Międzynarodowy dzień stoutu to idealna okazja, aby sięgnąć po jakiegoś solidnego RISa. Czy w związku z tym dwa pierwsze russian imperial stouty w wariancie podstawowym oraz leżakowanym w beczce po bourbonie z browaru Alternatywa wyczerpią definicję solidności tegoż stylu? Hmmmmmm, sprawdźmy!
Są w tym kraju mistrzowie, którzy opanowali sztukę wymrażania piwa niemal do perfekcji. I nie mam tutaj na myśli piwowarów browaru Okocim, twierdzących w reklamie, iż ich piwo jest precyzyjnie wymrażane. Większość z Was zapewne wie, że jest to bullshit, co zresztą dokładnie wytłumaczył Tomasz Kopyra (—>KLIK<—). Na szczęście właściwy proces w Polsce znany jest nie od dzisiaj, a mistrzami, wspomnianymi we wstępie, będzie w tym miejscu Browar Spółdzielczy. Natomiast co się stanie, jeśli do tego dorzucimy innych świrów, warzących doskonałe piwa i połączymy umiejętności tych dwóch ekip? Wówczas wyjdzie nam Lódolf, czyli wymrażany Dark Strong Ale, uwarzony przez załogę Spółdzielczego i Harpaganów. I żeby było mało, to piwo powędrowało do trzech różnych beczek – po winie Rioja, po Bourbonie Foreman Brown oraz po rumie. Przy okazji festiwali miałem okazję kosztować każdej wersji, ale wiecie jak to jest na festiwalach (che che). Na szczęście w moje ręce wpadły dwie butelki tego trunku – po Riosze (Jezu, czy ja to dobrze odmieniam? Czy mamy Miodka na Sali?) i po Bourbonie, a wrażeniami z degustacji tych cymesów zaraz z Wami się podzielę.
Lódolf – Foreman Brown Bourbon BA
Piwo do kieliszka nalewa się niczym eliksir. Jest ciemno brunatne, w zasadzie nieprzejrzyste, ale stopka szkła zdradza, iż jest niemal klarowne i jedynie delikatnie opalizujące. Jednak nie dla wyglądu tutaj przyszliśmy. Zapach. Tak, to piwo pachnie. Pachnie zdecydowanie. Zdecydowanie i fantastycznie! Mamy tutaj całą paletę aromatów, rozpoczynając od fig, rodzynek i winogron, poprzez kokos i wanilię, na pralinach i… pieguskach kończąc. Jest niezwykle deserowo i bardzo przyjemnie. Likierowy alkohol da się wyczuć, ale na Boga, na pewno nie na poziomie 16%, bo tyle właśnie alkoholu ma w sobie to piwo. W smaku pojawiają się nuty słodkich czereśni i fig. Jest mocno owocowo, słodko, ale wysoka goryczka trzyma tę słodycz na wodzy. I jedyny minus, jaki można tutaj odnotować, to alkohol podbijający goryczkę w tę bardziej męczącą stronę. Niemniej to tylko drobiazg, niezakłócający fantastycznych przeżyć, jakie płyną z degustacji tegoż eliksiru.
Lódolf – Rioja BA
W tym miejscu warto rzucić okiem na etykietę, bo samo piwo prezentuje się dokładnie tak samo, jak wariant po Bourbonie. Etykieta zresztą też. Ale jak ten „drobiazg” wygląda! Ponownie mamy do czynienia z haftowanym dziełem sztuki, które przykuwa wzrok na zdecydowanie dłuższą chwilę. Zresztą same piwa stanowczo zasługują na tak królewską oprawę. Lódolf po Riosze (halo, gdzie ten Miodek?) w aromacie również raczy nas figami i rodzynkami, ale w tej wersji o wiele wyraźniej prezentują się taniny dębowe. Pojawia się także wanilia i szczypta alkoholu, którego tutaj jest nieco mniej, niż w opcji „bourbonowej”. Sam zapach jest nieco uboższy od tego, opisywanego wyżej, ale nadal jest niezwykle przyjemny i deserowy. Za to w smaku w mojej ocenie dzieje się więcej. OK, oba piwa są niezwykle gładkie, pełne i gęste, w obu mamy całą masę czerwonych owoców, ale tutaj dodatkowo pojawia się fajnie zaznaczona winność i gronowość trunku. Podobnie jak wcześniej, tak i tutaj alkohol podbija nam gorycz, ale ciągle to nie przeszkadza. Całościowo Rioja wypada nieco mniej słodko i mniej estrowo od swojego brata Bourbona, co moim skromnym zdaniem pozwala mu zwyciężyć w tej batalii o mały punkcik.
