Olimp + Szpunt vs. Biała Małpa i blogerzy

Coraz większa liczba premier piwnych na polskiej scenie kraftowej nie ułatwia browarom promowania swoich produktów. Czasy, kiedy wystarczyło zrobić wydarzenie na Fejsie minęły już bezpowrotnie, czego dowodem są co raz to nowe pomysły na reklamę i marketing. Jednym z nich są zamiejscowe wizyty piwowarów wraz ze swoimi nowalijkami w różnych multitapach na terenie kraju. Idea zacna, bo przy okazji degustacji zawsze można zamienić słówko z autorami tegoż dzieła, przybić piątek i pogratulować (albo zrugać, jeśli piwo niedobre). Kiedy okazało się, iż w Katowicach zamelduje się załoga dwóch browarów – Szpunta i Olimpu – ze swoim świeżutkim, kooperacyjnym Imperial IPA, tak też postanowiłem sprawdzić, jak takie spotkania wyglądają w rzeczywistości.

Premiera miała miejsce w katowickiej Białej Małpie, a fakt przejęcia większości kranów przez piwa obu ekip dodawał temu wydarzeniu pikantności. Zapowiedziano takie perełki, jak Hades leżakowany w beczce po rumie czy Night Wolf Extreme Peated, w którym przy warzeniu użyto ponad 80% słodów wędzonych torfem. Nie powiem, ale na samą myśl o tych cudach na miej twarzy pojawiał się szeroki uśmiech.

Punktualnie o 20:00 pojawiłem się razem z Panią Kapitan na miejscu, przywitałem się z towarzystwem piwowarów, blogerów, załogą knajpy i ochoczo przystąpiłem do degustacji.

Olimp + Szpunt – Wormhole (Imperial IPA)

Tutaj nie było co owijać w bawełnę – skoro premiera, to od niej właśnie wystartowałem. Patrząc na zawartość szkła od razu naszły mnie skojarzenia z modą na prezentację piwa w stylu New  England IPA (ponoć nie było to do końca zamierzone, ale kto by się tym przejmował). Pomarańczowy, intensywnie zmętniony trunek okalała niewysoka, średniopęcherzykowa piana. Aczkolwiek mam wrażenie, iż jej brak to raczej kwestia niezbyt umiejętnego nalania. Mimo wszystko całość wyglądała dość apetycznie, a jak się finalnie okazało było to dopiero preludium do dalszych wydarzeń. W aromacie królowały fantastyczne cytrusy, z genialną pomarańczą na czele, otuloną delikatnymi akcentami mango. Po prostu czuć, że to piwo zostało rewelacyjnie nachmielone na aromat, a obie ekipy nie szczędziły tej przyprawy w trakcie warzenia. Smak to już kawalkada ekscytujących doznań. Wormhole raczy nas kapitalną, owocową słodyczą i odpowiednio wysokim poziomem goryczy. Fajnie, że ekipa zdecydowała się na stosunkowo płytkie odfermentowanie tego piwa, bo dzięki temu jest ono niezwykle pełne i gładkie. Pijąc je miałem wrażenie, jakbym wgryzał się w kosz soczystych owoców. Pisząc te słowa ciągle mam wrażenia z degustacji tego piwa z tyłu głowy i wierzcie mi – moje ślinianki zdecydowanie zwiększyły swoje obroty. W mojej opinii jest to jedna najlepszych, Imperialnych IPA w polskim krafcie. Pijcie je bez obawień! 9/10

 Szpunt – Night Wolf Extreme Peated (Whisky Stout)

Po bardzo udanym starcie przyszła pora na rzecz, jaka miała nie zostawiać jeńców. Jako wielki fan whisky z wyspy Islay ochoczo zamówiłem tego „wilka”, w którym użyto aż 83% słodu wędzonego torfem. Co prawda przy tym zasypie spodziewałem się większego uderzenia tej skały osadowej w aromacie, jednakowoż jej połączenie z nutami czekolady absolutnie te oczekiwania stłumiły. Oczywiście jeśli nie przepadasz za zapachem spalonych kabli czy podkładów kolejowych, to zdecydowanie nie sięgaj po to piwo, bo takich nut jest tu aż nadto. Mnie zapach Night Wolfa Extreme zdecydowanie przypadł do gustu. Smak to już poemat, składający się z wersów przepełnionych torfową goryczą, gorzką czekoladą, kawą i szczyptą czerwonych owoców. Idealnie pełne ciało trunku na koniec całkowicie rozłożyło mnie na łopatki, stawiając tę wersję szpuntowego Whisky Stoutu odrobinę wyżej od mojego ukochanego Nafciarza Dukielskiego. 8.5/10 

Olimp – Hydra (Blackthorn Sour Brett Ale)

Po tęgim laniu przyszła pora na złagodzenie klimatu, czego rezultatem okazał się kwaśny Ale z dodatkiem tarniny. Piwo ponownie nalano bez piany, co przy trzecim tego typu wydarzeniu pod rząd pozwala mi sądzić, iż nowy narybek Białej Małpy musi chyba popracować nad techniką nalewania… albo po prostu miałem pecha. Nie czepiajmy się jednak szczegółów, bo nie to przecież jest tutaj najistotniejsze. Jako fan Brettów zawsze liczę na solidny ich cios w nos. Hydra niestety sprzedała  mi tylko delikatnego pstryczka, ale całkiem przyjemnego. Poza tym zapach uraczył mnie nutami białych, kwaśnych owoców, przywołujących skojarzenia z agrestem. Chociaż może to była tarnina? Ciężko mi oceniać, bo nigdy z tarniną się nie spotkałem face to face. W każdym razie wyszło miło. Wracając do brettów, dobrze że pojawiają się w smaku, fajnie komponując się z owocową kwasowością Hydry. Całość jest niezwykle pijalna, rześka i powodująca automatyczną chęć brania łyka za łykiem. 8/10

 Olimp – Hades (RIS Rum Barrel Aged)

Zawsze chętnie sprawdzam też wszelkiego rodzaju eksperymenty z leżakowaniem piw w beczkach po różnorakich trunkach. Stąd szybkie uzupełnienie szkła o Hadesa, leżakowanego w beczce po rumie dziwić nikogo nie powinno. Rok czasu, bo tyle właśnie trzymano to piwo w drewnie, zrobił swoje. Fantastyczny zapach wanilii, rodzynek i akcentów beczkowych owinął sobie mnie wokół palca, niczym Vesper Lynd Bonda w Casino Royale. Hades nie stracił też nic ze swojej pełni, nabierając w smaku delikatnych, kwaskowych akcentów beczki. Całość uzupełniają akordy gorzkiej czekolady, nut palonych i wyraźnych, czerwonych owoców, z porzeczką na czele. Gorycz fajnie spina całość i stawia tego RIS bardzo wysoko w moich osobistych notowaniach. Więc jeśli tylko traficie na Hadesa w tej wersji, to śmiało – nie zawiedziecie się. 8.5/10

