Podczas ostatniej ankiety, przeprowadzonej na Instagramie, zadecydowaliście iż na blogu powinno pojawiać się więcej recenzji piw zagranicznych. A kiedy lud mówi – ja słucham! Stąd też całkiem niedawno sięgnąłem po dwa tematy z arsenału browaru Mikkeller, które dodatkowo elegancko wpisują się w muzyczną stronę mego żywota. Mam tutaj na myśli chmieloną hybrydowymi chmielami Double IPĘ Nuclear Hop Assault oraz marakujowe „ajpiej” Mother Puncher. Pierwsze z tych piw powstało dla kapeli Nuclear Assault, a drugie dla przyjemniaczków z Mastodona. No nie może być lepiej, prawda? Czy jednak aby na pewno?
Mikkeller – Mother Puncher (Passionfruit IPA)
Marakuja to jeden z ciekawszych dodatków, idealnie pasujących moim zdaniem do dobrze nachmielonych piw. Co zresztą znajduje potwierdzenie w Mother Puncherze. Zapach marakui jest tutaj bardzo wyraźny, lekko kwaskowy i solidny. Fajnie łączy się z zapachem dojrzałego mango, aczkolwiek chmiel zszedł tutaj na drugi plan, przygrywając gdzieś tam na n-tych z kolei skrzypcach. Samo piwo jest lekko słodkawe, nieco kwaśne od dodanego owocu, ale nie można zabrać mu wyraźnej owocowości. Generalnie fajnie by było, jakby gorycz wybiła się tutaj na wyższy poziom, ale nie jest najgorzej. Finalnie Mother Puncher to z pewnością przyjemne piwo, ale oczekiwałem od niego o wiele więcej. Trochę jak z płytą The Hunter Mastodona – niby fajna, ale mi jednak czegoś w niej brakuje.
Mikkeller – Nuclear Hop Assault (Imperial IPA)
Przyznam szczerze – zespół Nuclear Assault znam tylko z nazwy. Ale czy to ważne? Absolutnie nie. Podobnie jest z tematem chmieli hybrydowych. Niestety nie udało mi się odnaleźć informacji o tym, na czym dokładnie polega tutaj ta hybrydowość. Szkoda. Niemniej jak to się ma do samego piwa? Czuć niestety, iż Nuclear Hop Assault dni swojej świetności ma już za sobą. Prym w aromacie wiedzie baza słodowa, a utlenienie w stronę miodu przywołuje w duszy uczucie tęsknoty za czasami, kiedy chmiel mógł grać w tym miejscu pierwsze skrzypce. OK, niby gdzieś tam w tle majaczą owoce egzotyczne, ale czy jest to poziom chmielowo-nuklearnego ataku? No raczej nie sądzę. Do tego pojawiają się akordy alkoholu, więc ogólnie zapach piwa nie prezentuje się oszałamiająco. Smak wypada o niebo lepiej. Piwo jest solidnie i przyjemnie nachmielone na goryczkę, a lekka owocowość fajnie komponuje się z wytrawnym charakterem Nuclear Hop Assaulta. Tylko ponownie ten alkohol nieco przeszkadza. Domyślam się, że to piwo jako „świeżak” wypadało o wiele lepiej. W tej formie jest co najwyżej przeciętne.
I w tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy. Często marudzi się na polski kraft, że nasze rodzime IP-y hurr-durr słabe, zero aromatu, utlenione, miodowe, itd., itd. Jak widać nie tylko polski krafcik boryka się z problemem szybkiego ulatywania aromatów chmielowych w piwie. Powyższe dwa przykłady, całkiem wysoko oceniane na RateBeerze (odpowiednio 3,54/5 dla Mother Punchera i 3,71/5 dla Nuclear Hop Assaulta), pokazują dobitnie jedną rzecz – IPA pije się świeże, a potem ryzykujemy już całkiem sporo (oba „Mikkellery” miały termin mniej więcej do końca września). Dlatego też strasznie podoba mi się, jak browar na puszkach czy butelkach podaje datę rozlewu. Dlatego też smutno mi, iż browary zmuszone są do podawania dłuższych terminów ważności, bo inaczej trudniej będzie piwo sprzedać. OK, tym tekstem być może świata nie zmienię, ale może jeden z drugim zastanowi się, z jakiego powodu piwo może nie mieć formy takiej, jaką miało za czasów swej świetności/świeżości. Oczywiście nie bronię tutaj piw zwyczajnie słabych, których na rynku jest sporo, ale liczę na Wasze nieco szersze spojrzenie na cały temat.
Kiedy na sklepowych półkach niemal w tym samym czasie pojawiły się dwie świeżutkie Imperial IPA, odpowiednio z browaru Deer Bear oraz Łańcut, bez najmniejszego wahania od razu zgarnąłem po dwie butelki każdej. Zarówno Łańcut, jak i Deer Bear stoją w moim prywatnym rankingu browarów bardzo wysoko, więc spodziewałem się piw najwyższych lotów. I w tym miejscu w mojej głowie pojawił się koncept, aby skonfrontować tych dwóch „jegomościów” w bezpośrednim pojedynku. Oczami wyobraźni oczekiwałem walki na poziomie tej Anakina i Obi-Wana z III Epizodu Gwiezdnych Wojen, do której to sagi nota bene nawiązuje genialna etykieta Imperial IPA – Hop Eempire od Deer Bearów właśnie. Sprawdźmy zatem, czy moje oczekiwania się potwierdzą.
W lewym narożniku mamy odzianego w niebiesko-pomarańczowe barwy zawodnika, reprezentującego podkarpacki Browar Łańcut. Ten „mierzący” 19,2° BLG oraz „ważący” 8,6% alk. obj. sprawia wrażenie dość niepozorne, jak na wcześniej wspomniany pomiar. – Panie i Panowie, przed Wami Shwagger.
Z kolei prawy narożnik zajął przyodziany w czarno-czerwony strój i wystawiony przez Browar Deer Bear – Hop Empire. Swoimi parametrami niewiele odbiega od swojego przeciwnika, bo zarówno 19° BLG, jak i 8,5% alk. obj. również robi wrażenie. Patrząc jednak na „okładkę”, to w przedbiegach tę walkę wygrywa zawodnik toruńskiego Deer Beara. Niby Shwaggrowi niczego nie brakuje i wizualnie prezentuje się, jak należy, ale to jednak Hop Empire zgarnia tytuł najlepiej (d)opakowanego. Na szczęście walki nie wygrywa się samym szcześciopakiem i kaloryferem na froncie.
RUNDA 1 – AROMAT
Pierwszy do ataku rzucił się Hop Empire. W jego ruchach na ringu widać potencjał. Pojawiają się pierwsze, nieśmiałe ciosy pod postacią dość wyraźnej kwiatowości i lekko przejrzałych owoców tropikalnych. Niestety uderzenia te ledwo muskają Shwaggra, nie mogąc się przebić przez bardzo wyraźną barierę karmelową. W wyniku tego tak pożądane uderzenia, jak mango czy ananas nie potrafią dojść szczęki zawodnika Browaru Łańcut. Kilka zamachów i Hop Empire zaczyna delikatnie chwiać się na nogach, czego powodem jest zapewne subtelne otępienie alkoholem. Na szczęście nie jest ono na tyle mocne, aby położyć zawodnika na deski już w pierwszej rundzie.