Kiedy pierwszy raz moje oczy zobaczyły rzeczone butelki od razu wiedziałem, że będę miał do czynienia ze sztosami i nie pomyliłem się. Receptura, przygotowana przez Josefika, proces warzenia, kontrolowany przez załogi obu browarów i w końcu wymrażanie trunku dało nam niezwykle przyjemne, degustacyjne i deserowe piwa. A że kosztują ok. 50 zł za butelkę? Patrząc na zawartość, to moim zdaniem mogłyby kosztować i więcej. Bo w tym wypadku sztosy muszą być drogie.
Kiedy pierwszy raz w moje ręce wpadł Zawisza Czarny z Browaru Łańcut, czyli Russian Imperial Stout, leżakowany w beczce po Tennesse Whiskey, od razu w mojej głowie pojawiły się skojarzenia z artezanowym Samcem Alfa. W końcu styl ten sam, beczka powiedzmy ta sama i… ten sam, bardzo wysoki poziom trunku. Tylko jakoś nigdy nie potrafiłem ocenić, który z nich wypada lepiej. Który z nich jest smaczniejszy. Który intensywniejszy, lepiej zbalansowany i bardziej wysublimowany. W końcu ciężko porównywać piwa, próbowane w tak dużych odstępach czasu. Na szczęście całkiem niedawno udało mi się zdobyć butelkę Samca, a od pewnego czasu w mojej lodówce chomikowałem pana Zawiszę. Dzięki temu (oraz dzięki głosowaniu na fejsie) mogłem stoczyć swój prywatny pojedynek „szklanka w szklankę” obu (nie bójmy się użyć tego słowa) tytanów polskich, beczkowych RISów.
Na pierwszy ogień poszedł Zawisza, racząc mój nos intensywnym aromatem czekolady, czerwonych owoców, kokosu i wanilii. Całość elegancko oplótł wyraźny aromat dębowych tanin oraz subtelna paloność. To, co przykuwa uwagę w Zawiszy, to praktyczny brak wyczuwalnego alkoholu i zdecydowanie przodujący i niesamowicie przyjemny aromat beczki.
Nieco inaczej sprawa wyglądała u konkurenta. Tutaj czekolada nabrała nieco mlecznego charakteru, z wyraźną i intensywną wanilią na froncie. Oczywiście to wszystko w towarzystwie wiśni w likierze, „małej czarnej” i świeżo zagniecionego ciasta drożdżowego. Beczka była wyczuwalna, ale nie aż tak przyjemnie i intensywnie, jak w Zawiszy. Dość wyraźny, likierowy alkohol Samca finalnie spowodował, iż to Zawisza odrobinę lepiej zaprezentował się w tej rundzie.
Po takim wyniku pojedynku na aromat totalnie nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać w konfrontacji smaków. Ponownie postanowiłem rozpocząć od zawodnika, wystawionego przez Browar Łańcut. Kilka łyków i już uśmiech malował się na mojej twarzy. Wszystko za sprawą fantastycznych wiśni w likierze, czekolady i orzechów. Trunek okazał się dość słodki, ale z odpowiednim poziomem goryczy w kontrze. Na tej płaszczyźnie Zawisza pokazał także pazur i delikatnie rozgrzewał przełyk. Alkohol na szczęście nie był inwazyjny i tylko muśnięciem zaznaczał swoją obecność. Tylko jakby nieco ciała brakowało. Nie zrozumcie mnie źle – Zawisza to piwo niezwykle gładkie, ale mogłoby być nieco gęstsze.
Na tym polu zdecydowanie przoduje Samiec Alfa. Faktura tego RISa może służyć za wzór. Jest gęsto i fantastycznie gładko. Dodatkowo to właśnie w smaku artezanowy fighter ukazuje beczkę w pełnej krasie i punktuje konkurenta. Wszystko w akompaniamencie czekolady, kawy i czerwonych owoców. Słodycz stoi w Samcu na nieco wyższym poziomie, niż w Zawiszy. Goryczkowa kontra jest tutaj także zdecydowanie mocniejsza. Szkoda tylko, że ma na to wpływ nieco za wysoka alkoholowość trunku. Ostatecznie ta runda przypada na rzecz Artezana, jednak ponownie różnice są na tyle niewielkie, że o nokaucie nie może być mowy.