 Olimp – Kentauros (Double Weizenbock Rum Barrel Aged)

A co powiecie na podwójnego koźlaka, leżakowanego w beczce po rumie? Mnie temat zaciekawił, więc postanowiłem go przetestować. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to barwa, kojarząca się bardziej ze stoutem, niż z Double Weizenbockiem – ciemno brązowa, niemal czarna, czego zasługą zapewne była wcześniej wspomniana  beczka. W aromacie ponownie pierwsze skrzypce należą właśnie do akcentów rumowej baryłki i pojawiają się pod postacią wanilii oraz rodzynek. Takie tematy, jak melanoidyny czy paloność zostały mocno przez beczkę przykryte. W smaku Kentauros jest stosunkowo pełny i słodki, z subtelnymi akcentami kwasowości. Pijąc to piwo miałem skojarzenie, jakbym kosztował wcześniejszego, aczkolwiek dość odchudzonego Hadesa. Charakter podwójnego koźlaka został zdominowany leżakowaniem i chyba nigdy nie zgadłbym, jaki był styl bazowy tego trunku, gdybym nie doczytał tego na tablicy. Oczywiście to piwo nadal nie jest złe, pije się je całkiem przyjemnie, ale w odróżnieniu do wcześniejszych konkurentów wypada ono dość przeciętnie. 6.5/10

 Oczywiście na tym nie skończyliśmy spotkania, gdyż ekipa mocno się rozgadała, a humory z minuty na minutę nabierały różowych kolorów. Finalnie postanowiliśmy w towarzystwie ekipy Piwnej Zwrotnicy (pozdr. Karolina i Kacper) oraz Łukasza Szynkiewicza udać się do Browariatu, gdzie w absolutnie przemiłej atmosferze dokończyliśmy spotkanie i wróciliśmy do domu.

Na koniec zadałem sobie pytanie, czy tego typu akcje sprawdzają się i pomagają browarom w promowaniu swoich piwnych nowości? Z pewnością tak, acz realnie skala tej promocji nie będzie bardzo szeroka. Ja w każdym razie jestem kontent i w tym miejscu dziękuję całej ekipie Szpunta, Olimpu oraz załodze Białej Małpy, bo wyszło śpiewająco.

„Show me your horns”, czyli Tomek Gebel z Piwnych Podróży
Jak zwykle czarująca Pani Kapitan
Tomek i Gosia – Piwne Podróże
Ekipa Olimpu i Browaru Szpunt (na zdjęciu zabrakło obecnego Łukasza Szynkiewicza)

Krakowski Bottle Sharing, czyli jak połączyć przyjemne z przyjemniejszym. Cz. 1

Nigdy wcześniej nie miałem okazji brać udziału w tak zwanym bottle sharingu. Dla niewtajemniczonych – zbiera się grupa osób w umówionym miejscu i czasie na wspólne dzielenie się i degustację swoich piwnych dóbr. Idea bardzo prosta, mądra i umożliwiająca test wielu piw, jednego dnia, bez konieczności osiągania stanu upojenia alkoholowego. Do tego dochodzi możliwość wymiany doświadczeń i wrażeń, co w przypadku mniej doświadczonych sensorycznie piwoszy jest w mojej ocenie nad wyraz pożądane.

Okazja do nadrobienia tej zaległości pojawiła się w miniony weekend. Razem z Panią Kapitan wybraliśmy się do naszego dobrego kumpla Miłosza, gdzie w towarzystwie gospodarza, jego dziewczyny oraz pewnego znanego, małopolskiego blogera, o ksywie Jerry, mogliśmy oddać się przyjemności smakowania łącznie siedemnastu różnych piw. Ja na tę sposobność wybrałem cztery butelki wraz z niespodzianką. Konkretnie postawiłem na:

  • Imperial Wild Black Kiss R z Browaru Widawa
  • The Gravedigger z Brokreacji (bodaj pierwsza, albo druga warka; w każdym razie mocno po terminie ważności)
  • Pożegnanie Korporacji z Piwowarowni (pierwsza warka; również po terminie)
  • Imperium Prunum z Browaru Kormoran („leżakowa” perełka; oczywiście z  pierwszej warki)

Moją niespodzianką dla pozostałych okazało się Grillowe Mocne z Browaru Głubczyce, a więc niezwykły okrutnik spod szyldu FHP, jaki na moment miał nas sprowadzić na ziemie, gdybyśmy za bardzo odlecieli. Będzie on oczywiście bohaterem oddzielnego wpisu, gdyż jego „walory” z pewnością nie dadzą rady zawrzeć się w krótkiej multirecenzji.

Po przyjeździe i szybkim ogarnięciu się przystąpiliśmy do „pracy”. W tym miejscu warto nadmienić, iż Miłosz wraz ze swoją Martą okazali się gospodarzami w pełnym tego słowa znaczeniu – poza swoją „paczką” piw przygotowali przekąski, które przez cały wieczór umilały nam spotkanie i nie pozwoliły nawet na chwilę zgłodnieć. Szanowni – chylę czoła i jeszcze raz bardzo dziękuję. Przed otwarciem pierwszej butelki ustaliliśmy kolejność degustacji, zgodną z kluczem od najlżejszych do najcięższych, po czym wystartowaliśmy z imprezą.

Tym samym oddaję w Wasze ręce pierwszą część moich wrażeń z tego sobotniego spotkania. Kolejność nie jest przypadkowa, gdyż rozpoczynamy od najniżej ocenionego tego wieczoru piwa.

