Browar Nook – Ebono i Cidonio, czyli RIS-y leżakowane w beczkach po rumie

Co prawda obecna aura pogodowa sprzyja przede wszystkim spacerom (if you know what I mean 😉 ), tym niemniej po tego typu aktywnościach warto w domu czymś się rozgrzać.

Czy Ebono i Cidonio od Browaru Nook, czyli russian imperial stouty, leżakowane w beczkach po dwóch różnych rumach, spełnią tak postawione im zadanie?

Browar Dwie Wieże i ich RIS z bekonem

Nie wiem jak Was, ale mnie już nie dziwią odjechane dodatki w piwie. Wędzone głowy świńskie, mózg owczy, a nawet prawdziwy, księżycowy rogalit. To wszystko już było. Ciekawi mnie natomiast to, jak te dodatki wpływają na smak i odbiór piwa oraz czy ich dodanie faktycznie ma jakikolwiek sens. Jak będzie zatem w RISie z Dwóch Wież, uwarzonym z ingrediencją bekonu?

Browar Zakładowy – Starcie Tytanów

Lubię kiedy podpowiadacie mi, jakie piwo mam degustować i które mam zestawiać ze sobą w szranki, bo w końcu to Wy finalnie jesteście odbiorcami moich wypocin. A kiedy do tego dochodzi możliwość testowania produktów jednego z czołowych browarów rzemieślniczych w naszym pięknym kraju (IMHO), tak już w ogóle osiągam apogeum szczęścia. Dobra, starczy tej wazeliny, pora przejść do konkretów, czyli do dwóch Panów Kierowników. Niby ten sam styl, podobne parametry, ale jednak strasznie ciekawiło mnie, co się zmieniło i jak popracował pierwszy z dzisiejszych jegomościów przez te kilka(naście) miesięcy, i jak ma się świeża warka do poprzedniej.

Na początek kilka faktów. Po pierwsze piwa różnią się nieco parametrami. O ile w obu przypadkach zastosowano podobny zasyp, wykręcając na warzelni 24° BLG, tak w drugim przypadku piwo odfermentowało pozostawiając 9% alkoholu, a w pierwszej warce ten parametr zatrzymał się na poziomie 9,5% alkoholu. Co z tego wynika? Zapewne druga warka będzie nieco pełniejsza, być może ciut słodsza. Zobaczymy. Po drugie warto zaznaczyć, iż starszy z „panów” był już pięć miesięcy po terminie przydatności do spożycia, więc różnice mogły okazać się znaczne. No to jedziemy.

Pan Kierownik – pierwsza warka

Zaraz po przelaniu piw do szkieł można było zauważyć różnice w pianie. Pierwsza warka pozostawiła wyższą czapę o drobnych pęcherzykach, natomiast w drugim przypadku piana szybko zredukowała się do wąskiego krążka, który pozostał do końca degustacji. To wszystko przez nieco mocniejsze nagazowanie zawodnika numer jeden (czyli tego starszego). Na szczęście takie wysycenie nie przeszkadzało w degustacji i jedynie o jeden mały punkcik wypadło gorzej od zawodnika numer dwa. Z kolei zapach obu piw pozwolił odwrócić nieco role. OK, w obu przypadkach dało się wyczuć wyraźną mleczną czekoladę, nuty kawy oraz orzechów, a także czerwone owoce, jednakowoż Pan Kierownik z pierwszej warki dodatkowo bardzo przyjemnie utlenił się w stronę miodu, a aromat jeżyn i leśnych owoców był o wiele bardziej wyczuwalny. Jak dołożymy do tego szczyptę wanilii, tak pierwsza warka w tym starciu wysunie się na prowadzenie. W smaku oba piwa wypadły podobnie. Czekoladowo-kawowe akcenty pojawiały się w obu wypadkach, a gorycz i fajna paloność przyjemnie kontrowały dość wysoką słodycz obu „Panów”. Dodatkowo w pierwszej warce swoją obecność o wiele wyraźniej zaznaczyły akordy czerwonych owoców. Jednakowoż druga warka okazała się nieco pełniejsza i gładsza od pierwszej, czego mogłem się spodziewać po opisanych we wstępie parametrach. Alkohol w jednym i drugim przypadku został świetnie ukryty i jedynie delikatne ogrzewanie przełyku zdradzało, iż mamy do czynienia z tęgimi zawodnikami.

Pan Kierownik – druga warka

Finalnie, o włos, lepiej wypadła w moich oczach pierwsza warka, co nie zmienia faktu iż oba piwa to po prostu świetnie RISy na światowym poziomie. Ba, taki wynik powyższego starcia pokazuje klasę browaru i piwowarów, którzy zdecydowali się na naprawdę niewielkie korekty. Oba piwa są do siebie bardzo zbliżone i jedynie czas zagrał na korzyść zawodnika numer jeden. Ja osobiście każdemu browarowi życzę takiego RISa i liczę na to, że Zakładowy załadował kierownika w jakieś przyjemne beczki i oddelegował na dłuższy urlop. Bo po takim urlopie, to proszę Państwa chyba będzie szykował się awans na Pana Dyrektora.

Bromaniack (Leszek Jasiński) i historia dwóch RISów

Kiedy parę miesięcy temu wybrałem się w odwiedziny do Browaru Piekarnia Piwa, jednym z przyjemniejszych akcentów tej wizyty był prezent, jaki dostałem od Leszka Jasińskiego, czyli piwowara Piekarni. Mowa tutaj o jego dwóch domowych Imperialnych Stoutach. Ci, którzy znają Leszka nieco lepiej wiedzą, że jego domowe wyroby to często bardzo odważne i przede wszystkim smaczne „eksperymenty”, stąd tym bardziej zacieszałem na możliwość spróbowania tych specjałów. Mowa tutaj o potężnym Imperialnym Stoutcie z płatkami whisky o mocy 11,5% alkoholu i 25% ekstrakcie oraz o RISie z płatkami po Ginie, Rumie Jamajskim, Metaxie i Bourbonie. W drugim przypadku mówimy już o mocarzu, jakich niewiele można spotkać w obrocie detalicznym. No bo ileż browarów rzemieślniczych wypuściło piwo o 36% ekstrakcie? 14,2% alkoholu być może już tak nie zaskakuje, ale ten pierwszy parametr zrobił na mnie dość duże wrażenie. Dodatkowo stwierdziłem, że na degustację poczekam, bo ich zabutelkowanie odpowiednio w czerwcu i sierpniu 2017 roku zwyczajnie wymagało nieco dłuższego leżakowania. I tak oto przed Silesia Beer Festem postanowiłem odpalić temat i skosztować tego, co kryły w sobie te dwie butelki.

Imperial Stout Płatki Whisky Blend

Na pierwszy ogień poszedł lżejszy z braci, chociaż o lekkości możemy tutaj zapomnieć. Potężne 29° Plato i wykręcone z nich 11,5% alkoholu mocno podkręciły moją wyobraźnię jeszcze przed otwarciem butelki. Aromat zdawał się potwierdzać moje nadzieje, racząc mnie wyraźnymi nutami wiśni, tanin dębowych, czerwonych owoców, czekolady i likierowego alkoholu. Płatki zrobiły tutaj solidną robotę i ich aromat mocno górował w całości, nie dominując jednak trunku zbyt przesadnie. Podobne odczucia pojawiły się w smaku, co w połączeniu z niezwykłą głębią i przyjemną gęstością piwa mogłyby uczynić tegoż RISa jednym z najwybitniejszych, jakie piłem. No właśnie – mogłoby, ale niestety całość nieco rozłożył zbyt wyraźny w smaku alkohol. Podbijał on gorycz, która i tak przez dość wysoką paloność piwa pozostawała na relatywnie wysokim i lekko przesadzonym poziomie. Obawiam się, że czas w tym miejscu by nie pomógł. I tak trunek bardzo złożony oraz niezwykle degustacyjny odrobinę obniżył swój lot, chociaż i tak potrafił cieszyć.

Imperial Stout Płatki Gin/Rum Jamajaski/Metaxa/Bourbon

Drugi z braci jeńców na placu boju już nie pozostawił. Najpierw powalił mnie na kolana bardzo przyjemnym aromatem kokosu, wanilii, czerwonych owoców i delikatnych tanin dębowych, aby przy próbie powstania znokautować mnie genialną pełnią. Dodatkowo smak rewelacyjnych, słodkich wiśni i czekolady, połączonych z wyważoną palonością nie pozwalał mi dojść do siebie. I to wszystko w jak najbardziej pozytywnym klimacie. Co prawda gorycz mogłaby być ciut wyższa, ale mając na uwadze całą resztę i naprawdę ogromną przyjemność z degustacji, nie ma co się czepiać tak drobnego szczegółu. Fakt jest jeden – to piwo to jeden z przyjemniejszych RISów, jakich kiedykolwiek próbowałem. A jeśli ktoś zastanawia się, jak wygląda sprawa alkoholu w tym mocarzu, to odpowiadam, że w zasadzie nie ma tematu. Koniec, dziękuję, można się rozejść 😉

Starcie tytanów, czyli Zawisza Czarny kontra Samiec Alfa

Kiedy pierwszy raz w moje ręce wpadł Zawisza Czarny z Browaru Łańcut, czyli Russian Imperial Stout, leżakowany w beczce po Tennesse Whiskey, od razu w mojej głowie pojawiły się skojarzenia z artezanowym Samcem Alfa. W końcu styl ten sam, beczka powiedzmy ta sama i… ten sam, bardzo wysoki poziom trunku. Tylko jakoś nigdy nie potrafiłem ocenić, który z nich wypada lepiej. Który z nich jest smaczniejszy. Który intensywniejszy, lepiej zbalansowany i bardziej wysublimowany. W końcu ciężko porównywać piwa, próbowane w tak dużych odstępach czasu. Na szczęście całkiem niedawno udało mi się zdobyć butelkę Samca, a od pewnego czasu w mojej lodówce chomikowałem pana Zawiszę. Dzięki temu (oraz dzięki głosowaniu na fejsie) mogłem stoczyć swój prywatny pojedynek „szklanka w szklankę” obu (nie bójmy się użyć tego słowa) tytanów polskich, beczkowych RISów.

Na pierwszy ogień poszedł Zawisza, racząc mój nos intensywnym aromatem czekolady, czerwonych owoców, kokosu i wanilii. Całość elegancko oplótł wyraźny aromat dębowych tanin oraz subtelna paloność. To, co przykuwa uwagę w Zawiszy, to praktyczny brak wyczuwalnego alkoholu i zdecydowanie przodujący i niesamowicie przyjemny aromat beczki.

Nieco inaczej sprawa wyglądała u konkurenta. Tutaj czekolada nabrała nieco mlecznego charakteru, z wyraźną i intensywną wanilią na froncie. Oczywiście to wszystko w towarzystwie wiśni w likierze, „małej czarnej” i świeżo zagniecionego ciasta drożdżowego. Beczka była wyczuwalna, ale nie aż tak przyjemnie i intensywnie, jak w Zawiszy. Dość wyraźny, likierowy alkohol Samca finalnie spowodował, iż to Zawisza odrobinę lepiej zaprezentował się w tej rundzie.

Po takim wyniku pojedynku na aromat totalnie nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać w konfrontacji smaków. Ponownie postanowiłem rozpocząć od zawodnika, wystawionego przez Browar Łańcut. Kilka łyków i już uśmiech malował się na mojej twarzy. Wszystko za sprawą fantastycznych wiśni w likierze, czekolady i orzechów. Trunek okazał się dość słodki, ale z odpowiednim poziomem goryczy w kontrze. Na tej płaszczyźnie Zawisza pokazał także pazur i delikatnie rozgrzewał przełyk. Alkohol na szczęście nie był inwazyjny i tylko muśnięciem zaznaczał swoją obecność. Tylko jakby nieco ciała brakowało. Nie zrozumcie mnie źle – Zawisza to piwo niezwykle gładkie, ale mogłoby być nieco gęstsze.

Na tym polu zdecydowanie przoduje Samiec Alfa. Faktura tego RISa może służyć za wzór. Jest gęsto i fantastycznie gładko. Dodatkowo to właśnie w smaku artezanowy fighter ukazuje beczkę w pełnej krasie i punktuje konkurenta. Wszystko w akompaniamencie czekolady, kawy i czerwonych owoców. Słodycz stoi w Samcu na nieco wyższym poziomie, niż w Zawiszy. Goryczkowa kontra jest tutaj także zdecydowanie mocniejsza. Szkoda tylko, że ma na to wpływ nieco za wysoka alkoholowość trunku. Ostatecznie ta runda przypada na rzecz Artezana, jednak ponownie różnice są na tyle niewielkie, że o nokaucie nie może być mowy.

Jak to często w pojedynku tytanów bywa o werdykcie zadecydowała punktacja sędziów. Tzn. jednego sędziego. I to nie punktacja, a po prostu zwykła, subiektywna ocena przyjemności z degustacji. Decyzja nie była łatwa. Co chwile sięgałem raz po jedną, raz po drugą szklankę i w pełnym skupieniu kontemplowałem ich zawartość. Z jednej strony fantastyczny aromat Zawiszy górował, aby po chwili oddać prym cudownej głębi Samca Alfa. Ostatecznie nieco lepiej tego wieczora wypadł Samiec, ale, wierzcie mi lub nie, różnice były minimalne. Fakt jest jeden – oba piwa prezentują naprawdę wysoki poziom i spokojnie mogą stawać w szranki z tuzami tego stylu zza wielkiej wody. Brawo Łańcut, brawo Artezan – chylę czoła przed oboma pretendentami i życzę sobie, aby zarówno Zawisza, jak i Samiec częściej gościły na sklepowych półkach.

Chmielobrody kontra… (ex)Acid Drinker

Jak zwykł mawiać klasyk: „Nikt nie spodziewał się Hiszpańskiej Inkwizycji!”. Czy tak jest również z odpalanym właśnie dzisiaj video-blogiem Chmielobrodego? Tego nie wiem, ale wiem jedno – ta forma na stałe zagości w tym miejscu, będąc jednocześnie uzupełnieniem pozostałych treści, dostępnych pod adresem www.chmielobrodyblog.pl.

Czego możecie się spodziewać? O tym dowiecie się już na wstępie. A kto będzie moim gościem? Kiedy dwa tygodnie temu spotkałem się z Robertem „Bobbiem” Zembrzyckim nie miałem bladego pojęcia, że rozmawiam w zasadzie z ex-gitarzystą Acid Drinkers, o czym zespół poinformował wczoraj. Jednakowoż sama rozmowa jest jak najbardziej aktualna (Robert odpala właśnie zespół Vane, o czym także we vlogu), stąd też zdecydowałem się nią z Wami podzielić.

Moi Drodzy – zapraszam na pierwszy odcinek z cyklu „Chmielobrody kontra…”:

Brewdog – Tactical Nuclear Penguin (Ice RIS)

Już niejeden raz piwowarzy-rzemieślnicy pokazali, że wyznaczanie granic kraftu, to w ich przypadku po prostu kolejne wyzwanie i cel, który trzeba zdobyć. Wiecie, na zasadzie „Co, ja nie zrobię? To potrzymaj mi piwo i patrz!”. Dzięki temu mieliśmy już piwo ze śledziami, z boczkiem, ze szczątkami statku, piwo zakwaszane bakteriami, pobranymi z… kobiecych płynów ustrojowych czy uwarzone przez generator stylów „typa z Piwolucji” (all hail The Blogger 2017!). No po prostu się da. Stąd też pomysł z przygotowaniem RIS’a, zbliżonego mocą do destylatu, z jakim z pewnością kojarzy się Taktyczny Nuklearny Pingwin, może już aż tak bardzo nie zaskakuje. Ja mimo wszystko postanowiłem sprawdzić, jak ma się ten eksperyment i czy jest to zwykła ciekawostka czy pełnoprawne piwo, jakiego każdy beer geek powinien przynajmniej raz w życiu spróbować.

Na wstępie kilka słów wyjaśnienia. Brewdogowy Tactical Nuclear Penguin być może nie jest najmocniejszym piwem świata, ale z pewnością jest w czołówce. 32% alkoholu w trunku tego typu to już nie przelewki. Jak jeszcze dołożymy do tego fakt leżakowania Pingwina w dwóch beczkach po 8 miesięcy w każdej oraz wymrażanie piwa z 10% alkoholu do uzyskania finalnego efektu na poziomie 32%, to już może nam się w głowie zakręcić. Do tego wszystkiego cena. W przeliczeniu – wartość Nuklearnego Pingwina oscyluje w okolicach 400 zł za pół litra. Na szczęście Brewdog leje obecnie to piwo w szkło o pojemności 100 ml, co i tak daje nam zawrotną kwotę około 80 zł za  buteleczkę. Za taką kasę można mieć wiele rarytasów i to nie po sztuce. W związku z tym pada po raz kolejny pytanie – czy warto? Sprawdźmy.

Po przelaniu Pingwina do szkła zupełnie nie dziwi mnie zerowe wysycenie piwa i ekspresowo znikająca z kieliszka piana. Zaskakuje natomiast barwa. Russian Imperial Stouty kojarzą mi się raczej z nieprzejrzystymi trunkami, a tutaj otrzymujemy ciemnorubinową, klarowną miksturę, pięknie zdobiącą szkło alkoholowymi łzami. I już w tym miejscu czuć woltaż. Nie inaczej jest w aromacie. Na szczęście alkohol ten nie odrzuca, a przywodzi na myśl skojarzenia z dobrej klasy destylatem. Całość obudowana jest przyjemnymi nutami wiśni i śliwek w likierze. Ta owocowość mocno dominuje w zapachu Pingwina, ale to nie jedyne akordy, jakie tutaj wyczujemy. Po chwili do naszego nosa dochodzi kokos, delikatnie palona kawa i subtelne toffi. Nie powiem, ale jest bardzo przyjemnie. Sytuacja trochę się zmienia po pierwszych kilku łykach. Z pewnością rzeczą mocno przykuwającą uwagę jest faktura tej pozycji Brewdoga – gęsty, gładki i mega pełny likier bardzo przyjemnie łechta nasze podniebienie. Niestety trwa to jedynie ułamek sekundy, bo potem pojawia się dość wyraźnie gryzący w przełyk alkohol. Nie powinno to dziwić przy takim woltażu, niemniej jednak aż się prosi, aby obecne tutaj nuty beczki, czerwonych owoców i kawy były tymi dominującymi. Na plus mogę wpisać mocno kawowy after taste, ale chyba tego nie zrobię, bo w opozycji do tych doznań staje wysoka, zalegająca i średnio przyjemna gorycz, pochodząca głównie od alkoholu. Mimo tak niewielkiej pojemności degustacja Pingwina zajęła mi dobrą godzinę, z na przemian pojawiającym się uczuciem zachwytu i subtelnego zawodu.

Werdykt? Tactical Nuclear Penguin to piwna ciekawostka, w które dzieje się dużo, ale niekoniecznie dobrze w każdym aspekcie. Ustawiając na szali argumenty za i przeciw, przechyla się ona na pozytywną stronę i finalnie piwo jest niezłe. No właśnie. Czy płacąc 80 zł za 100 ml oczekujemy, iż otrzymamy piwo niezłe? Niekoniecznie. Ja osobiście oczekiwałem nieco więcej i trochę się zawiodłem. Fajnie, że mogę wpisać sobie do kajecika, że obróciłem jedno z najmocniejszych piw świata, ale osobiście to osiągnięcie nie jest dla mnie zbyt wiele warte. Nie patrząc już na sferę ekonomiczną, a na samą jakość trunku wystawiam mu notę 6.5/10. Taktycznie rzecz ujmując nie był to najlepszy zakup w moim życiu (wink, wink 😉 )