Tymczasem do kontrataku rusza Shwagger i bez zastanowienia wyprowadza celne ciosy z mango, białych owoców (głównie winogrono) i konkretnej dawki chmielu. Dzięki świetnie ukrytemu alkoholowi Shwagger mocno stoi na nogach, sprawnie unikając uderzeń przeciwnika i efektywnie kontrując próby dojścia do głosu Hop Empire. Ta runda, mimo dużego potencjału ekipy Dear Beara należy jednak zdecydowanie do zawodnika Browaru Łańcut.
RUNDA 2 – SMAK
Shwagger bez zastanowienia ruszył w stronę prawego narożnika. Spod wyraźnej i solidnej, goryczkowej gardy zaczynają padać pierwsze ciosy. Ich zdecydowany, owocowy smak wyraźnie drażni Hop Empire, który odpowiada uderzeniami mango i ananasa. Słodycz u obu zawodników jest wyraźna, ale o ile chmielowa garda Shwaggra trzyma się solidnie i jest w stanie świetnie się tej słodyczy przeciwstawić, tak goryczkowa obrona Hop Empire dość szybko zaczyna męczyć. Do tego ciągle pojawiająca się karmelowość u zawodnika Deer Bearów determinuje dość szybkie jego zmęczenie. I dokładnie to na swoją korzyść wykorzystuje Shwagger, pozostając ciągle w najwyższej i świetnie zbalansowanej formie. Jeszcze kilka ciosów, kilka uników i walka kończy się przed czasem.
Powiem szczerze – jestem bardzo zaskoczony wynikiem tej potyczki. I nie chodzi mi tutaj o to, że akurat Browar Łańcut okazał się zwycięzcą. Dziwi mnie to, w jak słabej formie swojego zawodnika wystawił Deer Bear. Mamy tutaj do czynienia z Imperial IPA na miarę 2015 roku, kiedy karmel i nieułożona goryczka była przywarą większości piw, warzonych w tym stylu. Zastanawia mnie tylko, w jakiej formie jest Hop Empire w kegach. Czy znowu pasteryzacja, a w zasadzie przepasteryzowanie dało o sobie znać? Szkoda, bo miałem nadzieję na kolejne dwa wyborne Imperial IPA. Na szczęście Shwagger obronił honor i w mojej ocenie wskakuje do grona najlepszych, polskich piw w tej kategorii wagowej.
W mojej ocenie podstawą sukcesu startującego browaru kontraktowego czy stacjonarnego są dwie rzeczy. Po pierwsze wysoki poziom piw, a po drugie wypuszczenie od razu przynajmniej kilku pozycji, w różnych stylach. O ile punkt pierwszy nie podlega dyskusji, o tyle drugi może budzić wątpliwości. Mamy w końcu przykłady browarów, które wystartowały z jedną pozycją i dalej są na rynku. Ba, mogą mieć obecnie już kilka indeksów na swoim koncie, ale to nadal nie wprowadza odpowiedniej dynamiki do rozwoju browaru. Na szczęście lubelski Browar Dziki Wschód tego drugiego błędu nie popełnił i kiedy rok temu startował z warzeniem od razu wypuścił dwie pozycje i systematycznie do tej puli dorzucał kolejne. A jak po roku działalności wygląda forma ekipy z Lublina? Sprawdźmy w szybkim teście ich czterech piw.
Sombrero (American Wheat)
Amerykańska pszenica to dość wdzięczny styl – winien być lekki, rześki, niezobowiązujący i wyraźnie cytrusowy. Ot taki pijus na letnie wieczory czy do popijania przy meczu z kumplami. I właśnie takie jest Sombrero. W aromacie cytrusy grają pierwsze skrzypce, z wyraźnym charakterem czerwonej pomarańczy na pierwszym planie. Gdzieś tam w tle kołata nam delikatny diacetyl, ale nie jest on nachalny, dzięki czemu nie dominuje i nie przeszkadza zbyt mocno. W bezpośrednim odbiorze ponownie na tapet wchodzą cytrusy i przyjemna soczystość. Pszenica zrobiła swoje – piwo jest gładkie i jednocześnie bardzo lekkie w odbiorze. Delikatna słodycz mogłaby być skontrowana nieco większym poziomem goryczy, ale tutaj rozmawiamy już o gustach i guścikach. Ja z pewnością to piwo zapamiętam przez ciągle przewijający się temat czerwonych pomarańczy, które bardzo lubię. I gdyby nie diacetyl, to byłoby świetnie, a tak jest po prostu solidnie. 6.5/10
Kafarafa (Orange Coffee IPA)
Strasznie pasuje mi połączenie charakteru dobrze nachmielonego, jasnego piwa z tematem kawy. Dodatkowo pomysł podbicia całości zestem z pomarańczy wydaje mi się w tego typu klimatach dość naturalny. A właśnie taka idea przyświecała Dzikiemu Wschodowi przy warzeniu Kafarafy. Piwo już na wstępie rzuca się na nasz nos, serwując solidną porcję pomarańczy, zatopionych w małej, delikatnie kwaśnej czarnej. Połączenie niby kuriozalne, ale jednak w moim przypadku działające bardzo pozytywnie. I jedynie ta kwaskowość jest jakaś taka niepokojąca. W smaku dostajemy repetę cytrusów i kawy, podanych w bardzo gładkiej i pełnej formie. Gorycz być może nie kąsa jak w Sharku, ale jej poziom jest na tyle wysoki i przyjemny, że przydomek IPA jest tutaj jak najbardziej na miejscu. A jak finalnie oceniam Kafarafę? Byłoby mega pozytywnie, ale ciągle ta niepokojąca kwaśność, kojarząca się minimalnie z kiszoną kapustą stawiała na ostatecznej opinii znaki zapytania. Jednakowoż ja jestem chyba nienormalny i cała kompozycja po prostu mi ze sobą świetnie współgrała, więc spokojnie wystawiam 7/10
Vanilla Sky (Weizen)
Z Weizenami mam trochę tak, jak z American Wheatami. Ten styl jest dla mnie całkowicie niezobowiązujący, idealny na lato czy do nasiadówy ze znajomymi, gdzie nie muszę skupiać się nad szkłem, niczym Garri Kasparow nad szachownicą w pojedynku z komputerem Deep Blue. Ale kiedy pomyślałem, że do tej niepozornej butelki dorzucono wanilii, tak moja ciekawość nieco wzrosła. Niestety w zapachu nie uraczyłem nut tej fantastycznej rośliny. Pojawił się za to dość wyraźny banan i szczypta goździków, w towarzystwie lekkiej kwasowości. Dodatkowo na wstępie mój nos niepokoił jakiś specyficzny aromat. Siarka? Chyba nie? A może jednak, bo przed chwilą to czułem, a teraz już nie? To by do siebie pasowało… jednakowoż głowy nie dam sobie za to obciąć. Na pewno w tle kołatał się aromat, przywołujący u mnie skojarzenia z subtelnie przypieczonym karmelem. Skojarzenia jak najbardziej pozytywne. Smak to już klasyka weizenowa, czyli banan, goździki, lekka kwaśność, subtelna słodycz i goryczka bliska zeru. Ale hola, hola? Gdzie ta wanilia? No nie ma. Miało być pięknie, a wyszło po prostu poprawnie, z pewnymi drobiazgami do dopracowania. 6.5/10