Jak to często w pojedynku tytanów bywa o werdykcie zadecydowała punktacja sędziów. Tzn. jednego sędziego. I to nie punktacja, a po prostu zwykła, subiektywna ocena przyjemności z degustacji. Decyzja nie była łatwa. Co chwile sięgałem raz po jedną, raz po drugą szklankę i w pełnym skupieniu kontemplowałem ich zawartość. Z jednej strony fantastyczny aromat Zawiszy górował, aby po chwili oddać prym cudownej głębi Samca Alfa. Ostatecznie nieco lepiej tego wieczora wypadł Samiec, ale, wierzcie mi lub nie, różnice były minimalne. Fakt jest jeden – oba piwa prezentują naprawdę wysoki poziom i spokojnie mogą stawać w szranki z tuzami tego stylu zza wielkiej wody. Brawo Łańcut, brawo Artezan – chylę czoła przed oboma pretendentami i życzę sobie, aby zarówno Zawisza, jak i Samiec częściej gościły na sklepowych półkach.
Dybuk (hebr., jid. דיבוק, dibuk – „przylgnięcie”) – w mistycyzmie i folklorze żydowskim zjawisko zawładnięcia ciałem żywego człowieka przez ducha zmarłej osoby. Dybukiem nazywa się też samego ducha, duszę zmarłego, która nie może zaznać spoczynku (czy też, wśród zwolenników kabały, reinkarnacji) z powodu popełnionych grzechów, i szuka osoby żyjącej, aby wtargnąć w jej ciało.
Tyle jeśli chodzi o Wikipedię. A co z kolei drzemie w tej niepozornej buteleczce, jaką zaserwował nam Browar Golem? Nie powiem – ekipa odważnie podeszła do tematu, bo nie dość, że do uwarzenia tego porteru użyła sporo słodu żytniego, tak dodatkowo część warki wlała w beczkę po Bourbonie. Ja takie pomysły szanuję, szczególnie iż bazowe piwo wyszło „temu Golemu” całkiem znośnie. A co podziało się po zamieszkaniu Dybka w rzeczonej baryłce?
Niezmiennie tematem przewodnim w tym piwie jest czekolada. Ale nie taka mleczna, słodka, z bakaliami i tonami cukru. Co to, to nie! Tutaj mamy do czynienia z wysokiej klasy gorzką czekoladą, w której ziarna kakaowca odpowiadają za to, co najlepsze. Ponadto subtelna paloność świetnie podkreśla delikatny aromat kawy, jakiego również w Dybuku nie brakuje. To wszystko wraz z dyskretną nutą jałowca i odrobiną dębowych tanin po prostu rozkłada na łopatki. W tym miejscu mogę przyczepić się jedynie do zbyt niskiej intensywności zapachów, jakie powinna oddać beczka – wanilia i akordy bourbonowe chowają się w tym piwie niczym Robert Fripp na scenie, podczas występów live z King Crimson. Mimo to Dybuk aromatem po prostu czaruje.
Tak na marginesie – czy ja Wam już mówiłem, że uwielbiam piwa, oparte w dużej mierze na życie? Bo i tutaj to zboże zrobiło rewelacyjną robotę, nadając temu trunkowi niezwykłą głębię i fakturę. Wychylając kolejne łyki miałem wrażenie jakby rozpuszczającej się w ustach wytrawnej i gorzkiej kostki czekolady. Do tego wszystkiego doszła lekko kwaskowa „mała czarna” i szczypta kakao, obudowana subtelną słodyczą. Umiarkowana, palona gorycz i niewysokie wysycenie postawiły kropkę nad „i”, czyniąc Dybuka jednym z najlepszych piw, wypitych przeze mnie w ostatnim czasie.
Jak widać nie taki Dybuk straszny, jak go Wikipedia maluje. Browar Golem stanął na wysokości zadania i stworzył piwo niezwykle kompleksowe i mnie osobiście mocno zachwycające. Ok, może tej beczki życzyłbym sobie więcej, mocniej i bardziej, ale hej – ten trunek najzwyczajniej w świecie się zgadza i jeśli o mnie chodzi, to może mnie „opętywać” ile fabryka dała. 9/10
Browar Łańcut to jeden z tych nielicznych browarów, z jakiego nie miałem okazji pić słabego piwa. OK, być może nie piłem ich wielu, ale jednak wrażenie zawsze pozostawiały po sobie bardzo dobre. Dlatego też z nieskrywaną radością wybrałem się w miniony weekend do Białej Małpy, gdzie na większości z kranów pojawiły się piwa tej podkarpackiej załogi. Pikanterii całemu przedsięwzięciu dodawał fakt obecności na miejscu ekipy Łańcuta, wraz z ich leżakowanym w beczce po Jacku Daniel’sie RISem. No zwyczajnie nie trzeba było mnie długo namawiać.
