Najlepsze pozycje z Warszawskiego Festiwalu Piwa w jednym boxie!

Czy można zgarnąć najwyżej oceniane piwa z tegorocznego, wiosennego Warszawskiego Festiwalu Piwa i jednocześnie wspomagać Polską Akcję Humanitarną? Otóż można! Zadbali o to organizatorzy WFP, Funky Fluid oraz Wolny Kraft. O szczegółach i o zawartości boxa opowiadam w niniejszym filmie 😉

PS
Do filmu nie wleciał wędzony angielski porter od ekipy Palatum 😦 Piwo zaginęło w akcji… ale jest w boxie 😉

10. Warszawski Festiwal Piwa – video relacja z gościnnym udziałem Johnatha Neame’a (część 1/2)

Kiedy przed minionym Warszawskim Festiwalem Piwa odezwała się do mnie ekipa John King Polska z propozycją ogarnięcia materiału z udziałem dyrektora generalnego najstarszego browaru w Wielkiej Brytanii, to trochę zwątpiłem. Nie ze względu na jakieś kompleksy czy coś, ale jak to u mnie ostatnio standardowo bywa – ze względu na brak czasu. Trochę jednak pokombinowałem i wymyśliłem patent, gdzie nie będę musiał poświęcać godzin na reaserch, a dzięki czemu zrobię szybki i zgrabny materiał. Ojjjjj jakże się pomyliłem. OK, film wyszedł całkiem nieźle (chociaż nie mnie oceniać), bo o ile samo nagranie poszło jak z płatka i świetnie się podczas niego bawiłem, tak finalny montaż, a konkretnie tłumaczenie i nagranie lektora pochłonęło dobrych kilka godzin (jak nie kilkanaście). Stąd też oddaję w Wasze ręce materiał, w którym pierwszy raz w życiu wcieliłem się w rolę w/w lektora (także wybaczcie niedociągnięcia 😉 ). Jak wyszło? Sami sprawdźcie i koniecznie dajcie znać 😉

PS
Johnathan Neame z browaru Shepheard Neame to klawy gość – naprawdę bawiłem się z nim świetnie 😀

Chmielobrody On Tour – Warszawski Festiwal Piwa 2018 (edycja wiosenna)

Echa komentarzy po 8 edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa nie cichną. Jedni wróżą koniec ery piwnych festiwali, inni mówią o konieczności zmian, a pozostali… też na pewno jakieś zdanie w tym temacie mają. Ja je również mam, ale to temat raczej na inny czas i formę, więc dzisiaj skupię się na tym, jak WFP 2018 wyglądał, co dobrego wypiłem i co smacznego dorwałem w strefie food trucków. Miało być 10 minut maks, a wyszło jak zawsze (wink, wink 😉 ). A i tak nie zmieściłem wszystkiego, co chciałem (ot chociażby brakuje tutaj doskonałego Lódolfa od ekip Browaru Spółdzielczego i Harpagana). Oglądajcie, komentujcie i oczywiście łapki w górę 😉

Siódmy Warszawski Festiwal Piwa – nie taki festiwal zły, jak go w głowie malowałem.

Ponoć brak uczestnictwa w Warszawskim Festiwalu Piwa dla beergeeka, to jak wizyta w Paryżu z pominięciem zwiedzania Wieży Eiffla dla każdego turysty. I w sumie nie ma się czemu dziwić, bo to na tym festiwalu znajdziemy najwięcej premier czy szlojdrów (czyli po polsku – sztosów 😉 ); to tutaj spotkamy śmietankę polskiej sceny kraftowej; i w końcu to w tym miejscu zagęszczenie piwnych entuzjastów na metr kwadratowy przekracza wszelkie granice przyzwoitości. I właśnie ten ostatni element skutecznie odstraszał mnie od wzięcia udziału w tym evencie. Kolejki, tłok i hałas skutecznie odbierają mi chęć do delektowania się piwem, o rozmowie z wystawcami czy ze znajomymi nie wspominając. No ale jak to być w Rzymie i nie zobaczyć Koloseum? Zwiedzać Kraków bez wizyty na Wawelu? Stołować się w najlepszej burgerowni w mieście i zamówić tylko sałatkę (*nie dotyczy wegetarian)? Trochę dziwne, prawda? Dlatego tej jesieni zmieniłem zdanie i wybrałem się na największy festiwal piwny w naszych granicach.