Hop Runner (Imperial IPA)
Wiecie jaki jest podstawowy grzech większości polskich Imperial IPA? Dla mnie to zdecydowanie karmelowość. Otwierając butelkę Hop Runnera miałem nadzieję, iż ekipa browaru uniknie tego grzechu w swoim piwie. Nope, not gonna happend. OK, w zapachu pojawiają się wyraźne tematy ziołowo-chmielowe oraz solidna porcja owoców cytrusowych, ale karmel zdecydowanie przewodzi całej ferajnie i dumnie dzierży w swych rękach pierwsze skrzypce. Oraz drugie. I połowę trzecich. Nieśmiale, gdzieś tam z boku na kotle przygrywa skórka spieczonego chleba. A kiedy cała suita nabiera temperatury nagle w roli puzonu pojawia się diacetyl. Nie o takie Imperial IPA walczyłem. Smak na szczęście nieco ratuje sytuację, wnosząc do kompozycji nuty grejpfruta, chmielu i przyjemnej podbudowy słodowej, ale czy na tyle, aby całą symfonie wynieść na wyżyny? Wysoka gorycz stara się dorzucić kilka ciekawych zagrywek, ale finalnie okazuje się, że w części są one zdopingowane przez lekko wyczuwalny alkohol. Całość co prawda nie jest zła i spokojnie dokończyłem całego Hop Runnera, ale w tym piwie zdecydowanie jest nad czym pracować. 4.5 /10
Katowickie multitapy prześcigają się w organizowaniu co raz to ciekawszych eventów, mających na celu przyciągnąć fanów dobrego piwa do danego przybytku. I ja takie działania szanuję. Co prawda premiera piwna czy wizyta ekipy browaru nie robią już takiego szału, jak miało to miejsce jeszcze dwa lata temu, ale mimo wszystko ja osobiście bardzo cenię sobie możliwość spotkania się z piwowarem czy browarnikiem, wzniesienia wspólnie kilku toastów, a wreszcie porozmawiania o tym, co akurat w danym browarze piszczy. Stąd też z nieskrywaną przyjemnością wyruszyłem do Białej Małpy, aby spotkać się z Markiem Putą – właścicielem łódzkiej Piwoteki – oraz aby spróbować kilku tematów spod szyldu tej załogi. Na marginesie dodam, iż to właśnie Marek na koniec tegorocznego WFDP uraczył mnie Ickiem-Ickiem oraz Bragottem 1423, więc tym bardziej musiałem uścisnąć rękę i podziękować za teleportację z Wrocławia do Katowic 😉
Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, iż wraz z Markiem na miejscu pojawił się Piotr „Bariel” Tomczyk z łódzkiego zespołu Imperator. Taki skład osobowy był zresztą zrozumiały, ponieważ na jednym z kranów pojawił się Necronomicon, czyli Imperialna IPA, uwarzona we współpracy z tą death metalową hordą. Wspólne tematy około muzyczne pozwoliły na szybkie złapanie kontaktu i… poszło. Miłym zaskoczeniem dla mnie z kolei było to, iż Marek Puta zna mój zespół – J. D. Overdrive. Dla niego zaś zaskoczeniem było to, że jestem liderem i gitarzystą JDO. No bo jak to? Bloger? Muzyk? No pełny serwis, proszę ja Ciebie.
W rozmowach jak zwykle z nieodzowną pomocą przyszła zawartość szkła, które można było uzupełniać aż dziesięcioma piwami tegoż łódzkiego browaru. Na pierwszy ogień poleciało Banshee, czyli Dry Stout z dodatkiem soku z czarnej porzeczki. To połączenie okazało się nad wyraz trafne, racząc mój nos rewelacyjnym aromatem czekolady i czarnej porzeczki, połączonej z delikatną palonością. Mocno wytrawny trunek, łączący w sobie to, co najlepsze w Dry Stoutach z kwaśnym tematem czarnej porzeczki stał się idealnym starterem. 8/10
3:2, czyli Wheat Red Ale poleciało do szkła jako drugie. Hmmmm, no jego barwa raczej nie zachęcała, ale skoro rzekło się „A”, to trzeba powiedzieć „B”. Wyraźnie herbaciano-różane piwo, o delikatnych akcentach kwiatowych okazało się dla mnie nieco za słodkie. Brak goryczy i niskie wysycenie niestety nie pomogło. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że jest to złe piwo. Co to, to nie – po prostu nie trafiło do końca w mój gust, mimo iż wypiłem je w całości. Ot można wypić jedno z ciekawości. 5.5/10
Kolejnym, degustowanym tego wieczoru piwem był wspomniany już wcześniej Necronomicon. Ta Imperialna Impa (tak właśnie rzecze etykieta) była dla mnie miłym zaskoczeniem. Skąd takie podejście? Otóż pierwsze piwo, opracowane we współpracy z Imperatorem, czyli Imperialna Black Impa średnio mi podeszła, a tutaj – totalny odwrót. Mega soczyste, bardzo owocowo-egzotyczne, wyraźnie chmielowe, pełne i słodkie, z wyraźną goryczą dla przeciwwagi. Czy można chcieć czegoś więcej? W sumie to w tym wypadku można chcieć odrobinę niższej alkoholowości, ale to jedynie drobny detal, niewiele wpływający na finalną notę. 8/10
Warka Obiecana poleciała do kieliszka jako czwarta. W sumie bardzo byłem ciekaw tego piwa, bo pierwszy raz zetknąłem się ze stylem Buckwheat Wine. Co prawda fanem gryki nie jestem, ale tutaj wyszło całkiem ciekawie. Aromat tej rdestowatej rośliny fajnie dopełnił pozostałe nuty, jakie się tutaj pojawiły, czyli rodzynek, fig, wraz ze zdecydowaną słodowością. Samo piwo okazało się dość pełnym, gładkim, a nuty, występujące w zapachu z łatwością można było odnaleźć po kilku łykach w smaku. I jedynie alkohol lekko drapał w gardło, dorzucająca swoje trzy grosze do wysokiej już goryczy. Jak ktoś ma, to warto jeszcze nieco je poleżakować, bo jest potencjał. 6.5/10
Po tych degustacjach na dobre odstawiłem notatnik, skupiając się już całkowicie na dobrej zabawie i rozmowach z zebranymi. W międzyczasie Piotr rozlosował piwne nagrody wśród zgromadzonych w Białej Małpie, do towarzystwa dołączył Henry Shelonzek z Biowaru i tak z szerokimi uśmiechami na twarzy dotrwaliśmy do końca imprezy. Imprezy zdecydowanie udanej i wartej powtórzenia. Mimo zgubionego po drodze portfela. Oczywiście nie przeze mnie 😉 Oby do następnego!
Szanowni Państwo, bez zbędnych ceregieli, wstępów i przedmowy przed Wami dziewiąty odcinek Szybkiego Strzału, którego bohaterami zostali Browar Hajer, Browar Karuzela oraz Browar Solipiwko.