Miejsce 16

Berliner Kindl Schultheiss Brauerei – Berliner Kindl Weisse (Berliner Weisse)

Na pierwszy strzał poszedł dość znany kwas z browaru Berliner Kindl Schultheiss Brauerei. Ważna informacja – nie była to świeża warka, a piwo leżakowane rok w piwnicy. Ten styl jednak chyba do tych celów się nie nadaje, czego wyrazem było dość wyraźne utlenienie pod postacią mokrego kartonu w aromacie. Poza tym w zapachu można było uchwycić dość wyraźną kwasowość, połączoną z subtelnymi akcentami… apteki. Smak to już spodziewany kwas, połączony z witaminą C. Szału nie było, ale nie powiem żeby było źle. 5.5/10

Miejsce 15

Tempest Brewing Co. – Unforgiven Red Rye (Smokey Red)

To piwo ma dość ciekawą historię. Otóż Pani Kapitan nabyła je na podstawie opisanego stylu przez portal Ratebeer, klasyfikującego Unforgiven Red Rye jako… sahti. No cóż, koło sahti to nawet nie stało, ale co tam ja się znam. Skupmy się jednak na konkretach. Wiodącym zapachem w tym piwie była wyraźna, bukowa wędzonka, z delikatnymi melanoidynami (przypieczona skórka od chleba) i czerwonymi owocami w tle. Z kolei po kilku łykach miałem wrażenie, jakbym pił chrupki Peppies Bekon w płynie. I nie było to wcale takie złe. Całości smaku dopełniły subtelne akcenty drewniane. I tylko tego żyta szkoda, bo poza lekką wytrawnością w aromacie nie nadało ono piwu spodziewanej, gładkiej faktury. 6/10

Miejsce 14

De Struise Brouwers – Tsjeeses Reserva PBA (Belgian X-mas Ale Port Barrel Aged) (2013)

Człowiek to ma szczęście, że od czasu do czasu może trafić na rzeczy już raczej niedostępne. Bo właśnie do tej kategorii należy Tsjeeses Reserva PBA z rocznika 2013. To zdecydowanie likierowe i niezwykle pełne piwo oprócz wyraźnej słodyczy raczyło nas solidną, owocową podbudową, w której czerwone porzeczki wiodły prym. Nie wiem czy to zasługa porto czy pozostałych składników, niemniej zrobiło się wyraźnie deserowo. Aromat niestety okazał się trochę słabszy od smaku, gdyż na najwyższym stopniu pudła uplasowało się miodowe utlenienie, jakie nie do końca fajnie grało z akordami borówek i jagód. Na szczęście pojawiła się tutaj charakterystyczna „ciasteczkowość”, jaką bardzo szanuję. Tsjeeses Reserva PBA to z pewnością piwo smaczne, ale w tym przypadku nieco zbyt utlenione w stronę miodu. 6.5/10

Miejsce 13

Browar Widawa – Imperial Wild Black Kiss R (Imperial Stout Rum BA)

Widawa ma to do siebie, że lubi zaskakiwać nas kiszonką w swoich leżakowanych w beczkach piwach. Nie jest to rzecz do końca pożądana. W każdym razie kiedy kilka dni wcześniej testowałem wersję bourbonową na szczęście nic się w niej nie zakaziło. W związku z tym wziąłem to za dobry omen i na bottle sharing zabrałem wersję z beczki po rumie. I o ile na pierwszym planie w zapachu pojawiły się nuty brettowe, tak zaraz za nimi wyszła średnio przyjemna, kiszona kapusta. Pod spodem można było wyczuć fajną paloność i gorzką czekoladę. Smak okazał się o wiele lepszy, niż aromat. Czekolada fajnie współgrała z lekko kwaśnymi, czerwonymi porzeczkami i umiarkowaną goryczą. Ciało tego RISa być może nie powalało pełnią, ale było zdecydowanie bardziej krągłe, niż w wersji po Bourbonie. Byłoby bardzo dobrze, gdyby nie ta kapucha. 6.5/10

Miejsce 12

Brokreacja – The Gravedigger (Russian Imperial Stout – warka do 30.06.2016 r.)

To piwo trochę poleżało u mnie w piwniczce i liczyłem na jego sporą poprawę w stosunku do świeżej warki, którą wspominam jak bardzo nudną i bez szału. Na szczęście Grabarz popracował i poprawił swoje notowania. Oczywiście nie obyło się bez lekkiego utlenienia, objawiającego się poprzez sos sojowy, ale na szczęście po chwili aromat ten ustąpił miejsca czerwonym, leśnym owocom, suszonym śliwkom i czekoladzie. W smaku też się polepszyło, chociaż liczyłem na więcej, szczególnie jeśli chodzi o pełnię tego piwa. Dość wysoka popiołowa gorycz mogłaby być bardziej skontrowana poprzez słodycz, ale nie jest źle. Duży plus ponownie za czerwone owoce i w tym miejscu. Wyszło całkiem smacznie. 6.5/10

Miejsce 11

Piwowarownia – Pożegnanie Korporacji (Russian Imperial Stout – warka do 12.2016 r.)

Tę butelkę otrzymałem bezpośrednio od Łukasza Gustkiewicza (piwowara Piwowarowni – przyp. aut.) podczas drugiej edycji Silesia Beer Festu (dzięki Łukasz!). Jako iż była to pierwsza warka Pożegnania, tak też postanowiłem zachować ją na lepsze czasy. Ten wybór okazał się nad wyraz trafiony, bo tak dzięki temu w nos zebrałem konkretnego liścia z czekolady, śliwki i rewelacyjnych, leśnych owoców, a w gardło przyjemną słodycz, dobrze skontrowaną przez znaczną gorycz tego piwa. Co prawda mogłoby być nieco pełniejsze, ale i tak jest dobrze. Za rekomendację niech posłuży fakt, iż ta wyleżakowana wersja smakowała mi o wiele bardziej, niż świeża, druga warka. 7/10

C. D. -> KLIK!

Szybki Strzał – Śląski Festiwal Piwa 2016 Edition

Po relacji z niezwykle udanego Śląskiego Festiwalu Piwa czas na bliższe przyjrzenie się kilku wybranym piwom, jakich można było spróbować na tej fantastycznej imprezie. A więc bez zbędnych ceregieli przed Wami:

  1. Browar Spółdzielczy – Dwa Półsztyki (Pale Ale)

Na start wybrałem lekkie Pale Ale na polskich i angielskich chmielach. Głównie z powodu braku większego wyboru na stoisku Spółdzielczego – katowicka gawiedź wymiotła całe zapasy całkiem sprawnie. A co nam oferują Dwa Półsztyki? W szkle widać nienaganną prezencję – lekko opalizujący trunek zdobi fajna, drobniutka piana. Aromat nie powala, ale można wyczuć chmiele, lekką chlebowość, nuty ziołowe i delikatne cytrusy. Po kilku łykach miałem skojarzenie bardziej w stronę świetnego Lagera, niż Pale Ale, a to za sprawą dość sporej wytrawności i lekkości piwa. Na szczęście w odwet tym skojarzeniom przyszła stosunkowo wysoka, lekko łodygowa goryczka. I w sumie dałbym 6/10, jako piwo przyjemne, lekkie i bez zbędnych zobowiązań, ale kiedy dostało ono temperatury, to wyszedł majaczący kwas masłowy. Dlatego finalnie 5.5/10 z adnotacją, aby pić schłodzone (wink, wink 😉 )

