Starcie tytanów, czyli Zawisza Czarny kontra Samiec Alfa

Kiedy pierwszy raz w moje ręce wpadł Zawisza Czarny z Browaru Łańcut, czyli Russian Imperial Stout, leżakowany w beczce po Tennesse Whiskey, od razu w mojej głowie pojawiły się skojarzenia z artezanowym Samcem Alfa. W końcu styl ten sam, beczka powiedzmy ta sama i… ten sam, bardzo wysoki poziom trunku. Tylko jakoś nigdy nie potrafiłem ocenić, który z nich wypada lepiej. Który z nich jest smaczniejszy. Który intensywniejszy, lepiej zbalansowany i bardziej wysublimowany. W końcu ciężko porównywać piwa, próbowane w tak dużych odstępach czasu. Na szczęście całkiem niedawno udało mi się zdobyć butelkę Samca, a od pewnego czasu w mojej lodówce chomikowałem pana Zawiszę. Dzięki temu (oraz dzięki głosowaniu na fejsie) mogłem stoczyć swój prywatny pojedynek „szklanka w szklankę” obu (nie bójmy się użyć tego słowa) tytanów polskich, beczkowych RISów.

Na pierwszy ogień poszedł Zawisza, racząc mój nos intensywnym aromatem czekolady, czerwonych owoców, kokosu i wanilii. Całość elegancko oplótł wyraźny aromat dębowych tanin oraz subtelna paloność. To, co przykuwa uwagę w Zawiszy, to praktyczny brak wyczuwalnego alkoholu i zdecydowanie przodujący i niesamowicie przyjemny aromat beczki.

Nieco inaczej sprawa wyglądała u konkurenta. Tutaj czekolada nabrała nieco mlecznego charakteru, z wyraźną i intensywną wanilią na froncie. Oczywiście to wszystko w towarzystwie wiśni w likierze, „małej czarnej” i świeżo zagniecionego ciasta drożdżowego. Beczka była wyczuwalna, ale nie aż tak przyjemnie i intensywnie, jak w Zawiszy. Dość wyraźny, likierowy alkohol Samca finalnie spowodował, iż to Zawisza odrobinę lepiej zaprezentował się w tej rundzie.

Po takim wyniku pojedynku na aromat totalnie nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać w konfrontacji smaków. Ponownie postanowiłem rozpocząć od zawodnika, wystawionego przez Browar Łańcut. Kilka łyków i już uśmiech malował się na mojej twarzy. Wszystko za sprawą fantastycznych wiśni w likierze, czekolady i orzechów. Trunek okazał się dość słodki, ale z odpowiednim poziomem goryczy w kontrze. Na tej płaszczyźnie Zawisza pokazał także pazur i delikatnie rozgrzewał przełyk. Alkohol na szczęście nie był inwazyjny i tylko muśnięciem zaznaczał swoją obecność. Tylko jakby nieco ciała brakowało. Nie zrozumcie mnie źle – Zawisza to piwo niezwykle gładkie, ale mogłoby być nieco gęstsze.

Na tym polu zdecydowanie przoduje Samiec Alfa. Faktura tego RISa może służyć za wzór. Jest gęsto i fantastycznie gładko. Dodatkowo to właśnie w smaku artezanowy fighter ukazuje beczkę w pełnej krasie i punktuje konkurenta. Wszystko w akompaniamencie czekolady, kawy i czerwonych owoców. Słodycz stoi w Samcu na nieco wyższym poziomie, niż w Zawiszy. Goryczkowa kontra jest tutaj także zdecydowanie mocniejsza. Szkoda tylko, że ma na to wpływ nieco za wysoka alkoholowość trunku. Ostatecznie ta runda przypada na rzecz Artezana, jednak ponownie różnice są na tyle niewielkie, że o nokaucie nie może być mowy.

Jak to często w pojedynku tytanów bywa o werdykcie zadecydowała punktacja sędziów. Tzn. jednego sędziego. I to nie punktacja, a po prostu zwykła, subiektywna ocena przyjemności z degustacji. Decyzja nie była łatwa. Co chwile sięgałem raz po jedną, raz po drugą szklankę i w pełnym skupieniu kontemplowałem ich zawartość. Z jednej strony fantastyczny aromat Zawiszy górował, aby po chwili oddać prym cudownej głębi Samca Alfa. Ostatecznie nieco lepiej tego wieczora wypadł Samiec, ale, wierzcie mi lub nie, różnice były minimalne. Fakt jest jeden – oba piwa prezentują naprawdę wysoki poziom i spokojnie mogą stawać w szranki z tuzami tego stylu zza wielkiej wody. Brawo Łańcut, brawo Artezan – chylę czoła przed oboma pretendentami i życzę sobie, aby zarówno Zawisza, jak i Samiec częściej gościły na sklepowych półkach.