Browar Hajer – Cwinga (American Lager)
Po pierwsze – to nie jest lager. Ale jak kto, zapytacie? Ano tak to, że Hajery chcieli chyba pokazać, jak wyobrażają sobie American Lager idealny. Wiecie – słód pilzeński, niska goryczka, wysycenie w stronę wysokiego i takie tam. A że przefermentowali całość „ju-es-piątkami”, bo lepiej przerobiły temat, niż drożdże lagerowe, tak też postanowili zaszaleć i zaserwować nam Cwingę. Czy to dobrze, czy źle – sam nie jestem BJCP nazi, więc nie mnie oceniać. A jak samo piwo wypada? Otóż wypada tak, jak chyba sobie to ekipa zaplanowała. W aromacie dostajemy delikatne, acz wyraźne cytrusy; można też wyczuć subtelne nuty chmielowe, a całość jest niezwykle rześka. Podobnie jest w smaku, a gorycz tego trunku faktycznie przechyla się w stronę niskiej, acz wyraźnej. Płatki ryżowe dodatkowo nadały całości fajnej faktury, co czyni Cwingę mega pijalną i idealną na lato. Przymykam oko na tego lagera z frontu i daję 7/10
Browar Karuzela – Wolumen (Imperial IPA)
Różne opinie słyszałem o piwach tej załogi, a że jak ten niewierny Tomasz w sprawach piwa sam muszę się przekonać, gdzie leży prawda, tak też postanowiłem wziąć w obroty Wolumen. Od Imperial IPA oczekuję wiele. Najważniejszy jest dla mnie balans pomiędzy mocnym nachmieleniem, a solidną podbudową słodową. Czy tej stołecznej załodze udało się ogarnąć temat? W zapachu piwo raczy nas koszem owoców egzotycznych z ananasem na czele. W tle wyczuwamy akordy żywicy i subtelnej słodowości. Fajnie, że karmel pojawia się tu na minimalnym poziomie. W smaku też jest dobrze – umiarkowanej słodyczy stawia czoło dość wysoka i długo utrzymująca się, przyjemna gorycz. Ponownie w ustach pięknie gra rewelacyjna egzotyka. Alkoholu brak, co czyni Wolumen świetnie zbalansowanym piwem i właśnie takim Imperia IPA, jaki szanuję. 8/10
Browar Solipiwko – Barrel Nygus (Double Milk Stout WBA – warka do 10.12.2016 r.)
Czasem człowiek musi sobie dogodzić i uraczyć swoje podniebienie czymś zacnym. Do tego celu najlepiej użyć wysokoballingowego i przeterminowanego piwa. Tym razem mój wybór padł na Podwójny Mleczny Stout, leżakowany w beczkach po whisky, autorstwa Wojtka Solipiwko. Oczywiście zawsze istnieje ryzyko, iż po drodze pójdzie coś nie tak i piwo się zepsuje, ale na szczęście tutaj wszystko zagrało, jak Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia. Pierwsze skrzypce dzierży tutaj przebogaty aromat, na jaki składają się beczka, whisky, czerwone owoce, pochodzące najpewniej z utlenienia, mleczna czekolada oraz wanilia. No po prostu przepiękna kompozycja. Smak też wypada całkiem przyzwoicie, racząc nasze podniebienie nieco niższą słodyczą, niż w świeżym Barrel Nygusie, co działa w mojej opinie tylko na plus. Piwo jest gładkie, stosunkowo pełne, z niezbyt intensywną goryczą. I tak wysoce degustacyjne trunki to ja rozumiem, bo wyszło naprawdę przepysznie! 8.5/10
Dwa dni festiwalu piwnego to zdecydowanie za mało na spróbowanie wszystkiego, na co miało się ochotę. Na szczęście w sukurs mym potrzebom przyszedł fantastyczny kieliszek degustacyjny z Deer Beara, dzięki któremu mogłem nacieszyć swoje kubki smakowe zdecydowanie większą liczbą piwowarskich frykasów. Poniżej kilka wybranych pozycji, na jakie chciałem zwrócić Waszą uwagę. No to jedziemy!
Deer Bear – Tropical Weizen
Co tu się wyprawia w tym piwie, to ja nawet nie! Po pierwsze – kolor. No przecież na sam widok moje ślinianki kręcą się z prędkością wysokoprężnego silnika V8. Temu trunkowi bliżej do prezencji gęstego soku owocowego, niż piwa, ale ja tego typu tematy szanuję. Po drugie – aromat. To, jak fantastycznie łączą się tutaj nuty typowe dla weizena z akordami tropikalnych owoców, pod postacią mango i ananasa, jest wręcz nie do opisania. Po trzecie – smak. Wgryzające się w moje kubki smakowe lekko kwaskowe tropiki rozłożyły mnie finalnie na łopatki. Do tego ta faktura! Tropical Weizen jest mega gładki i pełny. Tylko jednego nie rozumiem. Ja piłem wyborne piwo, ale jego „resztki”, jakich miałem okazję próbować na koniec pierwszego dnia okazały się niemającą nic wspólnego z piwem owocową pulpą. Dziwne… niemniej ja dostąpiłem szczęścia spróbowania takiego trunku, jaki zapewne był planowany. 8,5/10
Deer Bear – Gose ze Śliwką
Grzegorz Durtan potrafi w owoce w piwie. A Gose ze Śliwką jest tego kolejnym dowodem. Ponownie dostałem wyraźnie zmętniony trunek, prezentujący się niczym sok owocowy, zdecydowanie zachęcający do wzięcia pierwszego łyka. I łyk ten nie zawodzi, bo od razu czuję, że mam do czynienia ze świetnie zbalansowanym piwem. Smak delikatnie kwaśnych śliwek rewelacyjnie podbija dodana sól. Całość znikała ze szkła w oka mgnieniu, a zapach tego purpurowego owocu, unoszący się znad szklanki idealnie dopełnił całość. Kilka chwil i szkło świeciło pustkami. 8/10
Dukla – Świtezianka (Vermont IPA)
Jakoś nigdy nie miałem szczęścia, aby trafić na piwo z Dukli, które chociaż w minimalnym stopniu wprawiłoby mnie w zachwyt. W związku z tym do Świtezianki podszedłem z dość dużą ostrożnością, szczególnie iż wizualnie nie do końca spełniła moje oczekiwania. Nieco zbyt mało zmętniony trunek, jak na Vermont IPA nie zdradzał jednak, co w nim drzemie. A drzemie w nim wiele dobrego. Na pierwszy plan wychodzi mocno soczysty aromat pomarańczy, cytryn i grejpfrutów, elegancko związany zdecydowaną chmielowością. To samo dostajemy w trakcie brania kolejnych łyków, a soczystość Świtezianki zachęca do brania następnych. Duży plus za mega przyjemną ziołowość chmielu i za wynikającą z tegoż intensywną gorycz. Brawo Dukla – w końcu piwo, jakim jestem w pełni ukontentowany. 7,5/10
Tattooed Beer – Fallen Angel (Imperial IPA)
Mam słabość do tematu Aniołów. Wszystko przez świetną książkę Mai Lidii Kossakowskiej – Siewca Wiatru, więc Nergal Kubicki zdobył niezły handicap na starcie. Handicap, jaki zupełnie nie był potrzebny, bo Fallen Angel okazał się rewelacyjną, stosunkowo wytrawną i ultra nachmieloną Imperialną Ipą. To wszystko podane w towarzystwie wyrazistych owoców tropikalnych, których słodycz świetnie współgrała z wysoką goryczą tego piwa. I taki balans to ja bardzo szanuję. Więc jak tylko traficie na tego upadłego, tak nawet chwili się nie zastanawiajcie, bo warto! 8/10
No to Komitet pojechał z nazwą stylu. Jeszcze jedno słowo, a wyrównaliby rekord brokreacyjnego The Bloggera. A jak wypadło samo piwo? Prezentuje się ono należycie, racząc nasze oczy ciemno-bursztynową, lekko opalizującą barwą oraz drobną pianą, ślicznie osadzającą się na szkle. Co prawda w aromacie oczekiwałem intensywniejszych tematów „peated”, jakie finalnie zostały przykryte przez zdecydowany zapach drewna, ale na szczęście w smaku torfu jest już w sam raz. Dodatkowo całości fajnie dopełnia subtelna wanilia, delikatne estry i szczypta brzowskwiniowości (ale ta ostatnia to już chyba na zasadzie autosugestii). Angels’ Share w smaku też zdecydowanie daje radę – jest pełne, wyraźnie goryczkowe, ze sporą dozą czerwonych owoców i tanin drzewnych. Fajne piwo i aż szkoda, że z butelkami chyba będzie licho. 7/10
Uiltije – Old Enough To Drink (Imperial Ice Distiled IPA)
Cena butelki mroziła krew w żyłach. Podział na 5 osób na szczęście pozostawił nieco gotówki w portfelu 😉
Co się stanie, kiedy Imperialne IPA o ekstrakcie początkowym 20° BLG nachmielimy na zimno, następnie wymrozimy, znowu nachmielimy, ponownie wymrozimy, po raz kolejny nachmielimy i wymrozimy? Otóż patrząc na cyferki otrzymamy ok. 40° BLG i 21% alkoholu (przynajmniej tak mówili dwaj sympatyczni Holendrzy). A jakie ma to przełożenie na efekt finalny? Oesu, co się w tym piwie wyprawia?!? Po pierwsze – nie czuć tutaj ani grama alkoholu. No łeb urwany. Do tego mamy totalnie rozkładający na łopatki zapach pod postacią zdecydowanej słodowości, przyjemnego karmelu i owocowo-egzotycznej bomby aromatycznej. Stopień złożoności tego elementu jest chyba równy Wielkiemu Zderzaczowi Hadronów. Smak też nokautuje jednym, sprawnym ciosem w twarz. Mango, marakuja i wysoka słodycz związana jest w niezwykle gęsty i przesmaczny syrop. I być może dla kogoś to piwo będzie za słodkie, ale tęga gorycz moim zdaniem pięknie równoważy całość. Dla mnie było to najlepsze piwo festiwalu. I jednocześnie najdroższe (70 PLN za butelkę 0,33 ml). 9,5/10
Pinta – Jumbo Rum BA (Imperial Black IPA leżakowana 6 m-cy w beczce po rumie)
To była końcówka piątku i jedno z ostatnich, wypitych przeze mnie piw. I w zasadzie powinienem je ładne tutaj opisać, ale zamiast tego postanowiłem podzielić się z Wami moją „notatką głosową” z tejże degustacji. Zobaczycie od kuchni, jak wygląda przygotowanie się do recenzji. A że dodatkowo gościnnie pojawia się Gosia z Browaru Komitet… no cóż, rzućcie „uchem”. Aaaaa i nagranie to zawiera wyrazy niecenzuralne oraz opinie osób po spożyciu alkoholu 😉
PS
Finalnie jednak nie do końca połączenie estrowego charakteru beczki po rumie pasowało mi w tym piwie, więc mimo wszystko bardziej propsuję wersję standardową. A Jumbo Rum BA dostaje 6/10
Hajer – Farorz (American Stout)
Jeżeli miałbym wskazać, jaki amerykański stout jest w mojej ocenie najlepszy wśród polskich browarów, to bez zawahania wskazałbym właśnie Farorza. Dlatego też z ogromną niecierpliwością czekałem na świeżą warkę tego piwa. I dalej zdania nie zmieniam. Rewelacyjny aromat palonych słodów miesza się z nutami amerykańskich chmieli oraz gorzką czekoladą. Samo piwo jest ciemne, nieprzejrzyste z prześliczną czapą piany, której lacing wprawia po prostu w zachwyt. W smaku Farorz (wink, wink 😉 ) jest lekko kwaskowy, z wyraźnymi nutami palonej kawy i czekolady. Hajer znowu pokazał, że na Śląsku warzy się nojlepsze gorcki piwa! 8,5/10
Uiltje – Rice Rice IPA (Imperial IPA)
Ten holenderski browar już dzień wcześniej pokazał, że potrafi uwarzyć solidne piwo. Rice Rice Baby jedynie to przekonanie potwierdziło. Ta wyraźnie chmielowa Imperialna IPA daje nam cały kosz owoców egzotycznych w aromacie. Cytrusy też znajdą tutaj swoje miejsce, czyniąc zapach tego piwa niezwykle wyrazistym i przyjemnym. W smaku jest to raczej wytrawne piwo, z delikatnie zaznaczoną, owocową słodyczą. Wysoka gorycz utrzymuje się dość długo, ale na szczęście nie zalega i nie męczy. „Sówka” udowodniła ponownie, że wie, jak zbalansować piwo i nie przegiąć w żądną stronę. Jedno z lepszych piw tego festiwalu. 8,5/10
Wybornych piw, jakie pojawiły się na festiwalu było oczywiście zdecydowanie więcej, wspominając chociażby Coffee Twista z Piekarni Piwa, które zdobyło nagrodę publiczności za najlepszą premierę festiwalu czy świetne Idzie Zima z Łańcuta, jakie zaskoczyło mnie absolutnie nieprzesadzoną słodyczą i rewelacyjnym aromatem miodu gryczanego. Jednym słowem – pod kątem kondycji piw Silesię Beer Fest 3 wpisuję w poczet zdecydowanie udanych imprez piwnych.
Coraz większa liczba premier piwnych na polskiej scenie kraftowej nie ułatwia browarom promowania swoich produktów. Czasy, kiedy wystarczyło zrobić wydarzenie na Fejsie minęły już bezpowrotnie, czego dowodem są co raz to nowe pomysły na reklamę i marketing. Jednym z nich są zamiejscowe wizyty piwowarów wraz ze swoimi nowalijkami w różnych multitapach na terenie kraju. Idea zacna, bo przy okazji degustacji zawsze można zamienić słówko z autorami tegoż dzieła, przybić piątek i pogratulować (albo zrugać, jeśli piwo niedobre). Kiedy okazało się, iż w Katowicach zamelduje się załoga dwóch browarów – Szpunta i Olimpu – ze swoim świeżutkim, kooperacyjnym Imperial IPA, tak też postanowiłem sprawdzić, jak takie spotkania wyglądają w rzeczywistości.
Premiera miała miejsce w katowickiej Białej Małpie, a fakt przejęcia większości kranów przez piwa obu ekip dodawał temu wydarzeniu pikantności. Zapowiedziano takie perełki, jak Hades leżakowany w beczce po rumie czy Night Wolf Extreme Peated, w którym przy warzeniu użyto ponad 80% słodów wędzonych torfem. Nie powiem, ale na samą myśl o tych cudach na miej twarzy pojawiał się szeroki uśmiech.
Punktualnie o 20:00 pojawiłem się razem z Panią Kapitan na miejscu, przywitałem się z towarzystwem piwowarów, blogerów, załogą knajpy i ochoczo przystąpiłem do degustacji.
Olimp + Szpunt – Wormhole (Imperial IPA)
Tutaj nie było co owijać w bawełnę – skoro premiera, to od niej właśnie wystartowałem. Patrząc na zawartość szkła od razu naszły mnie skojarzenia z modą na prezentację piwa w stylu New England IPA (ponoć nie było to do końca zamierzone, ale kto by się tym przejmował). Pomarańczowy, intensywnie zmętniony trunek okalała niewysoka, średniopęcherzykowa piana. Aczkolwiek mam wrażenie, iż jej brak to raczej kwestia niezbyt umiejętnego nalania. Mimo wszystko całość wyglądała dość apetycznie, a jak się finalnie okazało było to dopiero preludium do dalszych wydarzeń. W aromacie królowały fantastyczne cytrusy, z genialną pomarańczą na czele, otuloną delikatnymi akcentami mango. Po prostu czuć, że to piwo zostało rewelacyjnie nachmielone na aromat, a obie ekipy nie szczędziły tej przyprawy w trakcie warzenia. Smak to już kawalkada ekscytujących doznań. Wormhole raczy nas kapitalną, owocową słodyczą i odpowiednio wysokim poziomem goryczy. Fajnie, że ekipa zdecydowała się na stosunkowo płytkie odfermentowanie tego piwa, bo dzięki temu jest ono niezwykle pełne i gładkie. Pijąc je miałem wrażenie, jakbym wgryzał się w kosz soczystych owoców. Pisząc te słowa ciągle mam wrażenia z degustacji tego piwa z tyłu głowy i wierzcie mi – moje ślinianki zdecydowanie zwiększyły swoje obroty. W mojej opinii jest to jedna najlepszych, Imperialnych IPA w polskim krafcie. Pijcie je bez obawień! 9/10
Szpunt – Night Wolf Extreme Peated (Whisky Stout)
Po bardzo udanym starcie przyszła pora na rzecz, jaka miała nie zostawiać jeńców. Jako wielki fan whisky z wyspy Islay ochoczo zamówiłem tego „wilka”, w którym użyto aż 83% słodu wędzonego torfem. Co prawda przy tym zasypie spodziewałem się większego uderzenia tej skały osadowej w aromacie, jednakowoż jej połączenie z nutami czekolady absolutnie te oczekiwania stłumiły. Oczywiście jeśli nie przepadasz za zapachem spalonych kabli czy podkładów kolejowych, to zdecydowanie nie sięgaj po to piwo, bo takich nut jest tu aż nadto. Mnie zapach Night Wolfa Extreme zdecydowanie przypadł do gustu. Smak to już poemat, składający się z wersów przepełnionych torfową goryczą, gorzką czekoladą, kawą i szczyptą czerwonych owoców. Idealnie pełne ciało trunku na koniec całkowicie rozłożyło mnie na łopatki, stawiając tę wersję szpuntowego Whisky Stoutu odrobinę wyżej od mojego ukochanego Nafciarza Dukielskiego. 8.5/10
Olimp – Hydra (Blackthorn Sour Brett Ale)
Po tęgim laniu przyszła pora na złagodzenie klimatu, czego rezultatem okazał się kwaśny Ale z dodatkiem tarniny. Piwo ponownie nalano bez piany, co przy trzecim tego typu wydarzeniu pod rząd pozwala mi sądzić, iż nowy narybek Białej Małpy musi chyba popracować nad techniką nalewania… albo po prostu miałem pecha. Nie czepiajmy się jednak szczegółów, bo nie to przecież jest tutaj najistotniejsze. Jako fan Brettów zawsze liczę na solidny ich cios w nos. Hydra niestety sprzedała mi tylko delikatnego pstryczka, ale całkiem przyjemnego. Poza tym zapach uraczył mnie nutami białych, kwaśnych owoców, przywołujących skojarzenia z agrestem. Chociaż może to była tarnina? Ciężko mi oceniać, bo nigdy z tarniną się nie spotkałem face to face. W każdym razie wyszło miło. Wracając do brettów, dobrze że pojawiają się w smaku, fajnie komponując się z owocową kwasowością Hydry. Całość jest niezwykle pijalna, rześka i powodująca automatyczną chęć brania łyka za łykiem. 8/10
Olimp – Hades (RIS Rum Barrel Aged)
Zawsze chętnie sprawdzam też wszelkiego rodzaju eksperymenty z leżakowaniem piw w beczkach po różnorakich trunkach. Stąd szybkie uzupełnienie szkła o Hadesa, leżakowanego w beczce po rumie dziwić nikogo nie powinno. Rok czasu, bo tyle właśnie trzymano to piwo w drewnie, zrobił swoje. Fantastyczny zapach wanilii, rodzynek i akcentów beczkowych owinął sobie mnie wokół palca, niczym Vesper Lynd Bonda w Casino Royale. Hades nie stracił też nic ze swojej pełni, nabierając w smaku delikatnych, kwaskowych akcentów beczki. Całość uzupełniają akordy gorzkiej czekolady, nut palonych i wyraźnych, czerwonych owoców, z porzeczką na czele. Gorycz fajnie spina całość i stawia tego RIS bardzo wysoko w moich osobistych notowaniach. Więc jeśli tylko traficie na Hadesa w tej wersji, to śmiało – nie zawiedziecie się. 8.5/10
Olimp – Kentauros (Double Weizenbock Rum Barrel Aged)
A co powiecie na podwójnego koźlaka, leżakowanego w beczce po rumie? Mnie temat zaciekawił, więc postanowiłem go przetestować. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to barwa, kojarząca się bardziej ze stoutem, niż z Double Weizenbockiem – ciemno brązowa, niemal czarna, czego zasługą zapewne była wcześniej wspomniana beczka. W aromacie ponownie pierwsze skrzypce należą właśnie do akcentów rumowej baryłki i pojawiają się pod postacią wanilii oraz rodzynek. Takie tematy, jak melanoidyny czy paloność zostały mocno przez beczkę przykryte. W smaku Kentauros jest stosunkowo pełny i słodki, z subtelnymi akcentami kwasowości. Pijąc to piwo miałem skojarzenie, jakbym kosztował wcześniejszego, aczkolwiek dość odchudzonego Hadesa. Charakter podwójnego koźlaka został zdominowany leżakowaniem i chyba nigdy nie zgadłbym, jaki był styl bazowy tego trunku, gdybym nie doczytał tego na tablicy. Oczywiście to piwo nadal nie jest złe, pije się je całkiem przyjemnie, ale w odróżnieniu do wcześniejszych konkurentów wypada ono dość przeciętnie. 6.5/10
Oczywiście na tym nie skończyliśmy spotkania, gdyż ekipa mocno się rozgadała, a humory z minuty na minutę nabierały różowych kolorów. Finalnie postanowiliśmy w towarzystwie ekipy Piwnej Zwrotnicy (pozdr. Karolina i Kacper) oraz Łukasza Szynkiewicza udać się do Browariatu, gdzie w absolutnie przemiłej atmosferze dokończyliśmy spotkanie i wróciliśmy do domu.