Na teren stadionu Legii dotarłem w czwartek późnym wieczorem. I od razu pierwszy plus. Rozstawiona przed wejściem strefa food trucków powalała mnogością wyboru. Burgery – są. Pizza – jest. Ramen – proszę bardzo. Zapiekanki – oczywiście. Żarcie meksykańskie – check. Do tego frytki, langosze, pierożki, ryby, kiełbasy z ogniska oraz odjechana kuchnia Walentego Kani. I taki wybór podczas festiwalu piwa to ja rozumiem. Jendakowoż na tym etapie głód jeszcze nie doskwierał, więc szybko skierowałem się na teren stadionu. Wchodzę i… tak, jest sporo ludu, ale tragedii nie ma. Tylko ta temperatura… nim dotarłem na trzecie piętro, aby zwyczajowo skorzystać z brokreacyjnej szatni (dzięki Misie), zalały mnie siódme poty. A umówmy się – kondycję mam nienajgorszą. I tego trochę nie rozumiem, bo przestronne korytarze krytej strefy VIP stadionu Legii są przecież klimatyzowane. Czyżby za słaba wydajność instalacji? A może chęć zyskania kilku złotych przez włodarzy stadionu? Na to pytanie niestety nie poznałem odpowiedzi. Nie pozostało mi nic innego, jak zrzucić kurtkę z bluzą i ruszyć w wir festiwalowego szaleństwa.

Muszę przyznać, że rozplanowanie całej imprezy stanęło na najwyższym poziomie. Na parterze można było spróbować smakowitości od debiutujących browarów. Na pierwszym piętrze ustawiono kilka stolików do gry w piłkarzyki. Drugie piętro, a zarazem miejsce o największej przestrzeni zajęła najliczniejsza reprezentacja świata polskiego kraftu. I nie tylko, bo goście spragnieni zagranicznych piw mogli liczyć chociażby na dwa bary, obsługiwane przez załogę warszawskiego Mikkellera. Do tego scena, na której co chwilę ogarniano prezentacje i wykłady oraz wyjście na trybuny. A właśnie – trybuny. Co prawda pogoda nie rozpieszczała i co rusz raczyła nas chłodem i deszczem, ale jak tylko była możliwość, to gawiedź wypełniała to miejsce dość licznie. Nie ukrywam, że sam kilka razy zasiadałem w wygodnych fotelach stadionowych, aby na spokojnie porozmawiać albo pokontemplować nad zawartością mojego szkła. Wielokrotnie gościłem także na trzecim piętrze. I to nie tylko ze względu na znajdujące się tam moje ciuchy. Po pierwsze swoje stanowiska miało tam kilka browarów. Po drugie znajdowała się tam strefa flipperów. Po trzecie – miałem możliwość pomagania ekipie Brokreacji w wyszynku piwa, a że jakoś lubię stać za barem, tak cała akcja wyszła niezwykle pozytywnie i spontanicznie.

A jak sam festiwal wyglądał z punktu widzenia uczestnika? Ja jestem kontent w 100%. Okazało się, że ludzi nie było aż tak wielu, aby na moim czole pojawiła się żyłka, świadcząca o dość wysokiej irytacji, a to już dość spory wyczyn. Owszem, były momenty, że przechodzenie z punkt A do punktu B wymagało odrobiny zwinności i ekwilibrystki szkłem, ale hej – spodziewałem się tłumu na miarę finału Ligi Mistrzów, więc obyło się bez marudzenia. Z drugiej strony w kuluarach dało się wyczuć lekki niedosyt ze strony wystawców, którzy bądź co bądź liczyli na nieco intensywniejszą pracę i większą ilość sprzedanego piwa. Moim zdaniem ciężko tutaj znaleźć właściwy balans; w końcu wilk rzadko kiedy bywa syty, kiedy owca cała. Mniejsza liczba wydanych piw na szczęście nie popsuła humoru nikomu, dzięki czemu trzy dni spędziłem na bardzo intensywnych rozmowach, z bardzo szerokim uśmiechem na buzi. W tym miejscu lecą podziękowania dla wszystkich, z którymi miałem okazję zamienić słówko i wznieść toast. Jesteście po prostu niesamowici.

Co z kolei z formą piw na siódmej edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa? Przyznam szczerze, że przez trzy dni nie udało mi się spróbować tego, co sobie zaplanowałem w liczbie ponad 40 sztuk. A gdzie reszta? Jeśli zaufamy statystykom, to w trakcie tego eventu polano 535 różnych piw i cydrów, z 364 kranów od 48 wystawców. Samych premier naliczono 89. I co prawda trafiłem na kilka tematów nie do wypicia, ale mógłbym je zliczyć na palcach jednej ręki. Zdecydowana większość kosztowanych piw trzymała bardzo wysoki poziom, a kilka wywaliło mnie z butów, z beczkowym Zawiszą Czarnym i Baranem z Jajem na czele. Więcej na ten temat poczytacie w kolejnym wpisie, bo zwyczajnie nie chciałbym ograniczać się do dwóch zdań w tej materii. W tym miejscu warto jednak wspomnieć o jednym browarze, który w moich oczach poprawił swoje notowania o dobrych kilka punktów. Mowa o Śląskim Browarze Alternatywa. Ich pierwsze warki, delikatnie mówiąc, nie urywały. Jednakowoż pierwsze koty za płoty, bo każde piwo, spróbowane na stoisku tej rudzkiej ekipy było zwyczajnie wyśmienite. Co prawda już im to dwukrotnie mówiłem w Warszawie, ale teraz powiem publicznie: Alternatywa – jestem z Was dumny!

Całe trzy dni festiwalu były dla mnie niezwykle intensywne i nad wyraz pozytywne. Jechałem z dość sceptycznym nastawieniem, a finalnie okazało się, że Warszawa dała radę pod każdym względem. Gdzieś tam doszły mnie słuchy, iż warto pomyśleć nad zmianą formuły tej imprezy, bo ludzi mniej i nie ma już takich tłumów, jak na poprzednich edycjach, ale wiecie co – dla mnie to chyba właśnie największy plus tegorocznego WFP. I zapewne nie będzie to moja ostatnia edycja, bo zwyczajnie już chciałbym wrócić się na Łazienkowską, przybić piątkę z całą ekipą i skosztować tego, co ze sobą przywiozła najlepsza reprezentacja polskiego kraftu.


PS
Na marginesie – Sztoser to jedno z bardziej bezsensownych szkieł do piwa, jakie widziałem. Źle się to trzyma, źle się z tego pije i w ogóle źle. Ale skurczybyk jest ładny, to i sobie taki przywiozłem. Niemniej bardziej adekwatną nazwą byłaby Betoniarka 😉

PPS
Nie, Sztoser to nie jest to szkło na zdjęciu powyżej 😉

V Warszawski Festiwal Piwa na „Kontynuacyjnych” salonach

Kiedy kilkanaście tygodni temu pojawiła się informacja dot. terminu organizacji V Warszawskiego Festiwalu Piwa od razu wiedziałem, że moje uczestnictwo w tym wiekopomnym wydarzeniu będzie raczej niemożliwe. No bo jak to festiwal z piwem, który startuje w czwartek? Pracując w korpo o urlop nie jest łatwo, szczególnie w moim wypadku. Pozostało obejść się smakiem i czekać spokojnie na Poznańskie Targi Piwne. Na szczęście katowicki multitap Kontynuacja postanowił nieco osłodzić tę gorycz, organizując zamiejscowy oddział WFP w stolicy Śląska właśnie. Ok, być może premierowych sztosów, dostępnych tylko na stadionie Legii nie było, ale nie ma tego złego! Na kranach pojawiło się parę tematów, jakich z pewnością skosztowałbym w stolicy, więc plan na sobotni wieczór był prosty. A cóż takiego udało się wykoncypować w trakcie degustacji? Zapraszam na krótką relację i kilka moich skromnych przemyśleń.