Chmielobrody kontra… (ex)Acid Drinker

Jak zwykł mawiać klasyk: „Nikt nie spodziewał się Hiszpańskiej Inkwizycji!”. Czy tak jest również z odpalanym właśnie dzisiaj video-blogiem Chmielobrodego? Tego nie wiem, ale wiem jedno – ta forma na stałe zagości w tym miejscu, będąc jednocześnie uzupełnieniem pozostałych treści, dostępnych pod adresem www.chmielobrodyblog.pl.

Czego możecie się spodziewać? O tym dowiecie się już na wstępie. A kto będzie moim gościem? Kiedy dwa tygodnie temu spotkałem się z Robertem „Bobbiem” Zembrzyckim nie miałem bladego pojęcia, że rozmawiam w zasadzie z ex-gitarzystą Acid Drinkers, o czym zespół poinformował wczoraj. Jednakowoż sama rozmowa jest jak najbardziej aktualna (Robert odpala właśnie zespół Vane, o czym także we vlogu), stąd też zdecydowałem się nią z Wami podzielić.

Moi Drodzy – zapraszam na pierwszy odcinek z cyklu „Chmielobrody kontra…”:

Dobry Zbeer, Gehenna i randka na hamaku.

Czasami tak bywa, że bardzo chcę wybrać się w jakieś miejsce, które być może nie znajduje się w mojej najbliższej okolicy, ale jednocześnie nie jest tak odległe, żeby nie można było tam dojechać w pół godziny. Niestety bardzo często po drodze pojawiają się jakieś przeszkody. Czasem realne, zazwyczaj wyimaginowane, lecz zawsze skutecznie odkładające wyprawę na odwieczne „następnym razem”. A wiecie, jak to jest z odkładaniem? Rzecz raz odłożona w czasie dalej odkłada się sama. I właśnie tak było z moją wizytą w jednym z najpopularniejszych multi-tapów na Śląsku. „Było”, bo w końcu zebrałem się w sobie i dotarłem do rzeczonego miejsca.

Dobry Zbeer, bo o nim tutaj mowa, mieści się w Gliwicach na ul. Górnych Wałów 30. Bliskość centrum miasta i urokliwego ryneczku jest zdecydowanie mocną stroną tego przybytku. Na szczęście nie jedyną, ale o tym za chwilę. Mnie osobiście zaprawdę dziwi fakt, iż dopiero teraz miałem okazję zobaczyć, co też kryją przepastne piwnice, w jakich mieści się ten multi-tap. Na szczęście w całym przedsięwzięciu pojawiła się załoga Browaru Golem. Chłopaków znam już jakiś czas i zwyczajnie nie mogłem odmówić sobie przybicia piątki i wychylenia kilku szklaneczek piwa w ich towarzystwie. A że akurat w minioną sobotę Golemy przejmowały krany w Dobrym Zbeerze, tak też nareszcie zostałem odpowiednio zdopingowany do ruszenia moich czterech liter z Katowic w stronę zachodzącego słońca.

Z racji tego, że przed wizytą w Gliwicach gościliśmy na premierze piwowarownianego Tornada, na miejsce dotarliśmy przed 22:00 (wliczając w to opóźnienia pociągów – brawo PKP). Z dworca zgarnął nas Kamil Prystapczuk i sprawnie doręczył na miejsce (dzięki Ziom!). Ekipa Golemów już od dłuższego czasu okupowała stołki barowe, więc humory dopisywały dość wyraźnie. Szybkie misiaczki, przybicie piątek i już mogłem zamówić głównego bohatera wieczoru. A przynajmniej dla mnie takowym była Gehenna, leżakowana w beczcie po dziesięcioletnim Laphroaigu. Tak, jestem torf headem, a to piwo zwyczajnie zaspokaja mnie w 100% pod tym kątem. OK, być może nie jest to Imperialny Nafciarz w wersji BA, ale z pewnością Gehenna BA zajmuje drugie miejsce wśród najlepszych piw torfowych, jakie piłem (9/10). Poza tym nie mogłem odmówić sobie po raz kolejny Double Dybuka czy rewelacyjnego Naftali. Co jak co, ale Golemy w piwa potrafią!