Na koniec zadałem sobie pytanie, czy tego typu akcje sprawdzają się i pomagają browarom w promowaniu swoich piwnych nowości? Z pewnością tak, acz realnie skala tej promocji nie będzie bardzo szeroka. Ja w każdym razie jestem kontent i w tym miejscu dziękuję całej ekipie Szpunta, Olimpu oraz załodze Białej Małpy, bo wyszło śpiewająco.
„Show me your horns”, czyli Tomek Gebel z Piwnych PodróżyJak zwykle czarująca Pani KapitanTomek i Gosia – Piwne PodróżeEkipa Olimpu i Browaru Szpunt (na zdjęciu zabrakło obecnego Łukasza Szynkiewicza)
Granie tras koncertowych ma to do siebie, że nie zawsze trafiasz w miejsce z odpowiednim wyborem stosownych trunków. Zazwyczaj w klubach koncertowych szefostwo zawiera pakt z jednym z czołowych przedstawicieli branży piwowarskiej, co wiąże się z totalnym brakiem wyrobów z poza oferty wyżej wspomnianych „najjaśniejszych”. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, jak np. klub Alternativa w Poznaniu, który uraczył mnie na scenie chociażby radugowym Metropolisem (i nie tylko), niemniej jednak zazwyczaj człowiek jest skazany na żłopanie przysłowiowego „Tajskiego”. Dlatego też zwykle zabieram ze sobą kilka ciekawszych tematów dla spokoju ducha i moich kubków smakowych. Tym sposobem udało mi się ogarnąć krótką, piwną relację z minionych, koncertowych wojaży po Polsce. Panie i Panowie – zapraszam na kolejny odcinek Szybkich Strzałów, sponsorowany przez trasę „Rusted into Stereotrip”.
Nigdy nie pij mocarzy na trasie; a przynajmniej nie przed koncertem! W ten scenariusz doskonale wpisuje się Rage Machine z Browaru Kraftwerk. Ten lekki, czekoladowo-mleczny stout z chili mimo niewielkiej zawartości alkoholu (4,2% wag.) bardzo fajnie i przyjemnie rozgrzewa. Jest to oczywiście zasługa dodanych papryczek, które w towarzystwie akcentów mlecznej czekolady i subtelnej paloności fajnie komponują się ze stosunkowo pełnym ciałem tego piwa. I to jest duży plus Rage Machine – pomimo 14° BLG nie jest on wodnisty i sprawia wrażenie dość krągłego trunku. Jak do tego dołożymy bardzo przyjemny aromat z wiodącymi nutami mleka i kakao, tak otrzymamy solidną dawkę piwnych wrażeń. Osobiście za lekkimi stoutami nie przepadam, ale tego kupuję w całości. 7/10
Beer Bros. – Hopsztos (Imperial IPA)
Czasami zasady są po to, aby je łamać. Tak było w przypadku tego Imperianego IPA, gdyż postanowiłem je przyjąć przed koncertem. Na szczęście Hopsztos pod kątem zawartości alkoholu mieści się w dolnej granicy tego stylu, więc czuję się chociaż trochę usprawiedliwiony. A jak wrażenia? Aromat to przede wszystkim chmiel. Trawiasty chmiel, jaki uwielbiam, dodatkowo otulony owocami egzotycznymi z ananasem i mango na czele. Całość muśnięto subtelnym karmelem, co w finale daje nam bardzo przyjemny i kompletny bukiet. Poza tym Hopsztos po kilku łykach pokazuje lekkiego pazura pod postacią średniej goryczki. W stosunku do dość znacznej słodyczy tego piwa jest ona w moim odczuciu jednak zbyt niska. Beer Bros. zaserwował nam trunek, jaki dość przyjemnie się pije, chociaż całość mogłaby być „bardziej”. 6.5/10
Trzech Kumpli – Califia (West Coast IPA)
Poza kilkoma nowalijkami staram się w trasy zabierać przede wszystkim sprawdzone tematy – dzięki temu ryzyko trafienia na słabe piwo spada niemal do zera. Umówmy się; nic tak nie psuje humoru przed gigiem, jak fatalny „browar”. Stąd w tym zestawieniu pojawia się Califia. Ta West Coast IPA przeplata w sobie cytrusy z egzotycznym zapachem mango i fantastyczną ziołowością chmielu. W smaku też jest bardzo dobrze i przyjemnie gorzko. W skrócie – wszystko się tutaj zgadza, a wśród polskich przedstawicieli tego stylu dla mnie jest to absolutny numer jeden. 9/10
Deer Bear – Let’s Cook (Gose z morelą i limonką)
Po udanym koncercie trzeba uzupełnić płyny i elektrolity, więc cóż lepszego można było wybrać? Szczerze – chyba nic. Let’s Cook to piwo idealnie gaszące pragnienie po intensywnym wysiłku na scenie. Jest niesamowicie rześkie, odpowiednio kwaśne, z lekko podbitą słodyczą, płynącą z moreli. Limonka czai się gdzieś w tle, ale niech Was to tło nie zmyli, bo limonka jest tutaj całkiem wyraźna. Delikatna, niemal znikoma gorycz i subtelne odczucie słoności świetnie dopełniają całość. I do tego ten aromat! Morela gra tutaj pierwsze skrzypce, z wtórującą jej ponownie limonką. Znowu jest rześko, lekko i po prostu pięknie. Let’s Cook to idealna odskocznia od intensywnie chmielonych tematów, a po gigu to po prostu poezja. 8/10
PS
Na koniec rzućcie okiem na ładne tańce z Rybnika z w/w trasy – klub co prawda niewielki, ale za to zabawa była przednia:
Bardzo szanuję ludzi, którzy potrafią przyznać się do błędu. Szacunek ten wynika z faktu, iż przez naszą zwykłą, ludzką zatwardziałość cecha ta jest niezwykle rzadka i niezbyt często spotykana. Podobne zachowania można zaobserwować wśród niektórych browarów kontraktowych i rzemieślniczych. Na szczęście nie zdarza się to często, ale jednak się zdarza. I tak jakiś czas temu można było trafić na Stout z frapującą doklejką „sour edition” na butelce czy sprzedaż skwaśniałego IPA na jednym z festiwali. Wpadkę zaliczył również Browar Kingpin z pierwszą warką Headbangera, o czym szerzej miałem okazję już pisać (KLIK!). Od tego czasu sporo wody w Wiśle upłynęło, a ekipa Kingpina uderzyła się w pierś i wypuściła kolejne warki tej Imperialnej „IPY”. Ponoć wady zostały wyeliminowane, a samą recepturę poprawiono. Cóż – sprawdźmy zatem, czy faktycznie Headbanger nie ma się czego wstydzić.