W tym miejscu pozwolę sobie na odrobinę dygresji. Z dwa lata temu na wizytę w Białej Małpie nie namówiłby mnie nawet otwarty bar z samymi Imperianymi Stoutami na kranach. Przypominała ona wówczas raczej klub nałogowego palacza, a wszechobecny dym wyciskał łzy z oczu lepiej, niż niejeden melodramat. Na szczęście w odpowiednim momencie Biała Małpa trafiła w odpowiednie ręce. Palarnia zniknęła, pojawił się ogródek, działający nawet zimą, a krany i lodówki nie jeden raz gościły sztosy, często niedostępne w innych miejscach. Wizyta Browaru Łańcut to również nie pierwszy i zapewne nie ostatni tego typu event, organizowany w tym multitapie.
„Czternastka”
Na miejscu przywitałem się z ekipą browaru, a następnie swoje kroki skierowałem w stronę baru. Szybki rzut oka na tablicę i już po chwili w szkle pojawiła się „Czternastka”. Ten lager to przede wszystkim nieco inne podejście do stylu. Owszem, sam profil tego piwa jest dość czysty, z fajnie zaznaczoną goryczką, ale użyty do produkcji chmiel Simcoe nadał całości delikatnie kwiatowej i cytrusowej aury. I takie podejście do tego stylu strasznie mi się podoba. Spodziewałem się solidnego przeciętniaka, a dostałem świetnie wyważony i niezwykle smaczny lager. Brawo i 8.5/10.
XIII Stoleti
Okazało się, że nie tylko piwa browarowi rewelacyjnie wychodzą. Cała ekipa to naprawdę świetni ludzie, bardzo otwarci i niezwykle pozytywni. Nie było problemu, aby dosiąść się do stolika, porozmawiać i spędzić czas w rewelacyjnej atmosferze. Krótka wymiana zdań z Jackiem Michną (główny piwowar Browaru Łańcut) i już zostałem namówiony na Desitkę… chociaż nie miałem jej w planach. I nie żałuję. A jakie było pierwsze skojarzenie, kiedy podsunąłem szklankę pod nos? No od razu czuć, że to typowy „Czech”. Wyraźny aromat czeskich chmieli i słodu pilzeńskiego świetnie korespondował z delikatnie zaznaczoną, acz wyraźną goryczką i sesyjnym charakterem piwa. Co prawda szału tutaj nie było, ale i tak XIII Stoleti okazał się bardzo pijalnym i przyjemnym lagerem. 7/10
Kurna Chata
Desitka chyba również przypadła do gustu prezesowi śląskiego oddziału PSPD, Jankowi Krysiakowi, który także pojawił sie na miejscu. W międzyczasie rozmowa zeszła na tematy około torfowe. Powodem tego „zamieszania” była obecna na kranie Kurna Chata. Ten Żytni Wędzony Stout, mimo swojej lekkości (12,2° BLG, 4,6% alk) wyszedł ekipie z Łańcuta całkiem wybornie. Doskonały aromat podkładów kolejowych świetnie korespondował z czekoladowymi akordami i subtelną kwasowością piwa, a wytrawność i wyraźna gorycz dopełniły przyjemny smak tego piwa. OK, mogłoby mieć ono nieco więcej ciała, ale i tak wyszło pysznie. 7/10.
Żytomierz
Na szczęście brak pełni nadrobił Żytomierz. No bo czego innego można było się spodziewać po Żytnim Foreign Extra Stoucie? Dodatkowo ta gładkość, jaka jest typowa dla piw z żytem w zasypie! Pojawiające się w smaku i zapachu nuty czekolady i subtelnie kwaskowej kawy zrobiły tutaj taką robotę, jakiej nie powstydziłby się tabun robotników fabryki Mercedesa. 8/10.
