypadku winienem powiedzieć „nad Odrą”), w mojej ocenie postawił kropkę nad „i” w tej całej dyspucie. 70 wystawców, ogromny teren przeznaczony dla zwiedzających, dwie strefy foodtrucków i po prostu cała chmara ludzi. Optymiści mówią, iż w trakcie tej trzydniowej imprezy przez teren stadionu przewinęło się nawet i 100 tysięcy ludzi (ja będę ostrożny i powiem 60-70 tysięcy). W sobotę wieczorem był taki tłok, że sam chodziłem poirytowany, bo ciężko było przejść z jednego końca imprezy na drugi. Każde stoisko przeżywało okresy kolejkowe, a spora część browarów nie miała już czym handlować w niedzielę. Większość opuszczała Festiwal Dobrego Piwa we Wrocławiu zadowolona i ukontentowana. Mam tu na myśli zarówno zwiedzających, jak i wystawców.

To dobitnie pokazuje, iż era piwnych festiwali wcale się nie skończyła i ma jeszcze przed sobą całkiem ciekawą przyszłość. W tym miejscu mógłbym postawić kropkę, ale uczynić tego nie mogę, gdyż byłoby to zbyt dużym uproszczeniem. Moim zdaniem każdy z wyżej wspomnianych i tych nie wspomnianych eventów pokazuje, jakie mamy obecnie tendencje na rynku.

Po pierwsze i najważniejsze: nie możemy liczyć na to, że tego typu imprezy zasilą głównie beer geecy. Dla nich pozostaje chociażby Beer Geek Madness czy One More Beer Festival z formułą płacisz raz – pijesz ile chcesz. Natomiast duże festiwale powinny otwierać się przede wszystkim na ludzi, którzy nie są „into krafty”. Organizatorzy powinni zadbać o to, aby popyt na uczestnictwo w piwnym festiwalu rósł u osób pijących na co dzień tego przysłowiowego „Tyskacza”. Szanowni, skoro udział rzemieślników piwnych w rynku wynosi maksymalnie 2%, to ja się pytam co z pozostałymi 98%? I nie pomoże tutaj windowanie cen biletów, jak w Poznaniu. No gdzie człowiek, wydający przeciętnie 3 zł na piwo w sklepie i maks 10 zł w knajpie, zapłaci 20 zł za samo wejście, aby na terenie imprezy wydać dodatkowo za jedno małe piwo 9-10 zł?!? Imposibruuu!

To prowadzi do drugiego wniosku, jakim jest cena biletu. Oczywiście rozumiem, iż nie zawsze możliwe jest zorganizowanie festiwalu za frajer, bo wtedy po kieszeni dostaną wystawcy lub organizator (wynajęcie takiego stadionu to w końcu nie rurki z kremem), ale może przysłowiowa dyszka za wlot to dobry kierunek? Kraków pokazał w tym roku, że chyba mam rację.

Po trzecie patrząc na większe festiwale jedyny zmierzch, jaki można zaobserwować, to zmierzch piwnej turystyki. Świrów, jeżdżących po całej Polsce w poszukiwaniu kraftowych emocji jest co raz mniej, a uczestników lokalnych jest co raz więcej. Dodatkowo być może organizowanie WFP dwa razy w roku to jednak o jedną imprezę za dużo? Szczególnie iż liczba multitapów w stolicy i sztosów na kranach jest już chyba większa, niż tego, co dostajemy na WFP. Ot taka drobna dygresja w stronę przyczynku do moich marudzeń.

Oczywiście temat mógłbym drążyć dalej i zwracać uwagę na plan imprez, ich lokalizację, terminy, wpływ faz księżyca i aktualną cenę złota na rynkach światowych, ale nie w tym rzecz. Prawda jest taka, że każda impreza jest inna i każda ma swój określony potencjał. Część ten potencjał wykorzystuje, część marnuje, ale wszędzie drzemią ogromne szanse na jego pozytywne wykorzystanie i rozwój. Ważne, aby mieć oczy i uszy szeroko otwarte, badać rynek, jego tendencje i tworzyć eventy dopasowane do obecnego popytu i podaży. Ja w każdym razie wiem jedno – zmierzch ery piwnych festiwali sensu largo to zwyczajny bullshit. To mówiłem ja, Chmielobrody, bloger piątej klasy.

Wywody Chmielobrodego – cz. 9

Prunum Gate AD 2018

Pamiętam, kiedy pewnego chłodnego popołudnia, na początku dwa tysiące szesnastego roku odwiedziłem jeden ze sklepów specjalistycznych w Katowicach, gdzie jak to zwykle bywało dokonywałem zakupu różnych, piwnych dobroci. Właściciel tegoż przybytku w pewnym momencie wyciągnął kartonik z piwem, obrandowanym logiem Browaru Kormoran i zapytał mnie, czy nie mam ochoty na zakup owego cuda. Kiedy usłyszałem cenę, oscylującą w okolicach 20 zł za pół litra piwa z polskiego browaru, to złapałem się za głowę. No bo jak to polskie piwo w cenie amerykańskiego czy innego, holenderskiego cymesa (przypominam, iż było to dwa lata temu)??! Niemniej jednak poległem na poleceniach właściciela i zakupiłem owy trunek, zastanawiając się cóż to za wymysł.