Przelanie piwa do szklanki ukazuje nam piękny, bursztynowy i lekko zmętniony trunek, z solidną czapą białej, drobnopęcherzykowej piany. Taki wygląd mocno szanuję, bo kusi on i zaprasza do bliższych kontaktów, niczym Sharon Stone w Nagim Instynkcie. Skojarzenia z tym filmem nie są w tym miejscu przypadkowe, gdyż pierwsza warka Headbangera również kusiła aparycją, finalnie okazując się niezwykle… „morderczą”. Na szczęście tutaj wszystko się zgadza. Aromat to rewelacyjne połączenie nut owoców egzotycznych, z mango i jego jałowcowym charakterem na czele wraz z akordami żywicy i karmelu. To piwo po prostu pięknie pachnie i zachęca do wzięcia kolejnych łyków. W ustach na pierwszy plan wychodzi przyjemna i wysoka gorycz, która w połączeniu z dość wyraźną słodyczą tworzy idealny balans tych dwóch cech. Ekipa Kingpina postawiła tutaj na stosunkowo głębokie odfermentowanie, dzięki czemu piwo jest niezwykle pijalne oraz nieulepkowate. Przy tak wysokim ekstrakcie (19,1 °BLG) nie jest to rzecz oczywista. Sznytu całości dodaje użycie słodu żytniego, nadającego piwu dość gładkiej faktury. W trakcie degustacji cały czas fajnie w smaku grały nuty owoców egzotycznych, wprowadzając niezwykłą radość i szeroki uśmiech na twarzy.
Po mojej pierwszej, nieudanej „randce” z Headbangerem całkowicie przeszła mi ochota na sięganie po to piwo. Na szczęście kilka życzliwych dusz szepnęło dobre słowo o kolejnych jego warkach, dzięki czemu mogę teraz z czystym sumieniem polecić je innym. I wielki szacun dla Kingpinów za niezamiatanie problemu pod dywan i za wyprowadzenie „Głowo-łomota” na prostą. Ja z pewnością nie jeden raz będę trzepał dynią w rytm smaku tej Imperialnej „IPY”. 7.5/10
Po relacji z niezwykle udanego Śląskiego Festiwalu Piwa czas na bliższe przyjrzenie się kilku wybranym piwom, jakich można było spróbować na tej fantastycznej imprezie. A więc bez zbędnych ceregieli przed Wami:
Browar Spółdzielczy – Dwa Półsztyki (Pale Ale)
Na start wybrałem lekkie Pale Ale na polskich i angielskich chmielach. Głównie z powodu braku większego wyboru na stoisku Spółdzielczego – katowicka gawiedź wymiotła całe zapasy całkiem sprawnie. A co nam oferują Dwa Półsztyki? W szkle widać nienaganną prezencję – lekko opalizujący trunek zdobi fajna, drobniutka piana. Aromat nie powala, ale można wyczuć chmiele, lekką chlebowość, nuty ziołowe i delikatne cytrusy. Po kilku łykach miałem skojarzenie bardziej w stronę świetnego Lagera, niż Pale Ale, a to za sprawą dość sporej wytrawności i lekkości piwa. Na szczęście w odwet tym skojarzeniom przyszła stosunkowo wysoka, lekko łodygowa goryczka. I w sumie dałbym 6/10, jako piwo przyjemne, lekkie i bez zbędnych zobowiązań, ale kiedy dostało ono temperatury, to wyszedł majaczący kwas masłowy. Dlatego finalnie 5.5/10 z adnotacją, aby pić schłodzone (wink, wink 😉 )
Raduga – Forbidden Planet (Imperial IPA)
Cytując jednego z byłych premierów pewnego środkowoeuropejskiego kraju – YES, YES, YES! Tak mniej więcej wyglądała moja reakcja, kiedy na kranach Radugi ujrzałem powracającą „Zakazaną Planetę”. To jeden z moich ulubionych imperialnych „ajpiejów” i chyba nic się w tej materii nie zmieni. W aromacie nadal pierwsze skrzypce grają owoce egzotyczne, z mango i ananasem na czele. Wtóruje im genialny, owocowy i słodki smak piwa, idealnie skontrowany bardzo wysoką i intensywną goryczką. W końcu 115 IBU to nie przelewki. Poza tym dostajemy fajne nuty żywiczne i słodowe. Wszystko jest pełne i na sterydach. Ja chyba nie jestem tutaj obiektywny, ale co ja mogę, że mi to piwo tak smakuje? A do tego świetnie wygląda! 8.5/10
Piwoteka – Kapitan Claymore (Strong Scotch Ale)
Miało być piwo z chrzanem, ale się skończyło, więc w zamian wybrałem Kapitana Claymora. I w sumie nie wiem, czy ta zamiana była dobra. Zacznijmy jednak od szczegółów. Bukiet, jaki oferuje nam Claymore, to połączenie nut chlebowych, rodzynek, toffi, karmelu z całym koszem akordów estrowych. Z kolei w smaku to przede wszystkim to samo, obudowane w dość wysoką słodkość i bardzo nikłą goryczkę. Diacetylu tutaj nie uświadczyłem, DMSu brak, aldehydu octowego też ni ma. Tylko że ogólnie i całkowicie subiektywnie to piwo jest… dziwne i nie do końca w moich klimatach. Niby wypiłem całe i bez zmęczenia, no ale jest ale. 5/10
Piwa z Dukli jakoś nigdy nie trafiały w mój gust. Tym niemniej zawsze staram się dawać kolejne szanse przy nowych warkach i pomysłach. Podobnie było z Dzikim Samotnikiem. Podszedłem do niego z odpowiednią rezerwą i czujnością. A co tutaj się dzieje? Jak na Amber Ale przystało piwo jest czerwone, bursztynowe, ze średnią, acz całkiem bogatą pianą. Książki jednakowoż po okładce nie oceniamy, chociaż ta w tym wypadku jest całkiem zgrabna. Po zakręceniu szklanką i pociągnięciu nosem już wiem, że Dukla nie spartoliła sprawy, bo fajnie ukryła karmel za aromatem żywicy, słodów i lekkich nut chmielowych. Ciało Dzikiego Samotnika także jest należyte. Znaczy się pełne i lekko słodowe. Co prawda majaczy gdzieś tam lekka kwasowość, a gorycz mogłaby być wyższa, niemniej jednak degustacja należała zdecydowanie do gatunku tych przyjemniejszych. A jak do tego dołożymy fakt, iż ekipa Dukli to piwo przywiozła na próbę i przed planowanym za dwa tygodnie rozlewem, tak pozostaje mi ufać, iż nabierze ono jeszcze więcej smaku i charakteru. 7/10
Raduga – Potiomkin (Russian Imperial Stout)
Ponoć kto zjada ostatki, ten piękny i gładki. Dlatego też na sam koniec zostawiłem sobie Potiomkina. Radość potęgował fakt, iż była to ostatnia beczka pierwszej warki tegoż RISa. Samą degustację można by porównać do samochodu z silnikiem diesla, czyli zbiera się kiepsko, ale jak już wjedzie na obroty… i tak tutaj najpierw dostałem w nos dość intensywnym aromatem alkoholu, aby po chwili cieszyć się zapachem suszonych śliwek, czekolady i subtelnych estrów, kojarzących mi się z nutami winnymi. W połączeniu z alkoholem czułem się, jakbym wąchał śliwki w likierze. Faktura Potiomkina mogłaby być nieco pełniejsza, ale to już moje marudzenie i na tym polu mieści się ona w standardach. Piwo jest z pewnością przyjemne, słodkie, z długą i paloną goryczką. Mimo pewnych niedociągnięć piło się je bardzo dobrze i cieszę się, iż mam chyba dwie butelki odłożone w piwnicy. 7/10