  1. Raduga – Forbidden Planet (Imperial IPA)

Cytując jednego z byłych premierów pewnego środkowoeuropejskiego kraju – YES, YES, YES! Tak mniej więcej wyglądała moja reakcja, kiedy na kranach Radugi ujrzałem powracającą „Zakazaną Planetę”. To jeden z moich ulubionych imperialnych „ajpiejów” i chyba nic się w tej materii nie zmieni. W aromacie nadal pierwsze skrzypce grają owoce egzotyczne, z mango i ananasem na czele. Wtóruje im genialny, owocowy i słodki smak piwa, idealnie skontrowany bardzo wysoką i intensywną goryczką. W końcu 115 IBU to nie przelewki. Poza tym dostajemy fajne nuty żywiczne i słodowe. Wszystko jest pełne i na sterydach. Ja chyba nie jestem tutaj obiektywny, ale co ja mogę, że mi to piwo tak smakuje? A do tego świetnie wygląda! 8.5/10

  1. Piwoteka – Kapitan Claymore (Strong Scotch Ale)

Miało być piwo z chrzanem, ale się skończyło, więc w zamian wybrałem Kapitana Claymora. I w sumie nie wiem, czy ta zamiana była dobra. Zacznijmy jednak od szczegółów. Bukiet, jaki oferuje nam Claymore, to połączenie nut chlebowych, rodzynek, toffi, karmelu z całym koszem akordów estrowych. Z kolei w smaku to przede wszystkim to samo, obudowane w dość wysoką słodkość i bardzo nikłą goryczkę. Diacetylu tutaj nie uświadczyłem, DMSu brak, aldehydu octowego też ni ma. Tylko że ogólnie i całkowicie subiektywnie to piwo jest… dziwne i nie do końca w moich klimatach. Niby wypiłem całe i bez zmęczenia, no ale jest ale. 5/10

  1. Browar Dukla – Dziki Samotnik (American Amber Ale)

Piwa z Dukli jakoś nigdy nie trafiały w mój gust. Tym niemniej zawsze staram się dawać kolejne szanse przy nowych warkach i pomysłach. Podobnie było z Dzikim Samotnikiem. Podszedłem do niego z odpowiednią rezerwą i czujnością. A co tutaj się dzieje? Jak na Amber Ale przystało piwo jest czerwone, bursztynowe, ze średnią, acz całkiem bogatą pianą. Książki jednakowoż po okładce nie oceniamy, chociaż ta w tym wypadku jest całkiem zgrabna. Po zakręceniu szklanką i pociągnięciu nosem już wiem, że Dukla nie spartoliła sprawy, bo fajnie ukryła karmel za aromatem żywicy, słodów i lekkich nut chmielowych. Ciało Dzikiego Samotnika także jest należyte. Znaczy się pełne i lekko słodowe. Co prawda majaczy gdzieś tam lekka kwasowość, a gorycz mogłaby być wyższa, niemniej jednak degustacja należała zdecydowanie do gatunku tych przyjemniejszych. A jak do tego dołożymy fakt, iż ekipa Dukli to piwo przywiozła na próbę i przed planowanym za dwa tygodnie rozlewem, tak pozostaje mi ufać, iż nabierze ono jeszcze więcej smaku i charakteru. 7/10

  1. Raduga – Potiomkin (Russian Imperial Stout)

Ponoć kto zjada ostatki, ten piękny i gładki. Dlatego też na sam koniec zostawiłem sobie Potiomkina. Radość potęgował fakt, iż była to ostatnia beczka pierwszej warki tegoż RISa. Samą degustację można by porównać do samochodu z silnikiem diesla, czyli zbiera się kiepsko, ale jak już wjedzie na obroty… i tak tutaj najpierw dostałem w nos dość intensywnym aromatem alkoholu, aby po chwili cieszyć się zapachem suszonych śliwek, czekolady i subtelnych estrów, kojarzących mi się z nutami winnymi. W połączeniu z alkoholem czułem się, jakbym wąchał śliwki w likierze. Faktura Potiomkina mogłaby być nieco pełniejsza, ale to już moje marudzenie i na tym  polu mieści się ona w standardach. Piwo jest z pewnością przyjemne, słodkie, z długą i paloną goryczką. Mimo pewnych niedociągnięć piło się je bardzo dobrze i cieszę się, iż mam chyba dwie butelki odłożone w piwnicy. 7/10

Chmielobrody Blog na fejsie! Z tej okazji – Nøgne ø + Mikkeller + Brewdog – Horizon Tokyo Black (Russian Imperial Stout)

Część z Was pewnie już wie, że Chmielobrody Blog jest także na fejsie (bo że sklep tam jest, to wie już każdy :P). Po cóż ten zabieg? No więc są takie chwile w życiu człowieka, które nie wymagają dłuższego wywodu i specjalnych treści, a którymi człowiek chciałby się ze światem podzielić. I właśnie tam te treści będą się pojawiać. Zatem mam nadzieję, że zerkniecie i klikniecie w kciuka z oznaczeniem „lubię to” -> KLIK!

Z okazji tak podniosłej chwili musiałem przygotować coś szczególnego, wyjątkowego i godnego sprzedaży kolejnej cząstki mojej duszy Markowi Zuckerbergowi. Czy butelka piwa, której wartość oscyluje powyżej 70 zł za pół litra będzie nadawała się na tę okazję? A jeśli do tego dołożymy fakt, iż nad recepturą tegoż czuwały trzy browary ze światowej czołówki? I skoro samo piwo zostało uwarzone pod koniec 2012 roku, a więc ma już blisko 4 lata, to czy to nie będzie wystarczająco godne? Cóż, bez przelania zawartości tej małej buteleczki do kieliszka i sprawdzenia, co w niej drzemie nie mogłem tego wiedzieć.

Na wstępie warto jednak chwilę poświęcić na samą ideę, jaka przyświecała przy warzeniu Horizon Tokyo Black (czy też Black Tokyo Horizon). Otóż jak już wcześniej napisałem – skrzyknęli się piwowarzy z trzech browarów: Nøgne ø, Mikkellera oraz Brewdoga i postanowili zrobić sztosowe piwo. A jaki gatunek jest największym sztosem wśród piw? Russian Imperial Stout (arghhhhh!)! Przynajmniej w mojej opinii (wink, wink 😉 ). Czemu tak myślę? Ano nie dość, że surowców trzeba użyć tyle, że przeciętny Kowalski za ich wartość kupi sobie średniej klasy używaną furę (a może i nową?!?), to jeszcze sam trunek musi leżakować odpowiednią ilość czasu, żeby nabrał pełni i sensu (o czym kilka rodzimych browarów chyba zapomniało). Jak postanowili, tak zrobili. I zrobili to aż trzy razy, warząc trzy razy tegoż RISa w każdym z browarów* (*za siedzibę Mikkellera w tym wypadku robił duński browar Lervig Aktiebryggeri). Ja dorwałem tę, jaka została przygotowana w norweskim browarze Nøgne ø. Z kolej sama nazwa wywodzi się z połączenia nazw trzech RISów wyżej wymienionych browarów, czyli Brewdog Tokyo, Mikkeller Black oraz Nøgne ø Dark Horizon. Uffff, to chyba tyle tytułem wstępu, więc czas na to, co tygryski lubią najbardziej.