Po opróżnieniu szkła przyszła pora na zwiedzanie zakamarków Dobrego Zbeera. Musze przyznać, że pod kątem klimatu jest to jeden z lepszych pubów, w jakich byłem. Surowa cegła na ścianach, delikatnie przyciemnione, ciepłe światło, pięknie wyeksponowana, a jednocześnie dobrze wkomponowana w całość tablica z opisem tego, co aktualnie na kranach oraz jasne drewno. To wszystko naprawdę robi wrażenie. I do tego wszystkiego pokój z hamakami. No kurde, pierwszy raz coś takie zobaczyłem w knajpie i powiem szczerze, że zrobiło to na mnie wrażenie. Wiecie, zabieracie ze sobą swoją drugą połówkę, kupujecie jakiegoś… piwnego cymesa i oddajecie się cudownej degustacji w hamaku. Dla mnie to scenariusz na wymarzoną randkę 😉 A skoro już o cymesach mowa, to tych w Zbeerze nie brakuje. To chyba jedyny multi-tap na Śląsku, w którym znajdziecie tak potężne pociski, że nawet próżno ich szukać w sklepach specjalistycznych. Szocik Barley Wine’a z browaru Samuel Adams? Proszę bardzo. Legendarny Speedway Stout z Alesmith Brewery? Check! Kilka wersji Jesusów z Evil Twin Brewery. Bez problemu. Zaprawdę powiadam Wam – każdy znajdzie w Dobrym Zbeerze coś dla siebie. Nawet Ci najbardziej wybredni hop headzi. Baaa, jeśli lubujecie się w „rudej na myszach”, to także dla Was Zbeer będzie odpowiednim wyborem. Kilkadziesiąt rodzajów whisky ze Szkocji, Irlandii, Japonii, a nawet Indii czeka na Was na miejscu. I czy ja jeszcze musze kogokolwiek przekonywać do tego miejsca? No raczej nie sądzę.

W międzyczasie w moje łapy wjechało Joppejskie w wersji BA, Artur Karpiński (piwowar Browaru Golem – przyp. aut.) poprowadził konkurs z możliwością zgarnięcia pięknego, golemowego szkiełka, a za parę chwil Joppejskie zamieniło się miejscami z genialnym, wiśniowym, domowym kwasem, autorstwa Bartka Dorszewskiego. W skrócie – to był zdecydowanie jeden z najbardziej udanych wieczorów, spędzonych z kraftem w tle, chociaż było o krok od transportowej katastrofy. No bo jak tu wrócić do domu w środku nocy z Dobrego Zbeera? Uberem z Gliwic do Katowic można o tej porze jechać, ale za kwotę całkowicie przekraczającą granicę zdrowego rozsądku. Do tego trzeba mieć fart, żeby ktokolwiek w tej okolicy z Uberowców się zjawił. To może pociąg? Najbliższy śmiga w okolicach 3:00, więc trochę za późno. Albo za wcześnie. Czy jakoś tak. Poza tym każda inna forma komunikacji miejskiej po prostu nie istnieje. Na szczęście na ratunek przybył Dorszu ze swoją żoną Mariolą! Ekipa podrzuciła nas pod same drzwi naszej kamienicy, za co jeszcze raz w tym miejscu bardzo dziękuję.

Dobry Zbeer oraz Browar Golem okazali się wybuchową mieszanką niezwykle pozytywnych doznań. Zarówno klimat knajpy, jak i towarzystwo po prostu zerwało łeb i rozłożyło mnie na łopatki. I nie mam w tym miejscu na myśli kaca, bo rano wstałem w równie dobrym nastroju. A jeśli ktoś z Was jeszcze w tym gliwickim multi-tapie nie był, to pora nadrobić zaległości. Bo tych, którzy gościli na Górnych Wałów 30 przekonywać chyba nie muszę.










Browar Golem – Dybuk Bourbon Barrel Aged (Rye Porter)

Dybuk (hebr., jid. דיבוק, dibuk – „przylgnięcie”) – w mistycyzmie i folklorze żydowskim zjawisko zawładnięcia ciałem żywego człowieka przez ducha zmarłej osoby. Dybukiem nazywa się też samego ducha, duszę zmarłego, która nie może zaznać spoczynku (czy też, wśród zwolenników kabały, reinkarnacji) z powodu popełnionych grzechów, i szuka osoby żyjącej, aby wtargnąć w jej ciało.

Tyle jeśli chodzi o Wikipedię. A co z kolei drzemie w tej niepozornej buteleczce, jaką zaserwował nam Browar Golem? Nie powiem – ekipa odważnie podeszła do tematu, bo nie dość, że do uwarzenia tego porteru użyła sporo słodu żytniego, tak dodatkowo część warki wlała w beczkę po Bourbonie. Ja takie pomysły szanuję, szczególnie iż bazowe piwo wyszło „temu Golemu” całkiem znośnie. A co podziało się po zamieszkaniu Dybka w rzeczonej baryłce?

Niezmiennie tematem przewodnim w tym piwie jest czekolada. Ale nie taka mleczna, słodka, z bakaliami i tonami cukru. Co to, to nie! Tutaj mamy do czynienia z wysokiej klasy gorzką czekoladą, w której ziarna kakaowca odpowiadają za to, co najlepsze. Ponadto subtelna paloność świetnie podkreśla delikatny aromat kawy, jakiego również w Dybuku nie brakuje. To wszystko wraz z dyskretną nutą jałowca i odrobiną dębowych tanin po prostu rozkłada na łopatki. W tym miejscu mogę przyczepić się jedynie do zbyt niskiej intensywności zapachów, jakie powinna oddać beczka – wanilia i akordy bourbonowe chowają się w tym piwie niczym Robert Fripp na scenie, podczas występów live z King Crimson. Mimo to Dybuk aromatem po prostu czaruje.

Tak na marginesie – czy ja Wam już mówiłem, że uwielbiam piwa, oparte w dużej mierze na życie? Bo i tutaj to zboże zrobiło rewelacyjną robotę, nadając temu trunkowi niezwykłą głębię i fakturę. Wychylając kolejne łyki miałem wrażenie jakby rozpuszczającej się w ustach wytrawnej i gorzkiej kostki czekolady. Do tego wszystkiego doszła lekko kwaskowa „mała czarna” i szczypta kakao, obudowana subtelną słodyczą. Umiarkowana, palona gorycz i niewysokie wysycenie postawiły kropkę nad „i”, czyniąc Dybuka jednym z najlepszych piw, wypitych przeze mnie w ostatnim czasie.

Jak widać nie taki Dybuk straszny, jak go Wikipedia maluje. Browar Golem stanął na wysokości zadania i stworzył piwo niezwykle kompleksowe i mnie osobiście mocno zachwycające. Ok, może tej beczki życzyłbym sobie więcej, mocniej i bardziej, ale hej – ten trunek najzwyczajniej w świecie się zgadza i jeśli o mnie chodzi, to może mnie „opętywać” ile fabryka dała. 9/10

Łańcuckie kranoprzejęcia

Browar Łańcut to jeden z tych nielicznych browarów, z jakiego nie miałem okazji pić słabego piwa. OK, być może nie piłem ich wielu, ale jednak wrażenie zawsze pozostawiały po sobie bardzo dobre. Dlatego też z nieskrywaną radością wybrałem się w miniony weekend do Białej Małpy, gdzie na większości z kranów pojawiły się piwa tej podkarpackiej załogi. Pikanterii całemu przedsięwzięciu dodawał fakt obecności na miejscu ekipy Łańcuta, wraz z ich leżakowanym w beczce po Jacku Daniel’sie RISem. No zwyczajnie nie trzeba było mnie długo namawiać.

W tym miejscu pozwolę sobie na odrobinę dygresji. Z dwa lata temu na wizytę w Białej Małpie nie namówiłby mnie nawet otwarty bar z samymi Imperianymi Stoutami na kranach. Przypominała ona wówczas raczej klub nałogowego palacza, a wszechobecny dym wyciskał łzy z oczu lepiej, niż niejeden melodramat. Na szczęście w odpowiednim momencie Biała Małpa trafiła w odpowiednie ręce. Palarnia zniknęła, pojawił się ogródek, działający nawet zimą, a krany i lodówki nie jeden raz gościły sztosy, często niedostępne w innych miejscach. Wizyta Browaru Łańcut to również nie pierwszy i zapewne nie ostatni tego typu event, organizowany w tym multitapie.

„Czternastka”

Na miejscu przywitałem się z ekipą browaru, a następnie swoje kroki skierowałem w stronę baru. Szybki rzut oka na tablicę i już po chwili w szkle pojawiła się „Czternastka”. Ten lager to przede wszystkim nieco inne podejście do stylu. Owszem, sam profil tego piwa jest dość czysty, z fajnie zaznaczoną goryczką, ale użyty do produkcji chmiel Simcoe nadał całości delikatnie kwiatowej i cytrusowej aury. I takie podejście do tego stylu strasznie mi się podoba. Spodziewałem się solidnego przeciętniaka, a dostałem świetnie wyważony i niezwykle smaczny lager. Brawo i 8.5/10.

XIII Stoleti

Okazało się, że nie tylko piwa browarowi rewelacyjnie wychodzą. Cała ekipa to naprawdę świetni ludzie, bardzo otwarci i niezwykle pozytywni. Nie było problemu, aby dosiąść się do stolika, porozmawiać i spędzić czas w rewelacyjnej atmosferze. Krótka wymiana zdań z Jackiem Michną (główny piwowar Browaru Łańcut) i już zostałem namówiony na Desitkę… chociaż nie miałem jej w planach. I nie żałuję. A jakie było pierwsze skojarzenie, kiedy podsunąłem szklankę pod nos? No od razu czuć, że to typowy „Czech”. Wyraźny aromat czeskich chmieli i słodu pilzeńskiego świetnie korespondował z delikatnie zaznaczoną, acz wyraźną goryczką i sesyjnym charakterem piwa. Co prawda szału tutaj nie było, ale i tak XIII Stoleti okazał się bardzo pijalnym i przyjemnym lagerem. 7/10

Kurna Chata

Desitka chyba również przypadła do gustu prezesowi śląskiego oddziału PSPD, Jankowi Krysiakowi, który także pojawił sie na miejscu. W międzyczasie rozmowa zeszła na tematy około torfowe. Powodem tego „zamieszania” była obecna na kranie Kurna Chata. Ten Żytni Wędzony Stout, mimo swojej lekkości (12,2° BLG, 4,6% alk) wyszedł ekipie z Łańcuta całkiem wybornie. Doskonały aromat podkładów kolejowych świetnie korespondował z czekoladowymi akordami i subtelną kwasowością piwa, a wytrawność i wyraźna gorycz dopełniły przyjemny smak tego piwa. OK, mogłoby mieć ono nieco więcej ciała, ale i tak wyszło pysznie. 7/10.

Żytomierz

Na szczęście brak pełni nadrobił Żytomierz. No bo czego innego można było się spodziewać po Żytnim Foreign Extra Stoucie? Dodatkowo ta gładkość, jaka jest typowa dla piw z żytem w zasypie! Pojawiające się w smaku i zapachu nuty czekolady i subtelnie kwaskowej kawy zrobiły tutaj taką robotę, jakiej nie powstydziłby się tabun robotników fabryki Mercedesa. 8/10.

Swoją drogą wiecie, że na Ukrainie jest takie miasto – Żytomierz? Ekipa Łańcuta dobitnie przekonała się o tym na Warszawskim Festiwalu Piwa, kiedy to do ich stoiska podbił koleś i z wyraźnie wschodnim akcentem zaczął dopytywać, czy to piwo nie zostało nazwane właśnie na cześć wcześniej wspomnianego miasta. Gość wracał po piwo kilka razy, aby z nieskrywaną radością wychylać kolejne szklanki. Przy końcu ponoć miłość do swojego rodzinnego miasta mocno go wymęczyła. If you know what I mean 😉

Zawisza Czarny

Finał wieczoru należał oczywiście do RISa, leżakowanego w beczce po Jacku Daniels’ie. Zawisza Czarny, bo tak właśnie ten specjał się nazywa, to bardzo kompleksowy Imperialny Stout, w którym beczka gra pierwsze skrzypce. Wyraźne czerwone owoce, wanilia, czekolada, subtelna paloność, niezwykła głębia i gładkość. To wszystko w tym piwie jest. Jedynie nieco zbyt wyraźny alkohol zdradzał, iż piwo powinno jeszcze trochę w beczce poleżeć. Mimo to, jeśli tylko będzie okazja, to z pewnością ponownie po to piwo sięgnę, bo takich RISów jest u nas jak na lekarstwo. 8,5/10

Przy takich trunkach i w takim towarzystwie czas pędził z prędkością zajmowania co raz to nowych stanowisk przez Pana Misiewicza. Tym samym Browar Łańcut potwierdził to, o czym pisałem we wstępie – obok Browaru Zakładowego jest to w dalszym ciągu jeden z nielicznych przybytków, jaki w mojej ocenie nie ma na swoim koncie słabego piwa. A co do samego eventu – mimo iż ja jestem z niego całkowicie kontent, tak ciągle brakuje mi większego zaangażowania wszystkich obecnych gości. Skoro mamy na miejscu ekipę browaru, to niech się coś zadzieje; niech Ci, którzy pojawiają się w klubie też wezmą czynny udział w tym zamieszaniu. Trzymam kciuku, aby kolejne kranoprzejęcia, połączone z wizytą browarów w końcu poderwały wszystkich zgromadzonych. Tymczasem powoli będziemy razem z Panią Kapitan szykować się do skorzystania z zaproszenia do Browaru Łańcut i trzymamy za słowo w sprawie przewodnika 😉

Olimp + Szpunt vs. Biała Małpa i blogerzy

Coraz większa liczba premier piwnych na polskiej scenie kraftowej nie ułatwia browarom promowania swoich produktów. Czasy, kiedy wystarczyło zrobić wydarzenie na Fejsie minęły już bezpowrotnie, czego dowodem są co raz to nowe pomysły na reklamę i marketing. Jednym z nich są zamiejscowe wizyty piwowarów wraz ze swoimi nowalijkami w różnych multitapach na terenie kraju. Idea zacna, bo przy okazji degustacji zawsze można zamienić słówko z autorami tegoż dzieła, przybić piątek i pogratulować (albo zrugać, jeśli piwo niedobre). Kiedy okazało się, iż w Katowicach zamelduje się załoga dwóch browarów – Szpunta i Olimpu – ze swoim świeżutkim, kooperacyjnym Imperial IPA, tak też postanowiłem sprawdzić, jak takie spotkania wyglądają w rzeczywistości.

Premiera miała miejsce w katowickiej Białej Małpie, a fakt przejęcia większości kranów przez piwa obu ekip dodawał temu wydarzeniu pikantności. Zapowiedziano takie perełki, jak Hades leżakowany w beczce po rumie czy Night Wolf Extreme Peated, w którym przy warzeniu użyto ponad 80% słodów wędzonych torfem. Nie powiem, ale na samą myśl o tych cudach na miej twarzy pojawiał się szeroki uśmiech.

Punktualnie o 20:00 pojawiłem się razem z Panią Kapitan na miejscu, przywitałem się z towarzystwem piwowarów, blogerów, załogą knajpy i ochoczo przystąpiłem do degustacji.

Olimp + Szpunt – Wormhole (Imperial IPA)

Tutaj nie było co owijać w bawełnę – skoro premiera, to od niej właśnie wystartowałem. Patrząc na zawartość szkła od razu naszły mnie skojarzenia z modą na prezentację piwa w stylu New  England IPA (ponoć nie było to do końca zamierzone, ale kto by się tym przejmował). Pomarańczowy, intensywnie zmętniony trunek okalała niewysoka, średniopęcherzykowa piana. Aczkolwiek mam wrażenie, iż jej brak to raczej kwestia niezbyt umiejętnego nalania. Mimo wszystko całość wyglądała dość apetycznie, a jak się finalnie okazało było to dopiero preludium do dalszych wydarzeń. W aromacie królowały fantastyczne cytrusy, z genialną pomarańczą na czele, otuloną delikatnymi akcentami mango. Po prostu czuć, że to piwo zostało rewelacyjnie nachmielone na aromat, a obie ekipy nie szczędziły tej przyprawy w trakcie warzenia. Smak to już kawalkada ekscytujących doznań. Wormhole raczy nas kapitalną, owocową słodyczą i odpowiednio wysokim poziomem goryczy. Fajnie, że ekipa zdecydowała się na stosunkowo płytkie odfermentowanie tego piwa, bo dzięki temu jest ono niezwykle pełne i gładkie. Pijąc je miałem wrażenie, jakbym wgryzał się w kosz soczystych owoców. Pisząc te słowa ciągle mam wrażenia z degustacji tego piwa z tyłu głowy i wierzcie mi – moje ślinianki zdecydowanie zwiększyły swoje obroty. W mojej opinii jest to jedna najlepszych, Imperialnych IPA w polskim krafcie. Pijcie je bez obawień! 9/10

 Szpunt – Night Wolf Extreme Peated (Whisky Stout)

Po bardzo udanym starcie przyszła pora na rzecz, jaka miała nie zostawiać jeńców. Jako wielki fan whisky z wyspy Islay ochoczo zamówiłem tego „wilka”, w którym użyto aż 83% słodu wędzonego torfem. Co prawda przy tym zasypie spodziewałem się większego uderzenia tej skały osadowej w aromacie, jednakowoż jej połączenie z nutami czekolady absolutnie te oczekiwania stłumiły. Oczywiście jeśli nie przepadasz za zapachem spalonych kabli czy podkładów kolejowych, to zdecydowanie nie sięgaj po to piwo, bo takich nut jest tu aż nadto. Mnie zapach Night Wolfa Extreme zdecydowanie przypadł do gustu. Smak to już poemat, składający się z wersów przepełnionych torfową goryczą, gorzką czekoladą, kawą i szczyptą czerwonych owoców. Idealnie pełne ciało trunku na koniec całkowicie rozłożyło mnie na łopatki, stawiając tę wersję szpuntowego Whisky Stoutu odrobinę wyżej od mojego ukochanego Nafciarza Dukielskiego. 8.5/10 

Olimp – Hydra (Blackthorn Sour Brett Ale)

Po tęgim laniu przyszła pora na złagodzenie klimatu, czego rezultatem okazał się kwaśny Ale z dodatkiem tarniny. Piwo ponownie nalano bez piany, co przy trzecim tego typu wydarzeniu pod rząd pozwala mi sądzić, iż nowy narybek Białej Małpy musi chyba popracować nad techniką nalewania… albo po prostu miałem pecha. Nie czepiajmy się jednak szczegółów, bo nie to przecież jest tutaj najistotniejsze. Jako fan Brettów zawsze liczę na solidny ich cios w nos. Hydra niestety sprzedała  mi tylko delikatnego pstryczka, ale całkiem przyjemnego. Poza tym zapach uraczył mnie nutami białych, kwaśnych owoców, przywołujących skojarzenia z agrestem. Chociaż może to była tarnina? Ciężko mi oceniać, bo nigdy z tarniną się nie spotkałem face to face. W każdym razie wyszło miło. Wracając do brettów, dobrze że pojawiają się w smaku, fajnie komponując się z owocową kwasowością Hydry. Całość jest niezwykle pijalna, rześka i powodująca automatyczną chęć brania łyka za łykiem. 8/10

 Olimp – Hades (RIS Rum Barrel Aged)