Swoją drogą wiecie, że na Ukrainie jest takie miasto – Żytomierz? Ekipa Łańcuta dobitnie przekonała się o tym na Warszawskim Festiwalu Piwa, kiedy to do ich stoiska podbił koleś i z wyraźnie wschodnim akcentem zaczął dopytywać, czy to piwo nie zostało nazwane właśnie na cześć wcześniej wspomnianego miasta. Gość wracał po piwo kilka razy, aby z nieskrywaną radością wychylać kolejne szklanki. Przy końcu ponoć miłość do swojego rodzinnego miasta mocno go wymęczyła. If you know what I mean 😉
Zawisza Czarny
Finał wieczoru należał oczywiście do RISa, leżakowanego w beczce po Jacku Daniels’ie. Zawisza Czarny, bo tak właśnie ten specjał się nazywa, to bardzo kompleksowy Imperialny Stout, w którym beczka gra pierwsze skrzypce. Wyraźne czerwone owoce, wanilia, czekolada, subtelna paloność, niezwykła głębia i gładkość. To wszystko w tym piwie jest. Jedynie nieco zbyt wyraźny alkohol zdradzał, iż piwo powinno jeszcze trochę w beczce poleżeć. Mimo to, jeśli tylko będzie okazja, to z pewnością ponownie po to piwo sięgnę, bo takich RISów jest u nas jak na lekarstwo. 8,5/10
Przy takich trunkach i w takim towarzystwie czas pędził z prędkością zajmowania co raz to nowych stanowisk przez Pana Misiewicza. Tym samym Browar Łańcut potwierdził to, o czym pisałem we wstępie – obok Browaru Zakładowego jest to w dalszym ciągu jeden z nielicznych przybytków, jaki w mojej ocenie nie ma na swoim koncie słabego piwa. A co do samego eventu – mimo iż ja jestem z niego całkowicie kontent, tak ciągle brakuje mi większego zaangażowania wszystkich obecnych gości. Skoro mamy na miejscu ekipę browaru, to niech się coś zadzieje; niech Ci, którzy pojawiają się w klubie też wezmą czynny udział w tym zamieszaniu. Trzymam kciuku, aby kolejne kranoprzejęcia, połączone z wizytą browarów w końcu poderwały wszystkich zgromadzonych. Tymczasem powoli będziemy razem z Panią Kapitan szykować się do skorzystania z zaproszenia do Browaru Łańcut i trzymamy za słowo w sprawie przewodnika 😉
Blisko dwa miesiące to zdecydowanie zbyt długi czas na odstawienie na boczny tor „Szybkich strzałów”. Co prawda tłumaczyć się nie zamierzam, a nawet nie obiecam, iż wpisy tutaj będą pojawiać się częściej, ale drobny rachunek sumienia zdecydowanie może to zmienić, nieprawdaż? A więc do dzieła!
AleBrowar – Hard Bride (American Barley Wine)
To piwo daję radę! OK, dupy nie urywa, ale jest naprawdę dobrze ułożonym Barley Wine’em. Zapach to przede wszystkim nuty winne oraz słodkie, czerwone owoce i trochę akcentów ciasteczkowych. Duży plus należy się za wygląd – piwo jest ciemno-bursztynowe, z lekkimi refleksami, a drobnopęcherzykowa piana długo się utrzymuje i całkiem przyjemnie koronkuje. Już po pierwszym łyku czuć bardzo fajną, owocową słodycz, z genialną goryczką w kontrze. Hard Bride jest zalepiające i likierowe, a więc i kolejny plus. Solidna pozycja z katalogu AleBrowaru i nota 7/10
Brewdog – Prototype (Milk Stout)
Brewdog to raczej solidny punkt na mapie browarów zagranicznych. Tym razem zdecydowałem się na ich mleczny stout. Prototype Milk Stout w szkle prezentuje się całkiem nieźle. Ma ciemno-brunatną, nieprzejrzystą barwę, z jasno-beżową, szybko opadającą pianą. Aromat tego piwa, to przede wszystkim praliny oraz mleczna czekolada, fajnie mieszająca się z kawą. W smaku jak dla mnie jest już nieco słabiej. Mleczno-czekoladowa słodycz z delikatną kawą w kontrze nie jest na tyle pełna, aby mnie zadowolić. I o ile w swoim stylu piwo uchodzi za całkiem dobre, tak dla mnie po prostu zabrakło ciała. Zupełnie subiektywnie daję 6/10