  1. Nepomucen – Smoked Pear (Single Smoked Pale Ale)

Na start wybrałem lekkie piwo, które mocno przykuło moją uwagę za sprawą słodu wędzonego  gruszą. Bo ja gruszki to bardzo, ale to bardzo lubię, a więc i grusza w moich oczach znajduje uznanie. W aromacie niestety trochę tej gruszy zabrakło. Tzn. nie samej gruszy, a wędzonki z tego drzewa pochodzącej. Na szczęście nie samą gruszą żyje człowiek. Czy jakoś tak. Poza tym mój nos wyczuł delikatne zioła, subtelną słodowość i lekkie nuty chlebowe. Liczyłem, iż wędzonka pojawi się przynajmniej w smaku. Niestety, tutaj też była ona na granicy wyczuwalności. Samo piwo okazało się dość pełne, wytrawne i wyraźnie nachmielone, co objawiało się również w stosunkowo wysokiej goryczce. Smoked pear to piwo bardzo przyjemnie, ale szału nie odnotowano. 6.5/10

  1. Browar Stu Mostów – Art. +10 (Coffee Milk Amber Ale)

Co prawda Amber Ale nie jest moim ulubionym stylem, ale za to kawa z mlekiem już robi mi robotę. I chociaż wybitnym smakoszem tego pochodzącego z Etiopii trunku nie jestem, tak aromat przyzwoitej małej czarnej mój nos dość dobrze wyczuwa. Szczególnie wrażliwy jestem na ten zapach w piwie. Niestety – Art. +10 zamiast porządnego espresso serwuje naszym kubkom zapachowym solidną porcję aromatów, kojarzących się z tanim ekspresem przelewowym. Wrażenie to spotęgowało porównanie do Maczjato z Browaru Artezan (Pani Kapitan tym razem wybrała o wiele lepiej), gdzie kawa prezentowała się jak należy. I trochę smutno, że seria Art. swoim dziesiątym piwem tak obniżyła loty. Na szczęście całkowitej tragedii nie ma, bo da się też tutaj wyczuć trochę czerwonych owoców i lekki karmel. W smaku ponownie pojawia się ta nieszczęsna, przelewowa kawa, odrobina laktozy i delikatna owocowość. Goryczka mogłaby być nieco wyższa, a ciało pełniejsze. Nie jest źle, ale Browar Stu Mostów przyzwyczaił mnie do wyższego poziomu swoich piw z tej serii. 5.5/10

  1. Warsztat Piwowarski – Mokra Marynka (Single Wet Hop Pale Ale)

Czy wpakowanie do kotła świeżutkiego, mokrego, polskiego chmielu to dobry pomysł? Niestety, Warsztat Piwowarski pokazuje, że chyba nie do końca. Owszem – początkowo piwo uwodzi swoim wyglądem, niczym Ursula Andress, wyłaniająca się z morskiej piany w bondowskim „Dr No”, aby następnie całe to wrażenie zatopić śladem pewnego brytyjskiego transatlantyku. A czy wspominałem, iż transatlantyk ten po brzegi wypakowany był kartonami? Ich przemoczony charakter mocno psuje wrażenia zapachowe tego piwa, przykrywając wszystko, co dobre. Na szczęście Mokra Marynka próbuje nieco nadgonić swoje wady w smaku, serwując nam wyraźny charakter tego chmielu oraz średnią i przyjemną goryczkę. Piłoby się fajnie i lekko, gdyby nie wszędobylskie utlenienie. Szkoda. 4.5/10

  1. Browar Zakładowy – 100% Normy (Belgian IPA)

Wybory, jakich do tej pory dokonywałem objawiały się niepokojącą tendencją do pogarszania się z piwa na piwo. Miałem naprawdę szczerą nadzieję, iż Browar Zakładowy uratuje dzień i sprawi, że los się w końcu odmieni. Dokonać tego miało 100% Normy, czyli Belgijska IPA. Zapach tego piwa wskazywał na mądry wybór – mocno cytrusowe nuty mieszały się fantastycznie z lekkimi goździkami i subtelną naftą z użytego Mosaica. No skoro w nosie to piwo mi robi, to chyba można je pić bez obawień, prawda? Prawda! Cytrusy zagrały tutaj jak Marlon Brando u Coppoli. Doskonale wtórowała im wyraźna gorycz, będąca świetną kontrą do lekkiej słodyczy tej Belgijskiej IPY. 100% Normy to piwo bardzo rześkie i niesamowicie pijalne. Do tego poprawiło mi humor po poprzednich, piwnych wtopach. 7.5/10

  1. Browar Zakładowy – Kolektyw (Imperialny Wędzony Robust Porter)

Skoro w końcu strzeliłem gola, tak też postanowiłem pozostać w barwach tej samej drużyny i wybór padł na ich Kolektyw. Ten Imperialny Wędzony Robust Porter mocno przykuł moją uwagę już samym wyglądem – czarne piwo, z piękną, jasnobeżową i drobną pianą po prostu zachwyca i nakręca kubki smakowe. Kolektyw jest wyraźnie palony, z gorzką czekoladą, kawą, karmelem i akordami chlebowymi w tle. Dla mnie rewelacja. Średnie ciało pasuje tutaj w 100%, tak samo jak subtelna kwaskowość i wyraźna, palona goryczka. To piwo po prostu się zgadza i chociaż nie urywa czterech liter, tak pozostaje bardzo solidną pozycją w katalogu Browaru Zakładowego. 7/10

  1. Bazyliszek – Truskaczka (Strawberry Belgian Ale)

Na sam koniec postawiłem na sprawdzonego gracza, który prawie nigdy mnie nie zawiódł (chociaż do dzisiaj sosnowa kostka do WC ze Świdermajera nieco mnie prześladuje 😛 ). W ten sposób do szkła powędrowała Truskaczka.  Bazyliszek nie szczypie się z tym, co wrzuca do kotła, co widać i czuć. Zmętnione, bursztynowo-czerwone piwo raczy nas bardzo przyjemnym, lekko kwaskowym aromatem truskawek, mieszającym się z fenolami, typowymi dla stylów belgijskich. Wrażenia smakowe podkręcają całość swoją pełnią i owocowością. Ależ te truskawki tutaj robią robotę. Ich skuteczność jest na poziomie Milika grającego w Napoli (bo wiadomo, gdzie Arek widzi bramkę podczas występów w barwach narodowych). To był perfekcyjny wybór na zakończenie wieczoru. 8/10

Pomysł na organizację takiego eventu, jak ten z minionego weekendu to dla mnie strzał w dziesiątkę. Nie dość, że dla beer geeków jest to nie lada gratka i możliwość „liźnięcia” tego, co debiutuje na odbywającym się równolegle festiwalu, tak dodatkowo cassualowi bywalcy tego miejsca mogą jeszcze bardziej wkręcić się w to, co dzieje się w naszym rodzimym, kraftowym świecie. Co prawda można było to zrobić z nieco większą pompą, poopowiadać szczegółowo o tym, co będzie na kranach z WFP i ściągnąć większe sztosy, ale i tak wyszło śpiewająco! Liczę, iż ta tradycja będzie kontynuowana, a jej forma mocno się rozrośnie. Za to trzymam kciuki!

A czy Ty jesteś Hop Headem?

Jak widać t-shirty mogą przydać się nie tylko przy wyborze garderoby.

Pani Kapitan i Chmielobrody we własnej osobie!

Ekipa Kontynuacji na posterunku.

I świeża krew na nalewaku.

Conrad Kissling czuwa.