Horizon Tokyo Black, jak przystało na RISa, jest totalnie nieprzejrzysty i czarny jak heban. Pod światło pojawiają się piękne, bursztynowe refleksy, co świadczy o klarowności piwa. Beżowa, drobnopęcherzykowa piana co prawda dość szybko redukuje się do niewielkiego pierścienia, ale to akurat chyba dość normalne w piwach o takim zasypie. A właśnie – zasyp. To jedna z wielu rzeczy, jakie mogą przykuć uwagę. No bo ile piw na rynku ma 36° plato i 16% alkoholu? Już odpowiadam: niewiele. Co ciekawe, alkohol został w aromacie bardzo dobrze ukryty i jest niemal niewyczuwalny. Chowa się skrzętnie za nutami mlecznej czekolady i suszonych śliwek, które w tym piwie grają pierwsze skrzypce. Oczywiście to nie wszystko, bo Horizon Tokyo Black to trunek niezwykle złożony. I tak po lekkim ogrzaniu pojawia się subtelny sos sojowy oraz nuty winne, typowe dla piw długo leżakowanych. Da się wyczuć także delikatną paloność. Nie powiem – dawno nie piłem tak dobrze ułożonego piwa pod kątem aromatu. Po kilku łykach wiem już także, że mam do czynienia z jednym z najlepszych Russian Imperial Stoutów, jakie było mi dane próbować. Jest on niezwykle pełny, likierowy, ale nie przesłodzony. Owszem, słodycz jest wyraźna, ale nie jest ulepkowata. Jak do tego dołożymy przyjemną i paloną goryczkę na poziomie 100 IBU, tak otrzymamy piwo idealnie wyważone pod tym kątem. Alkohol ponownie został ukryty pod płaszczem wyraźnych smaków suszonej śliwki i czekolady. Jedyny ślad po tych 16% to delikatnie grzanie w przełyk i subtelny szum, jaki pozostaje w głowie po wypiciu tych skromnych 250 ml.

Za każdym razem, kiedy kupuję butelkę piwa powyżej 30 zł zastanawiam się, czy jest sens i czy warto. Horizon Tokyo Black pokazuję, że zdecydowanie warto. Baaaa, każdy powinien od czasu do czasu pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Ten kooperacyjny RIS jest także dowodem na to, że piwo może być trunkiem niezwykle degustacyjnym, złożonym i bogatszym od niejednego, dobrego wina. Koniec, kropka. Tak rzekłem! A czy spełnił on swoją rolę w dzisiejszym odcinku, stając się godnym i wyjątkowym z okazji premiery niniejszego bloga na Facebooku? Po stokroć tak! I to z nawiązką! 9/10

PS
A jak wypada Black Tokyo* Horizon, uwarzone w Brewdogu? Sprawdźcie recenzję  Tomka Kopyry:

Piwojad – Onyks (Chocolate Vanilia Imperial Stout)

Polacy nie gęsi i swoje dobre Imperialne Stouty mają! Tak, jestem o tym przekonany i bez dłuższego zastanawiania się mogę wskazać chociażby rewelacyjnego Samca Alfa z Artezana czy Wostoka z chorzowskiego Browaru Reden. Niestety zdarzają się też sytuacje, w których nasze rodzime RISy wypadają poniżej oczekiwań albo są po prostu przeciętne. Tak miałem z pierwszą warką brokreacyjnego Gravediggera (druga już o wiele lepiej mi robi) oraz z Elixirem z Baby Jagi. Niestety, przewaga ilościowa tych słabszych nad lepszymi ciągle się utrzymuje. Parafrazując słowa pewnego zielonego jegomościa „much to learn we still have”. Wiara natomiast we mnie nie słabnie i zawsze ochoczo wyciągam swe chciwe łapska po nowe, polskie RISy. Dlatego z nieskrywaną przyjemnością otwierałem Onyksa, serwowanego przez Browar Piwojad.

Zacznijmy od tego, co na obrazku. Powiem Wam, że strasznie cieszy mnie ostatnio wybór co raz to ciekawszych kształtów butelek przez nasze browary kraftowe. Tutaj Piwojad mnie urzekł i plus za to. Nie jest sztampowo, nie jest nudno, a na półce taka butelka zachęca o wiele bardziej, niż tradycyjne flaszki 0.33 ml. Niestety trochę gorzej sprawa wypada po przelaniu piwa w szkło. OK, niby jest czarne, nieprzejrzyste i klarowne, ale to, co dzieje się z pianą to już nie są rurki z kremem. Piana nie jest nawet średniopęcherzykowa – jej spore bąble znikają z kufla z prędkością Sokoła Millenium, pokonującego trasę na Kessel. Po pianie zostaje jedynie płacz i zgrzytanie zębów. Szkoda. Na szczęście zapach tego Chocolate Vanilia Imperial Stoutu nieco poprawił  m humor. Pisząc „nieco” mam na myśli, niestety, niezbyt znacząco. Ok, jest wanilia, jest czekolada (bardziej mleczna, niż gorzka) i pojawiają się nuty charakterystyczne dla Stoutów Imperialnych, czyli czerwone owoce i odrobina suszonej śliwki. Jest ok, jednakowoż mimo wszystko dla mnie trochę zbyt ubogo, jak na RIS. Po kilku łykach mina niestety nieco mi zrzedła. Stało się to, czego zwiastunem była opisana wyżej piana (a w zasadzie jej brak). Wysycenie Onyksa jest jak temperatura na przełomie listopada i grudnia – niewiele powyżej zera. I o ile w RISach o wyższym zasypie mi to nie przeszkadza, tak przy 22 BLG i 8% alkoholu po prostu jest to nie fajne. Piwo jest umiarkowanie słodkie, a podobne akcenty smakowe, które pojawiały się w aromacie odnajdziemy również tutaj. Niestety wszystko jest jakieś takie płaskie i bez wyrazu. Dodatkowo fakturze Onyksa bliżej do FESów, niźli do Imperial Stoutów. Tematu nie ratuje nawet dość przyjemna gorycz, jaka utrzymuje się dość długo na finiszu, ale nie ściąga i nie męczy.

Mimo moich szczerych chęci i mocno pozytywnego nastawienia to piwo mnie nie zachwyciło. Ba, ono mnie dość mocno zawiodło. Zamiast przyjemnego, degustacyjnego i likierowego trunku dostałem wygazowany napój waniliowo-czekoladowy. Być może jak to piwo poleży, to jeszcze coś się w nim zadzieje i z tą  myślą zachomikuję jedną butelkę w swojej piwniczce – oby doczekała dla siebie lepszych czasów. Natomiast tej butelce wystawiam notę 4.5/10

O abordażu na Silesia Beer Fest II słów kilka

00

Ależ było! No nie spodziewałem się, że druga edycja Silesia Beer Festu będzie aż tak udana. Owszem, można było kilka rzeczy poprawić, część nieco zmienić, a jeszcze część wywalić na zbity pysk (w tym miejscu pozdrawiam Pana z Burger Pro, który najpierw formował z surowego mięsa kotlety, aby następnie bez zmiany rękawiczek zabrać się za przygotowanie bułek – higiena przede wszystkim!), ale nie o to chodzi. Ludzie i piwo – to wygrało i wygrywać będzie jeszcze wiele razy. Dobra, to ogólne wrażenia już znacie, więc może teraz co nieco o szczegółach?

Hajery

Galeria Szyb Wilson to dość znana lokalizacja na Śląsku, głównie ze względu na licznie odbywające się tutaj eventy kulturalne i fajnie, że SBF właśnie tutaj się wydarzył. Miejsce i klimat zdecydowanie wygrywają w mojej opinii z Fabryką Porcelany, która gościła festiwal podczas ubiegłorocznej edycji. Dojazd komunikacją miejską odbył się bezproblemowo, a i powrót taxą do centrum nie kosztował fortuny. Sam Szyb Wilson to dwie duże hale, gdzie wszystkie browary mogły się elegancko rozstawić i kusić przybyłych tym, co aktualnie mieli na kranach i w butelkach. W tym miejscu trochę pomarudzę, bo niby wystawców więcej niż przed rokiem, ale kilku zabrakło, jak chociażby Artezana czy AleBrowaru. Tylko czy aby na pewno to tak całkiem źle? Nie do końca, bo i tak miałem problem, aby w trakcie obecności na dwóch dniach imprezy skosztować wszystkiego, na co miałem ochotę. Niemniej jednak liczę na poprawę podczas kolejnej edycji. A czy wspominałem już o fantastycznych ludziach? Bo to dzięki nim Silesia Beer Fest II był dla mnie tak niezwykle udany. W tym miejscu pozdrawiam ekipę Białej Małpy (dzięki za pomoc wszelaką, Panowie!), świętochłowickiego Redena (Marcin, mam nadzieję że odespałeś 😉 ), wesołych ziomków z Hajera (to nie przypadek, że Farorz lądował w moim kuflu aż trzy razy!), Andrzeja z Radugi (ja i tak wierzę, że Forbidden wróci do łask!), chłopaków z Brewklyna (chili do dzisiaj czuję i cmokam z zachwytu), zespół PiwoWarowni (jeszcze raz gratuluję wygranej!), Brokreacji, Ursy Maior, Kraftwerka i wesołych współblogerów Jerrego z Jerry Brewery oraz Tomasza z Piwnych Podróży. Mega brawa lecą dla Miłosza z Krakowa, który przemycił mi leżakowaną butelkę pierwszej warki Nafciarza Dukielskiego – dziękiiiiii! Szkoda tylko, że czasu było tak mało, ale nadrobimy, nadrobimy! Z kolei pierwszoplanowym bohaterem festiwalu było piwo. Piwo w ilościach niezmierzonych. Piwo w ilościach ogromnych. Piwo w ilościach nie do spożycia. W związku z powyższym trzeba było ograniczyć się do kilku pozycji, czego strasznie żałuję, bo wielu rzeczy po prostu nie udało się spróbować. W każdym razie tutaj też z pewnością nadrobimy, o! A kilka słów na temat tego, co udało się wypić znajdziecie poniżej. Oczywiście wrażenia te są mocno subiektywne i wpływ na nie miało wiele czynników, jak chociażby unoszący się zapach ciasteczek w drugiej hali. Tak, ciasteczek. Takich z kawałkami czekolady. I zapach ten mógł mylić. Mnie zmylił. Przy Jolly Rogerze leżakowanym w beczce po rumie, w którym ciągle te ciasteczka czułem. W każdym razie frajda z degustacji była, a o to w tym wszystkim chodzi, czyż nie? Na publiczne balsamowanie tatuaży moich i Pani Kapitan przez zacną ekipę Saela niechaj opadnie kurtyna milczenia (a dziewczyny z Saeli pozdrawiamy 😉 ).

Reden

Miało być krótko, miało być zwięźle, więc jak zwykle nie wyszło. Trudno, ale żadne słowo nie zostało rzucone na wiatr, bo o takich wydarzeniach, jak Silesia Beer Fest warto pisać i warto je promować. A ilość ludzi, jaka przewinęła się przez teren Galerii Szybu Wilson w ciągu tych trzech dni potwierdza, iż piwna rewolucja zatacza co raz szersze kręgi i powiększa grono swoich sympatyków. Dla mnie bomba, bo naprawdę szkoda życia na picie kiepskiego piwa. Do zobaczenia na kolejnej edycji, arghhhhhhh!

 

Brokreacja – The Fighter (Imperial IPA)

01 Fighter

Mocno chmielowe nuty w zapachu fajnie mieszały się z cytrusami i słodową podbudową. Wyczułem tez aromat ciasteczek, ale nie wiem, czy to nie ta druga hala? Gorycz w smaku grała pierwsze skrzypce i była wykręcona na dość wysokim poziomie. Dla mnie trochę za bardzo przykryła owocowość tego piwa. Jeśli taki był zamysł piwowara, to ja w to wchodzę (bo faktycznie gorycz po prostu nokautuje). 7/10

 

Kraftwerk – Joly Roger (Porter Bałtycki Rum BA)

02 Jolly Roger

W aromacie śliwki, czekolada i delikatne akordy rumu. Wyczułem też sporą ilość estrów i lekki alkohol. W smaku mogłoby być pełniejsze, ale te braki miło uzupełnił ponownie temat śliwkowo-czekoladowy. Piwo chyba nie do końca w stylu, bo ilość estrów była tutaj dość wysoka. W każdym razie piło się miło. 6.5/10

Trzech Kumpli – Native American (AIPA)

03 Native American

Wyraźne nuty chmielu w aromacie, a poza tym karmel i cytrusy. Kojarzy mi się trochę z Atakiem Chmielu. W smaku bardzo przyjemne, słodowo-chmielowe, z umiarkowanie wysoką goryczką. Bardzo poprawne i smaczne American IPA. 6/10

 

Reden On Tour – RIS

04 Reden RIS

Tutaj chłopaki mnie zaskoczyli, bo nie wiedziałem, że uwarzyli RISa. Fakt – jest to na specjalną okazję i dostęp do tego rarytasu dają wyłącznie na festiwalach, niemniej warto po to piwo sięgnąć. Zapach to lekkie estry, śliwka oraz kawa i gorzka czekolada. W smaku pełne, śliwkowo-orzechowe, z odrobiną przyjemnej kawy; trochę kwaskowe i słodkie z fajną goryczą w kontrze. Całkiem udany temat. 8/10

 

Piwne Podziemie – Gold Digga (West Coast IPA)

05 Gold Digga

Ten browar to dla mnie absolutny koniec i smutek jednocześnie, bo warzą piwa tak mało,  że nie starcza na butelki. Dlatego cieszę się, iż pojawili się na SBF! A samo piwo? W aromacie cytrusy, białe owoce i mango. W smaku wytrawne, owocowo-egzotyczne i przyjemnie goryczkowe. Właśnie tak wyobrażam sobie poprawne West Coast IPA. 8/10

 

Raduga – Kazek (APA)

06 Kazek

Tutaj nie ma się co rozwodzić – ultra-poprawna, bardzo smaczna APA. Po prostu pić, pić, pić 😀 7/10

 

Brewklyn – Cocoa Chili Wheat Stout

07 Brewklyn

To nie jest piwo dla każdego. I wcale nie przez zapachy gorzkiej czekolady, kawy i delikatnych nut paloności i chili (które nota bene bardzo fajnie ze sobą współgrają). Tutaj rozchodzi się o smak. Smak chili konkretnie. Mi ten temat pasuje bardzo, bo fajnie komponuje się z delikatną kwaskowością i akordami czerwonych owoców i kawy. Do tego dość pełne, jak na 15 BLG. Ciekawe i ekstremalne piwo. 7/10

 

Brokreacja – The Gravedigger (RIS)

08 he Gracedigger

Grabarz wygrywa rewelacyjnym wyglądem – jest smoliście czarny, z drobną, beżowa pianą. W aromacie dostajemy fajną paloność, gorzka czekoladę i suszoną śliwkę. Plus za nuty chmielu i bardzo lekki alkohol. W smaku niestety dla mnie jest już słabiej – mocno goryczkowo, lekko kwaskowo, z odrobiną czerwonych owoców i kawy. Trochę za mało słodkie, jak na RIS i za mało skomplikowane. 5.5/10

 

Hajer – Farorz (American Stout)

10 Farorz

Nigdy w życiu nie miałem do czynienia z tak pijalnym Stoutem. A do tego ten aromat! Konkretnie aromat mlecznej czekolady. Poza tym w smaku lekki karmel, trochę słodyczy (w sensie nie cukierki, a słodkość) i czerwonych owoców oraz kawy. Mogę to piwo pić hektolitrami. 9/10

 

Reden – Wielka Szycha (Bohemian Pilsner)

09 Wielka Szycha

Żelazna pozycja w katalogu Redena. Kto nie pił – przegrał życie 😉 Doskonały pils. 8/10

 

PiwoWarownia – Kawa i Papierosy (Smoked Coffee Tobacco Ale)

11 Kawa i Papierosy

Fajne aromaty estrowe mieszają się z delikatną kawą i tytoniem. W smaku bardzo pijalne, z przyjemnymi akcentami kawy i tytoniu oraz lekką owocowością. 7/10 i wygrana na SBF II w kategorii „Piwna premiera”

 

Piwowarownia – Chmielum Polelum (Imperial IPA)

12 Chmielum Polelum

Doskonałe aromaty cytrusów, białych owoców i egzotyki. W smaku pełne, intensywne, lekko słodkie i owocowe. Cascade na pierwszym planie. Takie Imperiale to ja lubię! 8/10

Perun – Bafomet (Russian Imperial Stout)

bafomet.jpeg

Patrząc na to, co dzieje się za oknem mniemam, iż sezon grzewczy możemy chyba uznać już za zakończony. Co raz częściej termometr wskazuję nam temperaturę powyżej „piętnastu kresek”, a świecące słońce od razu przypomina, że niedługo będzie można cieszyć się dobrym piwem na świeżym powietrzu bez ryzyka zachorowania na zapalenie płuc. Tym samym o wiele trudniej będzie zasiąść przy piwie z gatunku „na jesienne/zimowe wieczory”. Mam tu na myśli wszelkiej maści RISy, Portery Bałtyckie czy Barley Wine’y. Oczywiście, moje ulubione przysłowie mówi: „nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko ludzie o wąskich horyzontach”, a więc pewnie się zdarzy, jeśli będzie taka możliwość. Jednakowoż upalne dni zdecydowanie bardziej sprzyjają wypiciu kilku lekkich lagerów, niż ciężkich piw górnej fermentacji. W związku z tym czas na osuszanie zapasów, czego efektem jest dzisiejszy wpis, poświęcony „demonicznemu trunkowi” – przed Państwem Bafomet, uwarzony przez browar Perun we współpracy z zespołem Behemoth.

Pierwsze, co zaskoczyło mnie w tym RISie, to aromat. Nie jestem wybitnym znawcą tego stylu, niemniej nuty ciasteczkowe na tak wysokim poziomie były dla mnie czymś nowym. Nie powiem, uznaję to za spory plus i fajną odmianę. Poza tym można tutaj wyczuć mleczną czekoladę z lekkimi nutami kawowymi w tle. Obawiałem się trochę o wysoką zawartość alkoholu Bafometa – jest go tu aż 11,6%. Obawy okazały się nieuzasadnione, gdyż zarówno w zapachu, jak i w smaku alkohol jest doskonale ukryty. Piwo jest stosunkowo słodkie, dość gładkie i lekko zalepiające, z wyraźną i przyjemną goryczką w kontrze. W ustach można wyczuć czerwone owoce, kawę i czekoladę. Jest bardzo dobrze, chociaż nie do końca tego się spodziewałem. Plusem będzie delikatna paloność, jaka pojawia się na finiszu.

Zastanawiam się, jaki udział w procesie warzenia tego piwa miał zespół Behemoth, ale bez względu na to muszę przyznać, że z całej czwórki (Sacrum, Profanum, Heretyk, Bafomet – przyp. aut.), to właśnie Bafomet wyszedł im najlepiej. Pomimo odmiennych oczekiwań dostałem trunek smaczny i cieszący zarówno oko, jak i nos oraz podniebienie. Przypuszczam, iż dłuższe leżakowanie dodałoby tutaj charakteru, dlatego też jedna butelka poczeka na otwarcie do następnej zimy. Tymczasem ode mnie 7/10 i ponownie brawa za połączenie świata muzyki i polskiego kraftu.