Na tapetę poszła wersja lana. Nie powiem, jak na polskie ceny nie jest to pozycja tania, ale god damn, było warto! OK, może czuć trochę za mocno alkohol, ale w mojej ocenie jest to zasługa długiego leżakowania tego trunku w beczce po Bourbonie. I ten Bourbon! Jest on mooooocno wyczuwalny i rewelacyjnie miesza się z typową dla RISów kawą i czekoladą. Poza tym słodycz i umiarkowana gorycz w kontrze. Nie będę się rozwodził i napiszę krótko – jak traficie na wersję laną, to brać! 8.5/10
PS
Wariantu w butelce nie piłem 😉
Raduga – My Geisha (Japanese Cherry TeaPA)
Na koniec piwo, o którym notatki spisałem sobie jakiś czas temu. Nie powiem, ta propozycja Radugi mocno mnie zaintrygowała, bo wiśnie lubię, a tematy herbaciane w piwie w mojej ocenie też robią robotę. Co dostałem? Aromat wiśniowej gumy balonowej, landrynki, z cytrusowym tłem. Nieźle. I teraz uwaga – miałem okazję to piwo spróbować w miniony weekend ponownie. I o ile wiśnia wcześniej ledwo majaczyła, tak teraz była zdecydowanie wyczuwalna. W smaku też się poprawiło. Owszem, nadal został stosunkowo wytrawny i owocowy charakter, z fajną, umiarkowaną goryczką, ale My Geisha nabrała ciała przez te parę miesięcy. Szkoda tylko, ze Andrzej Kiryziuk zdecydował się na jeden chmiel (Magnum), bo mogło wyjść ciekawiej. Było 5/10, ale po drugim spożyciu daję 6.5/10
Polacy nie gęsi i swoje drogie piwa mają! Tak, tak, powoli wchodzimy w erę, gdzie nie tylko zagraniczne browary raczą nas swoimi trunkami w cenach wyższych, niż 15 PLN! Jakiś czas temu trafiłem na absolutnie fenomenalne Imperium Prunum z Kormorana, za które musiałem dać, bagatela 23 PLN (a za kolejne dwie butelki, cudem trafione, po 30 PLN/szt), a ostatnio natomiast w moje łapy wpadły cztery małe buteleczki od Doctor Brew, każda w cenie ok. 19 PLN. Dzisiaj pora na pierwszą z nich, czyli Barley Wine, leżakowane w beczce po Bourbonie. Czy warto było wydać taki hajs na to piwo, o zawrotnej pojemności 0.33 ml?
Po przelaniu piwa do kieliszka od razu rzucają się w oczy trzy rzeczy – fenomenalna, bursztynowa barwa, wysoka klarowność i bardzo delikatna, nietrwała piana. Chłopaki ponoć refermentowali tego Barleya w butelce, ale cukru użyli niewiele, co przełożyło się właśnie na klarowność i niskie wysycenie. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę, bo trunek cieszy oko, a mała zawartość CO2 sprzyja wysokiej pijalności. Po ochach i achach nad stroną wizualną do pracy został zaprzęgnięty mój nos. I tutaj ogromne brawa dla piwowarów, bo seria doznań, jakie otrzymały moje nozdrza powala. I tak mamy tutaj nuty winne, czerwone owoce, karmel mieszający się z toffi, a nawet suszoną śliwkę. Mało? No to polecam wziąć parę łyków, bo tutaj zaczyna się już jazda bez trzymanki. Lubicie piwa słodkawe z fajną goryczą w kontrze? Proszę bardzo! Doceniacie, kiedy można w smaku wyczuć delikatną paloność? Nie ma sprawy! Wanilia w piwie? Też się znajdzie. Do tego ten wytrawny finisz, połączony z przyjemnymi akordami bourbonu. No brawa dla Panów Doktorów! Należałoby w tym miejscu kilka słów napisać o alkoholu, bo w tym trunku go nie brakuje – 10,5% podaje etykieta, ale pewnie wyszło trochę więcej po refermentacji. Na szczęście zarówno w aromacie, jaki w smaku jest go w sam raz – nie przeszkadza i delikatnie rozgrzewa w przełyk. Jedynie wartość IBU na etykiecie nie do końca zgadza się z tym, co można wyczuć. Gorycz jest, ale delikatna i nieściągająca, więc 80 jednostek IBU to jednak zbyt wiele, jak na powyższe odczucia.
Z tym piwem jest trochę jak z jazdą na rollercoasterze – mnogość doznań, złożoność trasy i frajda jest tak wielka, że aż zapiera dech w piersiach. Niestety przejazd dość szybko się kończy… lecz kiedy już wysiądziesz z wagonika, to od razu masz ochotę do niego wrócić i przejechać się jeszcze raz. 9/10 i wielkie brawa!
PS
W tym miejscu pojadę nieco prywatą – po przeczytaniu tego tekstu, a szczególnie podsumowania do głowy wpadł mi od razu ten kawałek: