Brewdog – Tactical Nuclear Penguin (Ice RIS)

Już niejeden raz piwowarzy-rzemieślnicy pokazali, że wyznaczanie granic kraftu, to w ich przypadku po prostu kolejne wyzwanie i cel, który trzeba zdobyć. Wiecie, na zasadzie „Co, ja nie zrobię? To potrzymaj mi piwo i patrz!”. Dzięki temu mieliśmy już piwo ze śledziami, z boczkiem, ze szczątkami statku, piwo zakwaszane bakteriami, pobranymi z… kobiecych płynów ustrojowych czy uwarzone przez generator stylów „typa z Piwolucji” (all hail The Blogger 2017!). No po prostu się da. Stąd też pomysł z przygotowaniem RIS’a, zbliżonego mocą do destylatu, z jakim z pewnością kojarzy się Taktyczny Nuklearny Pingwin, może już aż tak bardzo nie zaskakuje. Ja mimo wszystko postanowiłem sprawdzić, jak ma się ten eksperyment i czy jest to zwykła ciekawostka czy pełnoprawne piwo, jakiego każdy beer geek powinien przynajmniej raz w życiu spróbować.

Na wstępie kilka słów wyjaśnienia. Brewdogowy Tactical Nuclear Penguin być może nie jest najmocniejszym piwem świata, ale z pewnością jest w czołówce. 32% alkoholu w trunku tego typu to już nie przelewki. Jak jeszcze dołożymy do tego fakt leżakowania Pingwina w dwóch beczkach po 8 miesięcy w każdej oraz wymrażanie piwa z 10% alkoholu do uzyskania finalnego efektu na poziomie 32%, to już może nam się w głowie zakręcić. Do tego wszystkiego cena. W przeliczeniu – wartość Nuklearnego Pingwina oscyluje w okolicach 400 zł za pół litra. Na szczęście Brewdog leje obecnie to piwo w szkło o pojemności 100 ml, co i tak daje nam zawrotną kwotę około 80 zł za  buteleczkę. Za taką kasę można mieć wiele rarytasów i to nie po sztuce. W związku z tym pada po raz kolejny pytanie – czy warto? Sprawdźmy.

Po przelaniu Pingwina do szkła zupełnie nie dziwi mnie zerowe wysycenie piwa i ekspresowo znikająca z kieliszka piana. Zaskakuje natomiast barwa. Russian Imperial Stouty kojarzą mi się raczej z nieprzejrzystymi trunkami, a tutaj otrzymujemy ciemnorubinową, klarowną miksturę, pięknie zdobiącą szkło alkoholowymi łzami. I już w tym miejscu czuć woltaż. Nie inaczej jest w aromacie. Na szczęście alkohol ten nie odrzuca, a przywodzi na myśl skojarzenia z dobrej klasy destylatem. Całość obudowana jest przyjemnymi nutami wiśni i śliwek w likierze. Ta owocowość mocno dominuje w zapachu Pingwina, ale to nie jedyne akordy, jakie tutaj wyczujemy. Po chwili do naszego nosa dochodzi kokos, delikatnie palona kawa i subtelne toffi. Nie powiem, ale jest bardzo przyjemnie. Sytuacja trochę się zmienia po pierwszych kilku łykach. Z pewnością rzeczą mocno przykuwającą uwagę jest faktura tej pozycji Brewdoga – gęsty, gładki i mega pełny likier bardzo przyjemnie łechta nasze podniebienie. Niestety trwa to jedynie ułamek sekundy, bo potem pojawia się dość wyraźnie gryzący w przełyk alkohol. Nie powinno to dziwić przy takim woltażu, niemniej jednak aż się prosi, aby obecne tutaj nuty beczki, czerwonych owoców i kawy były tymi dominującymi. Na plus mogę wpisać mocno kawowy after taste, ale chyba tego nie zrobię, bo w opozycji do tych doznań staje wysoka, zalegająca i średnio przyjemna gorycz, pochodząca głównie od alkoholu. Mimo tak niewielkiej pojemności degustacja Pingwina zajęła mi dobrą godzinę, z na przemian pojawiającym się uczuciem zachwytu i subtelnego zawodu.

Werdykt? Tactical Nuclear Penguin to piwna ciekawostka, w które dzieje się dużo, ale niekoniecznie dobrze w każdym aspekcie. Ustawiając na szali argumenty za i przeciw, przechyla się ona na pozytywną stronę i finalnie piwo jest niezłe. No właśnie. Czy płacąc 80 zł za 100 ml oczekujemy, iż otrzymamy piwo niezłe? Niekoniecznie. Ja osobiście oczekiwałem nieco więcej i trochę się zawiodłem. Fajnie, że mogę wpisać sobie do kajecika, że obróciłem jedno z najmocniejszych piw świata, ale osobiście to osiągnięcie nie jest dla mnie zbyt wiele warte. Nie patrząc już na sferę ekonomiczną, a na samą jakość trunku wystawiam mu notę 6.5/10. Taktycznie rzecz ujmując nie był to najlepszy zakup w moim życiu (wink, wink 😉 )

Chmielobrody Blog na fejsie! Z tej okazji – Nøgne ø + Mikkeller + Brewdog – Horizon Tokyo Black (Russian Imperial Stout)

Część z Was pewnie już wie, że Chmielobrody Blog jest także na fejsie (bo że sklep tam jest, to wie już każdy :P). Po cóż ten zabieg? No więc są takie chwile w życiu człowieka, które nie wymagają dłuższego wywodu i specjalnych treści, a którymi człowiek chciałby się ze światem podzielić. I właśnie tam te treści będą się pojawiać. Zatem mam nadzieję, że zerkniecie i klikniecie w kciuka z oznaczeniem „lubię to” -> KLIK!

Z okazji tak podniosłej chwili musiałem przygotować coś szczególnego, wyjątkowego i godnego sprzedaży kolejnej cząstki mojej duszy Markowi Zuckerbergowi. Czy butelka piwa, której wartość oscyluje powyżej 70 zł za pół litra będzie nadawała się na tę okazję? A jeśli do tego dołożymy fakt, iż nad recepturą tegoż czuwały trzy browary ze światowej czołówki? I skoro samo piwo zostało uwarzone pod koniec 2012 roku, a więc ma już blisko 4 lata, to czy to nie będzie wystarczająco godne? Cóż, bez przelania zawartości tej małej buteleczki do kieliszka i sprawdzenia, co w niej drzemie nie mogłem tego wiedzieć.

Na wstępie warto jednak chwilę poświęcić na samą ideę, jaka przyświecała przy warzeniu Horizon Tokyo Black (czy też Black Tokyo Horizon). Otóż jak już wcześniej napisałem – skrzyknęli się piwowarzy z trzech browarów: Nøgne ø, Mikkellera oraz Brewdoga i postanowili zrobić sztosowe piwo. A jaki gatunek jest największym sztosem wśród piw? Russian Imperial Stout (arghhhhh!)! Przynajmniej w mojej opinii (wink, wink 😉 ). Czemu tak myślę? Ano nie dość, że surowców trzeba użyć tyle, że przeciętny Kowalski za ich wartość kupi sobie średniej klasy używaną furę (a może i nową?!?), to jeszcze sam trunek musi leżakować odpowiednią ilość czasu, żeby nabrał pełni i sensu (o czym kilka rodzimych browarów chyba zapomniało). Jak postanowili, tak zrobili. I zrobili to aż trzy razy, warząc trzy razy tegoż RISa w każdym z browarów* (*za siedzibę Mikkellera w tym wypadku robił duński browar Lervig Aktiebryggeri). Ja dorwałem tę, jaka została przygotowana w norweskim browarze Nøgne ø. Z kolej sama nazwa wywodzi się z połączenia nazw trzech RISów wyżej wymienionych browarów, czyli Brewdog Tokyo, Mikkeller Black oraz Nøgne ø Dark Horizon. Uffff, to chyba tyle tytułem wstępu, więc czas na to, co tygryski lubią najbardziej.

Horizon Tokyo Black, jak przystało na RISa, jest totalnie nieprzejrzysty i czarny jak heban. Pod światło pojawiają się piękne, bursztynowe refleksy, co świadczy o klarowności piwa. Beżowa, drobnopęcherzykowa piana co prawda dość szybko redukuje się do niewielkiego pierścienia, ale to akurat chyba dość normalne w piwach o takim zasypie. A właśnie – zasyp. To jedna z wielu rzeczy, jakie mogą przykuć uwagę. No bo ile piw na rynku ma 36° plato i 16% alkoholu? Już odpowiadam: niewiele. Co ciekawe, alkohol został w aromacie bardzo dobrze ukryty i jest niemal niewyczuwalny. Chowa się skrzętnie za nutami mlecznej czekolady i suszonych śliwek, które w tym piwie grają pierwsze skrzypce. Oczywiście to nie wszystko, bo Horizon Tokyo Black to trunek niezwykle złożony. I tak po lekkim ogrzaniu pojawia się subtelny sos sojowy oraz nuty winne, typowe dla piw długo leżakowanych. Da się wyczuć także delikatną paloność. Nie powiem – dawno nie piłem tak dobrze ułożonego piwa pod kątem aromatu. Po kilku łykach wiem już także, że mam do czynienia z jednym z najlepszych Russian Imperial Stoutów, jakie było mi dane próbować. Jest on niezwykle pełny, likierowy, ale nie przesłodzony. Owszem, słodycz jest wyraźna, ale nie jest ulepkowata. Jak do tego dołożymy przyjemną i paloną goryczkę na poziomie 100 IBU, tak otrzymamy piwo idealnie wyważone pod tym kątem. Alkohol ponownie został ukryty pod płaszczem wyraźnych smaków suszonej śliwki i czekolady. Jedyny ślad po tych 16% to delikatnie grzanie w przełyk i subtelny szum, jaki pozostaje w głowie po wypiciu tych skromnych 250 ml.

Za każdym razem, kiedy kupuję butelkę piwa powyżej 30 zł zastanawiam się, czy jest sens i czy warto. Horizon Tokyo Black pokazuję, że zdecydowanie warto. Baaaa, każdy powinien od czasu do czasu pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Ten kooperacyjny RIS jest także dowodem na to, że piwo może być trunkiem niezwykle degustacyjnym, złożonym i bogatszym od niejednego, dobrego wina. Koniec, kropka. Tak rzekłem! A czy spełnił on swoją rolę w dzisiejszym odcinku, stając się godnym i wyjątkowym z okazji premiery niniejszego bloga na Facebooku? Po stokroć tak! I to z nawiązką! 9/10

PS
A jak wypada Black Tokyo* Horizon, uwarzone w Brewdogu? Sprawdźcie recenzję  Tomka Kopyry:

Szybki Strzał – odc. 3

Blisko dwa miesiące to zdecydowanie zbyt długi czas na odstawienie na boczny tor „Szybkich strzałów”. Co prawda tłumaczyć się nie zamierzam, a nawet nie obiecam, iż wpisy tutaj będą pojawiać się częściej, ale drobny rachunek sumienia zdecydowanie może to zmienić, nieprawdaż? A więc do dzieła!

  1. AleBrowar – Hard Bride (American Barley Wine)

To piwo daję radę! OK, dupy nie urywa, ale jest naprawdę dobrze ułożonym Barley Wine’em. Zapach to przede wszystkim nuty winne oraz słodkie, czerwone owoce i trochę akcentów ciasteczkowych. Duży plus należy się za wygląd – piwo jest ciemno-bursztynowe, z lekkimi refleksami, a drobnopęcherzykowa piana długo się utrzymuje i całkiem przyjemnie koronkuje. Już po pierwszym łyku czuć bardzo fajną, owocową słodycz, z genialną goryczką w kontrze. Hard Bride jest zalepiające i likierowe, a więc i kolejny plus. Solidna pozycja z katalogu AleBrowaru i nota 7/10

  1. Brewdog – Prototype (Milk Stout)

Brewdog to raczej solidny punkt na mapie browarów zagranicznych. Tym razem zdecydowałem się na ich mleczny stout. Prototype Milk Stout w szkle prezentuje się całkiem nieźle. Ma ciemno-brunatną, nieprzejrzystą barwę, z jasno-beżową, szybko opadającą pianą. Aromat tego piwa, to przede wszystkim praliny oraz mleczna czekolada, fajnie mieszająca się z kawą. W smaku jak dla mnie jest już nieco słabiej. Mleczno-czekoladowa słodycz z delikatną kawą w kontrze nie jest na tyle pełna, aby mnie zadowolić. I o ile w swoim stylu piwo uchodzi za całkiem dobre, tak dla mnie po prostu zabrakło ciała. Zupełnie subiektywnie daję 6/10

  1. Browar Solipiwko – Waligóra (RIS Bourbon Barrel Aged)

Na tapetę poszła wersja lana. Nie powiem, jak na polskie ceny nie jest to pozycja tania, ale god damn, było warto! OK, może czuć trochę za mocno alkohol, ale w mojej ocenie jest to zasługa długiego leżakowania tego trunku w beczce po Bourbonie. I ten Bourbon! Jest on mooooocno wyczuwalny i rewelacyjnie miesza się z typową dla RISów kawą i czekoladą. Poza tym słodycz i umiarkowana gorycz w kontrze. Nie będę się rozwodził i napiszę krótko – jak traficie na wersję laną, to brać! 8.5/10

PS

Wariantu w butelce nie piłem 😉

  1. Raduga – My Geisha (Japanese Cherry TeaPA)

Na koniec piwo, o którym notatki spisałem sobie jakiś czas temu. Nie powiem, ta propozycja Radugi mocno mnie zaintrygowała, bo wiśnie lubię, a tematy herbaciane w piwie w mojej ocenie też robią robotę. Co dostałem? Aromat wiśniowej gumy balonowej, landrynki, z cytrusowym tłem. Nieźle. I teraz uwaga – miałem okazję to piwo spróbować w miniony weekend ponownie. I o ile wiśnia wcześniej ledwo majaczyła, tak teraz była zdecydowanie wyczuwalna. W smaku też się poprawiło. Owszem, nadal został stosunkowo wytrawny i owocowy charakter, z fajną, umiarkowaną goryczką, ale My Geisha nabrała ciała przez te parę miesięcy. Szkoda tylko, ze Andrzej Kiryziuk zdecydował się na jeden chmiel (Magnum), bo mogło wyjść ciekawiej. Było 5/10, ale po drugim spożyciu daję 6.5/10

Brewdog – Jack Hammer (Ruthless IPA)

20160414_224006-01.jpeg

„Młot pneumatyczny (ang. jackhammer) – przenośne urządzenie mechaniczne używane głównie do prac budowlanych, w drogownictwie, w kopalniach.” (Młot pneumatyczny – Wikipedia). Tyle jeśli chodzi o skróconą definicję, serwowaną przez portal Wikipedia. I faktycznie, nieprzypadkowo ekipa z browaru Brewdog wybrała to narzędzie na nazwę dla jednego ze swoich piw. Panie i Panowie, Damen und Herren, Madame ou Monsieur , przed Wami (werble)… Jack Hammer, czyli Ruthless IPA prosto z Wysp Brytyjskich!

Co tutaj się odp… wyprawia? Jeszcze nigdy nie byłem w sytuacji, w której po przelaniu piwa do szkła aromat amerykańskich chmieli będzie tak intensywny, jakby mi sam Tyson zasunął z prawego sierpowego. Serio, nawet specjalnie nie trzeba się starać – po prostu wystarczy lekko nachylić się nad kieliszkiem, żeby zebrać w nos solidny strzał z grejpfruta i bardzo intensywnie jałowcowego mango. To wszystko? No właśnie nie, bo zaraz dostajemy poprawkę z lewego prostego pod postacią przyjemnej ziołowości i lekkiego karmelu. Pół wieczoru można by spędzić z Jack Hammerem na samym jaraniu się aromatem. Do tego ten smak. Muszę przyznać, iż to piwo jest naprawdę bezwględne (ruthless – ang. bezwzlędny) pod każdym względem. Parę łyków i znowu czuję się, jakbym stał na ringu z chmielową odmianą jednego z braci Klitschko. Ponownie zbieram tęgie baty z mocną, jałowcową podbudową mango i z cytrusów. Całość jest bardzo pełna w smaku, bez chwili oddechu dla zmysłów. Na koniec nokautuje nas solidnym podbródkowym bardzo intensywna goryczka. Producent podaje wartość IBU na poziomie 200+ i ciężko jest mi się z nim kłócić (zwłaszcza, że właśnie leżę na deskach z jałowcowym finiszem w ustasch, a sędzia rozpoczyna liczenie).

I co ja mam na koniec napisać? Dalej kręci mi się w głowie na myśl o tej nierównej walce. Niemniej jednak takiej walki to ja życzę każdemu. Ok, jak dla mnie można było trochę skręcić goryczkę, ale to tylko moja subiektywna opinia. W końcu to piwo ma być bezwzględne i właśnie takie jest! Piwowarzy z Brewdoga nie poszli na żadne kompromisy i za to dostają ode mnie 9.5/10