Piwo na swoją kolej poczekało około półtora miesiąca od dnia zakupu, ale kiedy już znalazło się w szkle, to przyznam szczerze, że wówczas zerwało mi wszystko, co tylko zerwać się na tamten moment dało. Tak w skrócie prezentuje się z mojego punktu widzenia początek legendy Imperium Prunum. Piwa tak wyczekiwanego i tak, nie bójmy się użyć tego słowa, przehajpowanego, jakby sam Michael Jackson (nie, nie ten od Billy Jean) je błogosławił.

Nie zrozumcie mnie źle – używając słowa „przehajpowane” nie mam tutaj na myśli formy czy smaku samego piwa, które jest w mojej opinii po prostu doskonałe i nadzwyczaj smaczne. Chodzi tutaj o cyrk, jakiego wokół tego jednego trunku co roku jestem świadkiem. Bo liczby plotek, spekulacji i emocji, jakie powstają wokół Imperium Prunum pozazdrościł by niejeden polityk. Więc jak to jest z tym tematem w dwa tysiące osiemnastym?

Po pierwsze muszę przyznać, iż Browar Kormoran odrobił lekcje z zeszłego roku. Piwa uwarzono więcej, nalano w butelki 330 ml oraz przygotowano zdecydowanie więcej kegów. Oczywiście nie spodziewałem się podaży na poziomie Ataku Chmielu czy Rowing Jacka, ale mimo wszystko z zakupem tegoż porteru nie powinno być aż tak ciężko, jak przed rokiem. Sam na sklep otrzymałem pięć razy więcej sztuk, niż miało to miejsce ok. 365 dni wcześniej (z 3 na 15 😉 ). I chociaż to nadal była liczba zbyt mała, aby zaspokoić popyt (całe piwo sprzedało się w 6 minut od otwarcia), tak zakupiło je o wiele więcej osób, niż przed rokiem. OK, mógłbym się przyczepić obiecanego większego odstępu między dystrybucją Imperium Prunum do sklepów specjalistycznych, a dystrybucją do sieci handlowych, ale przymknijmy już na to oko. Ogólnie chapeau bas za nie olanie uwag hurtowników, sprzedawców i klientów.

Po drugie – zasady dystrybucji są w końcu w miarę jasne. Nie dochodzi już do akcji „kup pan karton dowolnego piwa Kormorana, a jedno Imperium będziesz mógł do tego kartonu sobie dokupić”. No bo serio takie traktowanie klientów, kimkolwiek by oni nie byli, wołało o pomstę do nieba. Ja wiem, że w głównej mierze był to wymysł pewnej sieci handlowej, ale w moich oczach zasługuje on na pełne potępienie i skazanie autora tegoż na picie rozgazowanego i ciepłego Prażubra do końca swoich dni. Amen!

Po trzecie – w końcu piwo ma szansę pojawić się na kranie w większej liczbie multitapów. Oj pamiętam, kiedy w dwa tysiące siedemnastym Imperium Prunum dostało ledwie kilka knajp. A teraz? W samych Katowicach, w chwili kiedy piszę te słowa ten porter jest dostępny w dwóch pubach. Da się? No da się! I nie dochodzi tutaj do sytuacji, w której w danym przybytku ludzie zabijają się za możliwość spróbowania chociażby 100 ml tej „porterowej ambrozji”.

Czytając powyższe trzy punkty można by odnieść wrażenie, że w końcu sytuacja znormalnieje i cyrk pt. Imperium Prunum spakuje swoje manele i odjedzie w niepamięć. Sam cyrk oczywiście, bo piwo niechaj zostanie do końca świata i o jeden dzień dłużej. Nic bardziej mylnego. Nadal pojawiają się spekulanci; znowu Janusze wrzucają na fora internetowe informacje o tym, jak to wspaniale udało im się zdobyć 10 butelek i dzięki temu inni, che che, nie będą mieli, chociaż ja tych 10 sztuk w zasadzie nie potrzebuję; ponownie tu i ówdzie widać głosy, jak to jeden z drugim mówią/piszą, że nie warto, bo oni słyszeli, że piwo niedobre albo że piwa totalnie nie da się zdobyć. O aukcjach esencji Imperium Prunum, sięgających astronomicznej kwoty 250 zł za buteleczkę, nie wspominając. OK, być może zakupienie butelki Imperium nie jest łatwe, ale weź rusz jeden z drugim cztery litery do najbliższego multitapu, gdzie pewnie Prunum będzie można spróbować (jednakowoż dalej mi przykro za tych, którzy ani sklepu ani multitapu nie mają w swoim zasięgu). Skończ jeden z drugim opowiadać farmazony o tym, iż piwo jest niedobre, bo tak mówił kolega, który słyszał to od wujka, który dostał maila od szwagra babci ze strony córki brata. I w końcu skończmy sami te ploty powielać. Bazujmy na własnym doświadczeniu, na potwierdzonych informacjach i na wiarygodnych źródłach. Kapewu? 😉

Imperium Prunum zwyczajnie w świecie nie zasługuje na ten czarny PR. Baaaaaaaa, przez tego typu akcje obrywa się całkowicie niesłusznie i samemu browarowi. Ludzie, nie dajmy się zwariować, bo to piwo, mimo iż bardzo dobre, nie jest Świętym Graalem światowego piwowarstwa. Naprawdę na półkach sklepowych znajdziecie wiele piw na podobnym, jak i na zdecydowanie wyższym poziomie. I to piw dostępnych od ręki. Polecam wyluzować i nie spinać się aż tak, bo to ani piwu, ani browarowi, ani nikomu dobrze nie robi. Peace, love & pijcie dobre krafty, cieszcie się nimi, dzielcie się nimi i po prostu miejcie z tego wszystkiego fun.

Poznańskie Targi Piwne – zmierzch ery czy wróżenie z fusów?

Kiedy wybierałem się na tegoroczną edycję Poznańskich Targów Piwnych nie spodziewałem się, iż po ich zakończeniu pojawi się aż tyle skrajnych opinii w tym temacie. Jedni wieszczą koniec ery festiwali kraftowych, inni wręcz przeciwnie, a jeszcze inni narzekają na tych pierwszych, że nie mają racji, mimo że idealnie nie było. W całym tym zamieszaniu stoję niejako po środku, bo z jednej strony jestem przecież zwykłym konsumentem, a z drugiej siedzę po stronie branżowej, będąc współwłaścicielem sklepu z piwem rzemieślniczym. I o ile ocena samego festiwalu czy kondycji tychże w pierwszym wypadku jest dla mnie oczywista (o czym za chwilę), o tyle w drugim przypadku już nie do końca. Zacznijmy jednak od początku.

Poznańskie Targi Piwne to dla mnie impreza szczególna, gdyż jeden dzień mam wyjęty z życiorysu pod kątem zwykłego eksplorowania festiwalowych terenów. Wszystko to przez Beer Blog Day, organizowany przez Jurka Gibadło aka. Jerrego Brewery. W tym roku wystartowaliśmy w piątek, chwilę po otwarciu Targów Poznańskich, z warsztatem fotograficznym, przygotowanym przez firmę Olympus oraz Michała Kopika (Piwny Garaż). I być może Ameryki w ich trakcie nie odkryłem, ale złapałem kilka do tej pory nieznanych mi patentów. Tę pozycję w programie zaliczam zdecydowanie na plus. Drugim punktem na mapie Beer Blog Day’a  był kurs sensoryczny, przygotowany przez firmę Flavor Active, czyli największy podmiot, dostarczający próbek zapachowych w sektorze gastronomicznym. Warsztat, poprowadzony przez dra Borisa Gadzova, był dla mnie swego rodzaju powtórną kalibracją, gdyż miałem okazję przed dwoma laty w podobnych zajęciach już uczestniczyć. W skrócie – 13 próbek zapachowo-smakowych, z których tylko dwie można było zaliczyć do tych przyjemnych. No cóż, kraft wymaga poświęceń. Prowadzone po angielsku warsztaty były także świetną okazją do branżowego szlifu swoich umiejętności w tym języku. Mimo iż po wszystkim czułem się zmaltretowany, niczym koń po westernie, tak zwyczajnie gra była warta świeczki.

Drugim powodem, dla którego jeden z trzech dni festiwalowych miałem praktycznie totalnie zajęty była również prelekcja, jakiej udzielałem. Punktualnie (albo prawie punktualnie) o godzinie 16:00 stanąłem na scenie głównej i rozpocząłem swój wywód na temat tego, czy kursy sensoryczne w ogóle mają sens i jakie są ich wady i zalety. Nie ukrywam, iż początkowo praktycznie puste miejsca nieco mnie dołowały, ale nie potrwało to długo. Najpierw przed scenę ściągnęła niemal cała ekipa Browaru Kazimierz, a dosłownie kilka chwil później praktycznie wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Miło.

Tak szczelnie wypełniony grafik spowodował, iż na tradycyjne, festiwalowe pomykanie między stoiskami został mi jedynie czwartkowy wieczór oraz połowa soboty. Niewiele, ale i tak starałem się wykorzystać ten czas na maksa. Co prawda pierwszego dnia potrzebowałem chwili relaksu (If you know what I mean, wink wink 😉 ) po dość ciężkim dniu w pracy, przez który niemal nie dotarłem na targi, ale w sobotę skupiłem się już na stricte reporterskiej robocie. I w tym miejscu naszła mnie pewna refleksja, do jakiej powinienem dojść już dawno temu. Na festiwalach nie ma co oceniać piwa. Kropka. Klimat, mnogość zapachów, rozproszenie uwagi, hałas, a finalnie i nasza kondycja psychofizyczna po prostu uniemożliwiają dokładną i sprawiedliwą ocenę trunku. Oczywiście kilka tematów zapadło mi w pamięć, z najlepszym moim zdaniem polskim piwem festiwalu, czyli Buzdyganem Rozkoszy z Browaru Harpagan na czele, ale to temat poruszony już w fotogalerii, jaką znajdziecie na fanpage’u FB (konkretnie pod zdjęciami piw -> —KLIK—).

A jak ja, jako konsument oceniam Poznańskie Targi Piwne? Poza drobnymi wpadkami jestem bardzo zadowolony. Miałem okazję spróbować naprawdę wielu ciekawych piw, zbić piątkę z całą masą znajomych z branży (i nie tylko), posłuchać kilku ciekawych wykładów, zbadać swoje „męskie” zdrowie czy w końcu wziąć udział w rozdaniu nagród Konkursu Piw Rzemieślniczych 2017. Tutaj naprawdę nie było czasu na nudę. A co z tymi wtopami? Po pierwsze nie do końca rozumiem ideę szumnego połączenia targów piwnych ze Street Food Spotem. Cała akcja sprowadziła się jedynie do umiejscowienia Food Trucków pod dachem. OK, fajnie żreć burgera, kiedy nic mi na niego z nieba nie kapie, ale czy to wystarczy? Wybór był mniej więcej taki sam, jak przed rokiem, liczba Spotów również, wiec tutaj organizator się nie popisał. Po drugie – woda do płukania szkła. Ja wiem, że to wina wodociągów, ale serio nie mogę pominąć faktu śmierdzącej cieczy, jaką można było wymyć swoje szklanki, pokale czy kieliszki. Finalnie Pani Kapitan znalazła na to patent, ale chyba niewielu wpadło na to, aby kilkunastoma energicznymi ruchami osuszyć szkło. Po trzecie – cena biletów. Ja narzekać co prawda nie mogę, gdyż jako prelegent miałem wjazd na targi za free, ale 20 zł za jeden dzień i 45 zł za karnet, to może być poziom zbyt wysoki nawet dla Beer Geeków.

A skoro już przy cenie biletów jesteśmy, to pozwolę sobie przejść na ocenę imprezy od strony „pseudo” branżowej. Dla mnie, jako dla współwłaściciela sklepu z piwem kraftowym targi to przede wszystkim ogromna szansa na zainteresowanie piwem rzemieślniczym osób na co dzień pijących nieco mniej „skomplikowane” trunki. I tutaj koszty wjazdu mogły być wyższe od chęci sprawdzenia „czym to ten kraft jest i jak się go pije oraz smakuje”. I możecie mi mówić, co chcecie, ale frekwencja naprawdę nie powalała. OK, piątek po 17tej fajnie już się rozkręcił, aby finalnie zebrać całą masę ludzi, ale od soboty oczekiwano więcej. Czwartku nie liczę, bo tutaj cudów nie ma i jedynie Warszawa jest w stanie obronić ten dzień. Nie było co prawda źle, ale nie słyszałem od żadnego wystawcy słów zadowolenia w tej materii. Stąd też moja (i nie tylko) konkluzja – dwa dni festiwalu spokojnie wystarczą. Po pierwsze wystawcy zostaną skasowani za jeden dzień mniej; po drugie poświęcą mniej czasu na imprezę, a co za tym idzie i pieniędzy na transport, opłacenie barmanów, hotele, jedzenie, etc.; po trzecie konsument nie będzie narzekał na przesyt i przejedzenie. Finalnie liczba wystawców też mogłaby być nieco ograniczona, co w przypadku Poznańskich Targów Piwnych i przy liczbie około 70 stoisk mogło mieć wpływ na uczucie przesytu i zmęczenia.

W mojej ocenie do zmierzchu idei targów piwnych jeszcze nam daleko. Zgadzam się, że temat wymaga przeformułowania i przemyślenia, ale nie demonizowałbym całej sprawy. Ostatecznie to konsument ma być zadowolony, więc w tym miejscu Poznańskie Targi Piwne nadal się bronią. Ja w każdym razie nie zamierzam odpuszczać i z pewnością jeśli tylko będzie okazja, to na każde targi się wybiorę. Bo w tym cały zamieszaniu chodzi przede wszystkim o ludzi i przyjemnie spędzony czas. A pod tym kątem takie imprezy sprawdzają się idealnie.

— ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ —

Wywody Chmielobrodego – cz. 8

Gdzie moje piwo, do czorta!

Nie wiem, jak u Was, ale kiedy ja zacząłem mocniej interesować się tym, skąd w mocno goryczkowym piwie pojawiają się aromaty cytrusowe i jak to jest, że piwo może smakować zupełnie inaczej, niż zwykłe, pospolite jasne pełne, to mały krokami począłem zapoznawać się z materiałami, jakie były wówczas dostępne w necie. Co raz częściej odwiedzałem sklepy z Kraftem, próbowałem większej ilości nowych propozycji rzemieślniczych i wyrabiałem sobie powoli zdanie o poszczególnych browarach i ich produktach. W mojej opinii na tym etapie kończy się zgłębianie tajników tajemnej wiedzy kraftowej u większości z kraftopijców. Ba, jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że część z tej grupy jest niezbyt zainteresowana poznaniem nawet podstawowych szczegółów, dotyczących procesu warzenia piwa. I nie ma w tym absolutnie nic złego. Taki odbiorca, nazwijmy go przysłowiowym Kowalskim, po prostu cieszy się smakiem dobrego piwa, bez zbędnych ochów i achów oraz być może bez zbędnej dla niego wiedzy. Będąc na tym etapie, często wkurzałem się na sklepy czy browary na brak danego piwa na półce. No bo jak to nie ma Bruce’a z Browaru Solipiwko? Jak to nie ma? To co ja teraz mam pić, skoro miałem ochotę na Bruce’a? Tyskie zawsze jest przecież, a tego nie ma? I właśnie w tym miejscu wchodzę ja, cały na biało i postaram się w skrócie wyjaśnić, co jest powodem takiej sytuacji.

 

Po pierwsze – żelazne pozycje

Zdecydowana większość browarów rzemieślniczych ma w swojej ofercie tzw. żelazne pozycje, które wracają regularnie na półki sklepowe i są wizytówką danej ekipy. Przykłady? Proszę bardzo. Pinta i Atak Chmielu czy Modern Drinking; Brokreacja i ich Lumberjack lub The Fighter; Browar Jan Olbracht ze swoją Śmietanką i Piernikowym Fochem; Zakładowy wraz z Bramą Wjazdową oraz Produktem Wzorcowym. Można by tak wymieniać jeszcze długo, ale nie w tym rzecz. Ważne jest to, że tego typu piwa warzone są regularnie i zamysłem browarów jest ich stała obecność w sklepach, pubach i restauracjach. Trzeba jednak pamiętać, iż moce produkcyjne rzemieślników nijak się mają do tych, drzemiących w wielkich fabrykach piwa, należących do Kompanii Piwowarskiej czy Grupy Żywiec. W skrócie – browar kraftowy (czy to kontraktowy czy „fizyczny”) nie jest w stanie uwarzyć tyle piwa, ile produkuje np. browar w Tychach. I mowa tutaj w zasadzie o przepaści. Dodatkowo nie samymi żelaznymi pozycjami żyje browarnik, ale o tym za chwilę. Konkluzja jest prosta: popyt na dany produkt często przewyższa jego podaż, a ograniczone moce produkcyjne nie zawsze są w stanie wyrównać powyższą proporcję. Oczywiście browary nie stoją z rękami założonymi na ramiona, tylko zwiększają swoje możliwości, dzięki czemu łatwiej o stałą obecność żelaznych pozycji na półkach sklepowych. Chociaż i od tej sytuacji mamy wyjątki, o czym za chwilę. Fakt jest jeden – nawet żelazne pozycje potrafią pojawiać się dwa czy trzy razy w roku, co nadal może nie zaspokoić potrzeb naszego Kowalskiego.

Po drugie – piwa specjalne/okazjonalne/jednorazowe/etc.

Jak wiadomo w krafcie ważne jest, aby ciągle coś się działo. Przez to browary, poza swoją żelazną linią piw, wypuszczają wszelkiej maści piwa specjalne, dedykowane konkretnym okolicznościom, w wybranym czasie, miejscu czy w końcu piwa, jakie ujrzą światło dzienne tylko raz. Dlaczego? Bo taki mają pomysł, kaprys, ideę. Powodów może być wiele, a nie o tym jest ten wpis. I tutaj kiedy wspomniany we wstępie Kowalski trafi na piwo, które mu zasmakuje i za pół roku będzie chciał sięgnąć po nie ponownie, to co się wydarzy? Zwyczajnie tego piwa w sklepie może nie znaleźć i Kowalski ze smutkiem zrzuci winę na sklep lub na browar. No chyba że dopyta, a obsługa będzie na tyle ogarnięta, iż omówi z nim powyższy temat. I wierzcie mi – takie sytuacje zdarzają się bardzo często. Ileż razy słyszałem u siebie w sklepie pytania o Imperium Prunum w sierpniu albo o szereg innych pozycji, już dawno nieobecnych na polskim rynku. Wnioski, dotyczące braku piwa z tego kręgu w sklepie nasuwają się same. Nie wspominając o tym, iż część warek lana jest tylko w „beczki”, więc nie wszystko, co w multitapie będzie dostępne w sklepie.

Po trzecie – dystrybucja

Browary nie sprzedają piwa bezpośrednio do sklepu. Wierzcie mi lub nie, ale kiedy planowałem otwarcie sklepu specjalistycznego nie miałem o tym bladego pojęcia, więc pierwsze maile wysyłałem wprost do browaru. A umówmy się – o samym piwie wiedziałem wówczas już całkiem sporo. Dlatego sądzę, iż nasz Kowalski również może tej wiedzy nie posiadać. Jak to działa w praktyce. W skrócie: browar wysyła piwa do hurtowni, a hurtownia przyjmuje zamówienia ze sklepów, multitapów, hoteli i restauracji. W tym miejscu zaczyna się jazda. Niestety hurtownie na swoich magazynach nie zawsze będą miały piwo z browaru X czy Y. Powód? Kiepska sprzedaż wcześniejszego wolumenu, foch na właściciela browaru, pełny magazyn innych piw, mała rozpoznawalność browaru, niewypłacalność hurtowni, słaba forma browaru, krótkie terminy ważności, słaby marketing browaru, itd., itd. Stąd też sytuacja, w jakiej to nie od sklepu zależy czy dane piwo na półce się pojawi czy nie. Proste? No jak droga na Ostrołękę. W takim razie gdzie w tym miejscu pojawia się odpowiedzialność sklepu?

Po czwarte – dostawy i zamówienia

Mogłoby się wydawać, że wobec przedstawionych powyżej faktów od sklepu specjalistycznego/osiedlowego/marketu/etc. zależy już niewiele. Otóż nie tak do końca. Bo to my, właściciele tych przybytków, decydujemy o tym, co finalnie pojawi się na naszych półkach, z wyłączeniem sytuacji opisanych wcześniej. I tak mogę przecież podjąć decyzję, iż browar Z nie ma wjazdu do sklepu, bo jego jakość jest kiepska i nie chcę sprzedawać czegoś, z czego sam będę niezadowolony. W sumie dla mnie to główne kryterium wyboru. Ktoś też może mieć focha na browar i jestem w stanie to zrozumieć. Ja osobiście unikam takich sytuacji, bo jeśli klienci dopytują, to moje wewnętrzne animozje nie mogą mieć wpływu na prowadzenie biznesu. Niemniej jednak o takich sytuacjach słyszałem i jestem w stanie je uszanować. Kolejnym tematem jest termin dostaw. My zazwyczaj nie jeździmy po towar. To hurtownie wysyłają do nas busy z zaopatrzeniem. I o ile każdy dba o regularność, tak czasem komuś może się noga podwinąć. Ale hej – jesteśmy ludźmi i ten się nie myli, co nic nie robi. To niestety czasem prowadzi do sytuacji, w której zwyczajnie na półce może jakiegoś piwa zabraknąć. Pamiętam zresztą jeszcze czasy, kiedy nie miałem własnego sklepu i kilka razy stanąłem przed dość lichym wyborem w sklepie specjalistycznym, bo akurat trafiłem na czas tuż przed dostawą. Miejcie to na uwadze i nie wieszajcie na nas psów, jeśli akurat w jakiś dzień będziemy mieli poniżej 250 rodzajów piwa na sklepie (wink, wink 😉 ).

Po piąte – multitapy

Zupełnie inaczej sytuacja ma się w odniesieniu do multitapów. Pierwszym ich ograniczeniem będzie liczba kranów i możliwość podpięcia konkretnej liczby piw. Drugim będzie pojemność lodówki (o ile takowa w multitapie stoi), jaka nie zwiększy się magicznie, niczym pojemność namiotów w Harrym Potterze. Ktoś powie, iż w tej sytuacji można zwiększyć liczbę kranów, prawda? Ale tutaj stanę okoniem i postukam się w głowę. Dlaczego? Chyba każdy lubi pić świeże i niezepsute piwo. Jeśli do tego dołożymy fakt niepasteryzowania piw lanych, co determinuje ich krótszą trwałość, tak wnioski ponownie nasuną się same. W tym miejscu nie pozdrawiam multitapów z kilkudziesięcioma kranami, bo już nie raz słyszałem historie o kwaśnych piwach, za które obrywało się browarom. O higienie samej instalacji do nalewania nie wspominając.

Po szóste – browary restauracyjne

Zdarzają się też klienci, pytający o dostępność piw z browarów restauracyjnych. Niestety zazwyczaj podaż piwa, warzonego w danym przybytku jest obliczana tak, aby zaspokoić potrzeby klienteli tegoż miejsca. W związku z tym ciężko będzie dostać te piwa w szerszej dystrybucji. Są oczywiście wyjątki od tej reguły, jak np. chorzowski Browar Reden, jednakowoż nie wszystkie ich piwa można odnaleźć w sklepach. A jak można, to w zasadzie tylko w niewielu punktach. Ponownie kłania się tutaj pojęcie podaży.

Mam nadzieję, iż powyższe argumenty trochę rozjaśnią temat tajemniczych braków danego produktu na sklepowych półkach, dzięki czemu jeszcze lepiej zrozumiecie, jak funkcjonuje świat piw rzemieślniczych. Warto też pamiętać o jednym – jeśli akurat nasz ulubiony trunek jest poza zasięgiem, zerknijcie na inne, niepoznane pozycje w tym czy innym stylu. Najcenniejszym doświadczeniem w świecie kraftu jest możliwość poszerzania horyzontów. A wierzcie mi, iż są one baaaardzo rozległe.

 

Wywody Chmielobrodego – cz. 6

Perfect Lager Gate – A Red Smoke Festival Beer Story

Nie należę do ludzi, którzy na siłę doszukują się dziur w całym, wypatrują samych wad w piwie czy przyczepiają się o byle pierdołę. Ale po prostu czasami się nie da. No zwyczajnie jest taki punkt mojej wytrzymałości, po przekroczeniu którego ciężko mi siedzieć spokojnie na czterech literach. I taki punkt został przekroczony w miniony weekend. Zacznijmy jednak od początku.

Jest taki festiwal na muzycznej mapie Polski, ściągający doborowe towarzystwo z klimatów stonerowych, doomowych, sludge’owych i okolic. Nie jest to duża impreza, ale klimat jaki tam panuje jest zwyczajnie nie do opisania. Miałem okazję grać na trzeciej odsłonie tego wydarzenia, więc złapałem bakcyla, dzięki czemu w tym roku, w kompanii mojego perkusisty ruszyliśmy na piątą edycję Red Smoke Festival, organizowanego w malowniczym Pleszewie. Dodatkowo organizatorzy ogłosili, iż na terenie festiwalu rozstawi się Doctor Brew i będzie polewał krafty. OK, być może browar ten nie należy do moich ulubionych, ale mieli kilka fajnych wypustów, jak np. Vic Secret czy Ella IPA. Zresztą zawsze to lepsze, niż picie pospolitych koncernów. To dodatkowo poprawiło mi nastrój przed wyruszeniem w drogę, a całości dodało tego malutkiego smaczku, jakiego zwykle brakuje mi na takich imprezach. Wszystko jak krew w piach.

Panowie Doctorzy okazali się monopolistą, jeśli chodzi o polewanie piwa na Red Smoke’u. Nie było opcji alternatywnej w postaci zimnego Leszka czy piwa, od którego chce się… no wiecie sami co 😉 I to chyba przesłoniło rozsądek tej dolnośląskiej ekipie. I nie mam tutaj pretensji do tego, że z większości kranów lał się Perfect Lager (do którego zaraz wrócimy). Spoko, w końcu to nie festiwal piwa; tutaj gawiedź raczej w większości będzie chciała po prostu napić się zimnego browarka, bez dodatkowych udziwnień. Tutaj chodzi o to, co w ogóle ze sobą przywiózł Doctor Brew.

Zacznijmy od tego co, było niezłe, czyli od Pszenicznego. Ok, być może było nieco zbyt kwaskowe, ale jednak banany i goździki dało się wyczuć, piwo orzeźwiało i smakowało całkiem przyzwoicie, jak na te okoliczności przyrody. I w tym miejscu plusy się kończą. Na kolejnym kranie odnalazłem Cascade IPA i od początku coś z tym piwem było nie tędy. Kilka niuchów i dzień dobry – mamy kwas masłowy. Mocno w tle, ale jednak frajdy z picia tego trunku nie miałem. Drugą pozycją do odstrzału był Perfect Lager z trawą cytrynową. Po kilku łykach gdzieś w tle zaczął mi się kołatać znajomy posmak, znany pewnie każdemu, kto się kiedyś ugryzł w policzek. Ale jak to żelazo? Test na skórze wstępnie to potwierdził, ale że już byłem w mocno imprezowym nastroju, tak postanowiłem wrócić do tematu dzień później. Moje obawy niestety okazały się słuszne, bo i drugiego dnia, całkiem na trzeźwo, test na skórze uwydatnił taki poziom żelaza, jakbym wsadził nos do portmonetki pełnej monet. I na sam koniec wisienka na torcie. Wszechobecny, lejący się bodaj z czterech kranów Perfect Lager, który wyglądał jak… New England Lager. I shit you not, sami zerknijcie:

Samo piwo smakowało jak lekko osłodzona woda gazowana, z goryczką na poziomie bliskim zeru. Być może nie jestem jakimś super znawcą, ale CO TO MIAŁO BYĆ?!? Bo z pewnością nie był to Perfect Lager, jaki znany mi jest z wersji butelkowej. A kiedy zapytałem „co ten lager taki mętny” Pani z uśmiechem odpowiedziała: „bo jest niefiltrowany”. Z boku wszystkiego słuchał jeden z Doctorów i tylko w stronę barmanki rzucił „Ty mu powiedziałaś, że to piwo jest niefiltrowane?!”, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia w moją stronę. Na szczęście udało się w Pleszewie dorwać wariant w szkle, który w niczym nie przypominał tego z powyższego zdjęcia. Różnił się totalnie wszystkim – smakiem, aromatem, kolorem i klarownością. Rzecz oczywiście celowo udokumentowałem:

I teraz przechodzimy do sedna moich wywodów. Powiem szczerze – czuję się totalnie oszukany przez ekipę Doctor Brew. Czuje się oszukany w imieniu wszystkich tam obecnych, a przede wszystkim w imieniu organizatorów, których znam osobiście i wiem, że chcieli dobrze. Nie o takie krafty walczyłem. Nie o takie krafty walczy rzesza piwowarów, browarników, blogerów i konsumentów. To, co pokazał Doctor Brew, to w mojej opinii jest kpina na miarę Browaru EDI. Albo jeszcze gorzej. No bo jak do jasnej cholery taki Kowalski, pijący na co dzień Tyskie, a który zjawia się na Red Smoke Festival ma przekonać się do picia lepszego piwa? Za 10 zł dostaje coś, co było gorsze od Lecha Pils, przemycanego na potęgę na teren amfiteatru. I wierzcie mi – nie ja jeden marudziłem, bo zewsząd dochodziły mnie rozmowy „Co to ma być? Takie piwo za 10 zł? Chodźcie lepiej do spożywczaka po Tyskie”. Część gawiedzi oczywiście zasilała kasę Doctorów grubym hajsem, a ja sam zostawiłem tam niemałą część swojej gotówki, no bo jakoś tak głupio mi było przed organizatorami, żeby wnieść browarek z zewnątrz. W ostatni dzień skapitulowałem i sam sączyłem Pils z Poznania, bo już na to, co odjaniepawla Doctor Brew nie mogłem patrzeć.

I teraz na koniec zostawiam Was z pytaniem, na jakie sami musicie sobie odpowiedzieć. Czy to była celowa zagrywka i skok na kasę? Czy Doctor Brew specjalnie zabrał ze sobą spartaczone piwa, bo przecież lud na festiwalu wszystko kupi i wypije. Ja już swoją teorię na ten temat mam i powiem jedno – na szacunek trzeba długo pracować, ale o jego utratę jest bardzo łatwo.

PS

A że na festiwalach muzycznych da się w piwa kraftowe pokazał Browar Profesja, na odbywającym się równolegle Castle Party. Da się? No kurwa da się!

Wywody Chmielobrodego – cz. 5

Wybierzesz czerwoną czy niebieską pigułkę?

Kiedy w 1999 roku na ekrany kin wchodził Matrix autorstwa braci (a obecnie sióstr, che che) Wachowskich, nikt nie spodziewał się, jak kultowym filmem ten obraz się stanie. Co prawda kolejne odsłony tej sagi niestety nie podtrzymały formy „jedynki” nawet w 30%, ale ja nie o tym. W pierwszej części Matrixa znajdziemy multum kultowych scen, często przekładanych na rzeczywistość. Do moich ulubionych należy ta, kiedy Neo staje przed wyborem – czerwona czy niebieska pigułka. Pamiętacie temat, prawda? Jak koleś weźmie niebieską pigułkę, to obudzi się w łóżku i wszystko będzie po staremu; pobudka o 7:00, nudna praca w korpo i wieczorne oglądanie pornosów. Z kolei wybór czerwonej pigułki spowoduje, że zacznie on ostrą jazdę bez trzymanki, nauczy się latać, unikać kul z broni automatycznej, będzie pilotował helikopter, mimo iż do tej pory takowe oglądał jedynie na ekranie telewizora i w końcu zaliczy tę czarną w fajnych patrzałkach. Fajnie? No niby fajnie, ale każdy wybór niesie ze sobą także pewne negatywne konsekwencje. I po kiego diabła ja w ogóle o tym piszę na blogu, poświęconemu piwom rzemieślniczym?! Otóż powyższą scenę można elegancko przełożyć właśnie na krafty. A konkretnie na to, w jaki sposób sami przekraczamy tę cienką linię między czerwoną a niebieską pigułką.

Dla każdego moment ten będzie zgoła odmienny, dlatego będąc atencyjną ku… osobą skupię się na swoich doświadczeniach. Nim stanąłem przed w/w wyborem moja percepcja piwna wyglądała mniej więcej tak: piwa kraftowe są spoko; lubię Atak Chmielu, bo gorycz, cytrusy i dobrze się pije; nowe piwerka rzemieślnicze chętnie przyjmę, ale w sumie jak mi każą pić Żywca czy inne Tyskie, to dopóki będzie w miarę świeże, to nie będzie przecież jakoś szczególnie źle. Jednakowoż im głębiej w las, tym więcej drzew. Człowiek zaczął się zastanawiać, skąd te różnice między koncerniakiem, a kraftem; o co chodzi z tymi wadami w piwie; i czym w końcu do jasnej cholery jest ten aldehyd octowy?!? Czytałem, analizowałem, szukałem po internetach i dalej brakowało mi tej przysłowiowej kropki nad „i”. W między czasie okazało się, iż w okolicy będzie organizowany przez Śląski Oddział PSPD (Polskiego Stowarzyszenia Piwowarów Domowych – przyp. aut.) profesjonalny kurs sensoryczny. Długo się nie zastanawiałem i już po kilku dniach zapisałem się na rzeczone szkolenie. Spodziewałem się ogólnego wprowadzenia do świata piw kraftowych, omówienia aromatów, jakie dają chmiele, słody, drożdże, itd. Nope, nic z tych rzeczy. No, prawie nic. Kiedy wraz z Panią Kapitan pojawiliśmy się na miejscu stało się oczywistym, iż będziemy uczyć się tego, co może się w piwie zepsuć, spartolić, spartaczyć. Do tego co nieco o estrach, fenolach czy zapachu kocim, niektórym kojarzącym się z czarną porzeczką (chociaż do dzisiaj jest to dla mnie dziwne skojarzenie :P). Szkolenie trwało dwa dni, po kilka godzin dziennie i właśnie ono stało się moją osobistą czerwoną pigułką.

Aldehyd octowy nie krył już przede mną tajemnic. Do tego doszedł DMS, diacetyl, izopentylomerkaptan, aromaty siarki, siana, mokrego kartonu i innych cudów. Tak – od tego momentu picie piwa już nie było tym samym. Tych kilka godzin, spędzonych z nosem w próbkach zapachowych spowodowały, iż moja percepcja wywróciła się do góry nogami, powodując zazwyczaj wykrzywienie pyska w nieprzyjemnym grymasie, kiedy tylko przyjdzie mi pić jakiegoś podłego koncerniaka. Żeby nie było – do dzisiaj zdarza mi się sięgnąć po Perłę czy Leżajsk, ale zazwyczaj robię to z braku wyboru (no nie w każdym klubie, w którym grywam koncerty leją Anagram z kija). Są także wyjątki, potwierdzające regułę, jak np. Lech Pils w puszce, który idealnie pasuje mi pod karczek i kiełbasę z grilla. Niemniej jednak nie ma już absolutnie żadnych szans, żeby cofnąć się do czasu, kiedy Warka Strong wydawała mi się bardzo przyjemnym, lekko słodkim napojem. No po prostu imposibruuuuu.

Niestety czasami zdarza mi się popsuć także kolegom radochę z picia wadliwych piw – jednakowoż robię to tylko na ich wyraźną prośbę. Swego czasu mój perkusista zakupił na Białorusi jakiegoś Golden Ale’a. Zabrał go ze sobą na wyjazd koncertowy, otworzył w busie, wychylił kilka łyków i rzekł: „no, Stempel, to piwo białoruskie całkiem fajne, spróbuj sobie.”. Podał mi butelkę i czekał na werdykt. Zakręciłem szkłem, zarzuciłem nos na szyjkę butli, wziąłem łyk i oddałem koledze, mówiąc: „to teraz zakręć piwem, powąchaj dokładnie i wyobraź sobie roztopione, lekko zjełczałe masło”. Odpowiedział jednym słowem – „ku*wa”.

Czy żałuję wyboru piwnej, czerwonej pigułki? No nie bardzo. OK, być może czerpanie radochy z wychylenia sobie w domowym zaciszu piwka kosztuje mnie nieco więcej w przeliczeniu na złotówki, niż przeciętnego piwopijcę, ale po pierwsze robię to świadomie, po drugie nie po to, aby się upodlić i po trzecie mam z tego o wiele więcej przyjemności. To jest trochę, jak z burgerami. Możesz zadowolić się burgerem, zakupionym w Biedronce, w którego skład wchodzi zmielony pies razem z budą i właścicielem, ale kiedy sięgniesz po 100% wołowiny, smażonej na prawdziwym grillu, to czy pasza z „Biedry” będzie dla Ciebie tym samym? Nie sądzę. Dlatego ze swojej strony zachęcam Was do świadomego doświadczania i poszerzania swoich piwnych horyzontów. Tylko róbcie to w granicach zdrowego rozsądku, bez niepotrzebnego hajpu i rozdmuchania, o jakie czasem posądza się beer geeków. Tu nie chodzi o to, aby zostać piwnym neofitą – tutaj chodzi o radość z życia. Po prostu szkoda czasu na picie słabego piwa, arghhhhhhh!