PS
Gdyby ktoś nie znał twórczości zespołu:

De Molen – Hemel & Aarde (Smoked Imperial Stout)

01

Już od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem wypróbowania jakiegoś specjału z holenderskiego browaru De Molen. Pierwsze podejście niestety nie było koszerne, ale wywarło na mnie piorunująco pozytywne wrażenie – mowa tutaj o doskonałym RISie Mills & Hills, który powstał w kooperacji De Molena oraz szkockiego browaru Fyne Ales. A jak wypadnie już w pełni stuprocentowy wypust ze stajni bodaj najsłynniejszych, holenderskich, kraftowych piwowarów? Proszę Państwa – przed Wami… (werble) Hemel & Aarde (Niebo i Ziemia, przyp. Google Translate).

OK, etykieta nie zachęca. Zresztą bardzo podobnie wyglądają pozostałe „projekty graficzne” De Molena. Ekipa postawiła na prostotę, która zawiera tylko najważniejsze informacje – małego logo browaru w dolnym, prawym rogu oraz dwa razy większy kod kreskowy (sic!). Na rany Chrystusa, myślałem że nieodłącznym atrybutem kraftowych piw będzie również fajna grafika, a tutaj srogi zawód. Jest smutno, nudno, ponuro i w zasadzie gdyby ktoś, gdzieś, kiedyś nie wspomniał mi o tym, iż warto rzucić okiem na te butelki, to pewnie nigdy bym po nie nie sięgnął. I powiem szczerze – stracił bym wiele! Pal licho tę etykietę, bo to, co tutaj się wyczynia jest poza wszelkimi moimi dotychczasowymi normami. Po pierwsze aromat. Z piwami wędzonymi swego czasu byłem na bakier, ale powoli to się zmienia i wielka w tym zasługa m. in. Hemel’a & Aarde’a. Czuć tutaj doskonale zbalansowaną paloność dymionych słodów, która w ogóle nie przywodzi na myśl wędzonej kiełbasy czy innej wędliny. Ot po prostu boskie, dymne nuty świetnie podkreślają zapach gorzej czekolady i dobrej, parzonej czarnej kawy. Te same nuty wychodzą w smaku, aby na finiszu przejść w delikatny orzech. Poza tym 24% ekstraktu nadaje piwu rewelacyjną i lekką kremowość. Charakterystyczną cechą RISów jest także ich moc – tutaj mamy do czynienia z 10% alkoholu, który jest doskonale ukryty zarówno w smaku, jak i w aromacie. Goryczka też jest dość intensywna (108 IBU), ale pozostałe cechy tego trunku świetnie ją tłumią, co zapisuję na zdecydowany plus.

Piwo mogę określić na koniec jednym słowem – doskonałe! Absolutne 10/10 i tytuł najlepszego RISa, jakiego miałem możliwość spróbować.

Szybki strzał – odc. 2

szybki strzał.jpg

Przyszła pora na kolejny odcinek Szybkiego Strzału, w którym na tapecie mamy aż dwa piwa kooperacyjne, jedną sztukę z browaru Raduga i jedną (chociaż w zasadzie drugą) od Baby Jagi. A więc bez zbędnego przeciągania jedziem:

  1. Kraftwerk (PL) + Humalove (FI) – Canis Lupus (Coffee Rye Brown Porter)

Canis Lupus  (w tłum. wilk szary) faktycznie w smaku jest… szary. Co prawda w aromacie mamy ogromne ilości kawy, lecz niestety tej słabszego sortu, kojarzącej się z tanimi ekspresami przelewowymi. Temat nieco ratuje delikatna i przyjemna paloność. W smaku kwaskowe, ze zbyt małą ilością ciała, z nutami kawowymi w tle. Całość psuje długo utrzymujący się finisz małej czarnej z kiepskiego, przydrożnego baru. Da się wypić bez zbytniego skupiania się na zawartości szkła. 5/10

  1. Raduga – Dementia (Imperial American Wheat)

Mam słabość do Radugi, bo jeszcze nigdy mnie nie zawiedli. I po raz kolejny wyszło im całkiem zgrabnie. Zapach tego trunku przywołuje na myśl skojarzenia z egzotycznymi owocami, słodami, nutami chmielowymi oraz lekkim i przyjemnym karmelem. Takie aromatyczne nawiązania do Imperial IPA to ja propsuję! Po wychyleniu szkła też jest całkiem, całkiem – piwo jest pełne w smaku, owocowe z wysoką i lekko ściągającą goryczką. Niewysokie wysycenie sprzyja pijalności. Niestety nie jest tak całkowicie różowo, bo całość jest jednak odrobinę za słodka. Dlatego daję „jedynie” 6.5/10

  1. Baba Jaga – Elixir (RIS)

Z kolei z tym browarem mam problem, bo jakoś żadne z ich piw do tej pory nie trafiło w mój gust. A jak jest z tym RISem? Piękny, hebanowy kolor, ciemnobeżowa, drobnopęcherzykowa piana dodają mu niewątpliwego uroku. Aromat też trzyma poziom – nuty czekoladowe mieszają się z kawą, orzechami i delikatną wiśnią; alkohol został perfekcyjnie ukryty; pojawia się fajna paloność. W smaku znajdziemy orzechy, kawę i gorzką czekoladę, a także nuty torfowe oraz lekką kwasowość. Całkiem nieźlem, pomyślicie? No właśnie – tylko nieźle, bo Elixirowi brakuje trochę ciała, jak na ten styl. Podsumowując – niezłe piwo, zasługujące na 6.5/10

  1. Dukla + Baba Jaga – Wiedźmy (English IPA)

Od kooperacji oczekuję wiele. No bo skoro spotyka się dwóch różnych piwowarów, to łącząc swoje doświadczenia powinni uwarzyć całkiem niezły trunek. Właśnie – od powinni do uwarzyli jest daleka droga, w trakcie której coś może pójść nie tak. I tak chyba było w tym wypadku. Niby czuć nosem trochę moreli, trochę cytrusów, ale czuć też diacetyl i to wcale nie tak słabo. IBU niby „tylko” na poziomie 50, a jednak gorycz tego piwa tłumi wszystkie inne smaki. Wysycenie też mogłoby być wyższe, ale powiedzmy że tutaj to już się czepiam. Pijąc Wiedźmy miałem skojarzenia English Bitterami, ale np. do takiego Goldi Basset sporo brakuje. 5/10, szału ni ma.