Zawsze chętnie sprawdzam też wszelkiego rodzaju eksperymenty z leżakowaniem piw w beczkach po różnorakich trunkach. Stąd szybkie uzupełnienie szkła o Hadesa, leżakowanego w beczce po rumie dziwić nikogo nie powinno. Rok czasu, bo tyle właśnie trzymano to piwo w drewnie, zrobił swoje. Fantastyczny zapach wanilii, rodzynek i akcentów beczkowych owinął sobie mnie wokół palca, niczym Vesper Lynd Bonda w Casino Royale. Hades nie stracił też nic ze swojej pełni, nabierając w smaku delikatnych, kwaskowych akcentów beczki. Całość uzupełniają akordy gorzkiej czekolady, nut palonych i wyraźnych, czerwonych owoców, z porzeczką na czele. Gorycz fajnie spina całość i stawia tego RIS bardzo wysoko w moich osobistych notowaniach. Więc jeśli tylko traficie na Hadesa w tej wersji, to śmiało – nie zawiedziecie się. 8.5/10

 Olimp – Kentauros (Double Weizenbock Rum Barrel Aged)

A co powiecie na podwójnego koźlaka, leżakowanego w beczce po rumie? Mnie temat zaciekawił, więc postanowiłem go przetestować. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to barwa, kojarząca się bardziej ze stoutem, niż z Double Weizenbockiem – ciemno brązowa, niemal czarna, czego zasługą zapewne była wcześniej wspomniana  beczka. W aromacie ponownie pierwsze skrzypce należą właśnie do akcentów rumowej baryłki i pojawiają się pod postacią wanilii oraz rodzynek. Takie tematy, jak melanoidyny czy paloność zostały mocno przez beczkę przykryte. W smaku Kentauros jest stosunkowo pełny i słodki, z subtelnymi akcentami kwasowości. Pijąc to piwo miałem skojarzenie, jakbym kosztował wcześniejszego, aczkolwiek dość odchudzonego Hadesa. Charakter podwójnego koźlaka został zdominowany leżakowaniem i chyba nigdy nie zgadłbym, jaki był styl bazowy tego trunku, gdybym nie doczytał tego na tablicy. Oczywiście to piwo nadal nie jest złe, pije się je całkiem przyjemnie, ale w odróżnieniu do wcześniejszych konkurentów wypada ono dość przeciętnie. 6.5/10

 Oczywiście na tym nie skończyliśmy spotkania, gdyż ekipa mocno się rozgadała, a humory z minuty na minutę nabierały różowych kolorów. Finalnie postanowiliśmy w towarzystwie ekipy Piwnej Zwrotnicy (pozdr. Karolina i Kacper) oraz Łukasza Szynkiewicza udać się do Browariatu, gdzie w absolutnie przemiłej atmosferze dokończyliśmy spotkanie i wróciliśmy do domu.

Na koniec zadałem sobie pytanie, czy tego typu akcje sprawdzają się i pomagają browarom w promowaniu swoich piwnych nowości? Z pewnością tak, acz realnie skala tej promocji nie będzie bardzo szeroka. Ja w każdym razie jestem kontent i w tym miejscu dziękuję całej ekipie Szpunta, Olimpu oraz załodze Białej Małpy, bo wyszło śpiewająco.

„Show me your horns”, czyli Tomek Gebel z Piwnych Podróży
Jak zwykle czarująca Pani Kapitan
Tomek i Gosia – Piwne Podróże
Ekipa Olimpu i Browaru Szpunt (na zdjęciu zabrakło obecnego Łukasza Szynkiewicza)

Krakowski Bottle Sharing, czyli jak połączyć przyjemne z przyjemniejszym. Cz. 1

Nigdy wcześniej nie miałem okazji brać udziału w tak zwanym bottle sharingu. Dla niewtajemniczonych – zbiera się grupa osób w umówionym miejscu i czasie na wspólne dzielenie się i degustację swoich piwnych dóbr. Idea bardzo prosta, mądra i umożliwiająca test wielu piw, jednego dnia, bez konieczności osiągania stanu upojenia alkoholowego. Do tego dochodzi możliwość wymiany doświadczeń i wrażeń, co w przypadku mniej doświadczonych sensorycznie piwoszy jest w mojej ocenie nad wyraz pożądane.

Okazja do nadrobienia tej zaległości pojawiła się w miniony weekend. Razem z Panią Kapitan wybraliśmy się do naszego dobrego kumpla Miłosza, gdzie w towarzystwie gospodarza, jego dziewczyny oraz pewnego znanego, małopolskiego blogera, o ksywie Jerry, mogliśmy oddać się przyjemności smakowania łącznie siedemnastu różnych piw. Ja na tę sposobność wybrałem cztery butelki wraz z niespodzianką. Konkretnie postawiłem na:

  • Imperial Wild Black Kiss R z Browaru Widawa
  • The Gravedigger z Brokreacji (bodaj pierwsza, albo druga warka; w każdym razie mocno po terminie ważności)
  • Pożegnanie Korporacji z Piwowarowni (pierwsza warka; również po terminie)
  • Imperium Prunum z Browaru Kormoran („leżakowa” perełka; oczywiście z  pierwszej warki)

Moją niespodzianką dla pozostałych okazało się Grillowe Mocne z Browaru Głubczyce, a więc niezwykły okrutnik spod szyldu FHP, jaki na moment miał nas sprowadzić na ziemie, gdybyśmy za bardzo odlecieli. Będzie on oczywiście bohaterem oddzielnego wpisu, gdyż jego „walory” z pewnością nie dadzą rady zawrzeć się w krótkiej multirecenzji.

Po przyjeździe i szybkim ogarnięciu się przystąpiliśmy do „pracy”. W tym miejscu warto nadmienić, iż Miłosz wraz ze swoją Martą okazali się gospodarzami w pełnym tego słowa znaczeniu – poza swoją „paczką” piw przygotowali przekąski, które przez cały wieczór umilały nam spotkanie i nie pozwoliły nawet na chwilę zgłodnieć. Szanowni – chylę czoła i jeszcze raz bardzo dziękuję. Przed otwarciem pierwszej butelki ustaliliśmy kolejność degustacji, zgodną z kluczem od najlżejszych do najcięższych, po czym wystartowaliśmy z imprezą.

Tym samym oddaję w Wasze ręce pierwszą część moich wrażeń z tego sobotniego spotkania. Kolejność nie jest przypadkowa, gdyż rozpoczynamy od najniżej ocenionego tego wieczoru piwa.

Miejsce 16

Berliner Kindl Schultheiss Brauerei – Berliner Kindl Weisse (Berliner Weisse)

Na pierwszy strzał poszedł dość znany kwas z browaru Berliner Kindl Schultheiss Brauerei. Ważna informacja – nie była to świeża warka, a piwo leżakowane rok w piwnicy. Ten styl jednak chyba do tych celów się nie nadaje, czego wyrazem było dość wyraźne utlenienie pod postacią mokrego kartonu w aromacie. Poza tym w zapachu można było uchwycić dość wyraźną kwasowość, połączoną z subtelnymi akcentami… apteki. Smak to już spodziewany kwas, połączony z witaminą C. Szału nie było, ale nie powiem żeby było źle. 5.5/10

Miejsce 15

Tempest Brewing Co. – Unforgiven Red Rye (Smokey Red)

To piwo ma dość ciekawą historię. Otóż Pani Kapitan nabyła je na podstawie opisanego stylu przez portal Ratebeer, klasyfikującego Unforgiven Red Rye jako… sahti. No cóż, koło sahti to nawet nie stało, ale co tam ja się znam. Skupmy się jednak na konkretach. Wiodącym zapachem w tym piwie była wyraźna, bukowa wędzonka, z delikatnymi melanoidynami (przypieczona skórka od chleba) i czerwonymi owocami w tle. Z kolei po kilku łykach miałem wrażenie, jakbym pił chrupki Peppies Bekon w płynie. I nie było to wcale takie złe. Całości smaku dopełniły subtelne akcenty drewniane. I tylko tego żyta szkoda, bo poza lekką wytrawnością w aromacie nie nadało ono piwu spodziewanej, gładkiej faktury. 6/10

Miejsce 14

De Struise Brouwers – Tsjeeses Reserva PBA (Belgian X-mas Ale Port Barrel Aged) (2013)

Człowiek to ma szczęście, że od czasu do czasu może trafić na rzeczy już raczej niedostępne. Bo właśnie do tej kategorii należy Tsjeeses Reserva PBA z rocznika 2013. To zdecydowanie likierowe i niezwykle pełne piwo oprócz wyraźnej słodyczy raczyło nas solidną, owocową podbudową, w której czerwone porzeczki wiodły prym. Nie wiem czy to zasługa porto czy pozostałych składników, niemniej zrobiło się wyraźnie deserowo. Aromat niestety okazał się trochę słabszy od smaku, gdyż na najwyższym stopniu pudła uplasowało się miodowe utlenienie, jakie nie do końca fajnie grało z akordami borówek i jagód. Na szczęście pojawiła się tutaj charakterystyczna „ciasteczkowość”, jaką bardzo szanuję. Tsjeeses Reserva PBA to z pewnością piwo smaczne, ale w tym przypadku nieco zbyt utlenione w stronę miodu. 6.5/10

Miejsce 13

Browar Widawa – Imperial Wild Black Kiss R (Imperial Stout Rum BA)

Widawa ma to do siebie, że lubi zaskakiwać nas kiszonką w swoich leżakowanych w beczkach piwach. Nie jest to rzecz do końca pożądana. W każdym razie kiedy kilka dni wcześniej testowałem wersję bourbonową na szczęście nic się w niej nie zakaziło. W związku z tym wziąłem to za dobry omen i na bottle sharing zabrałem wersję z beczki po rumie. I o ile na pierwszym planie w zapachu pojawiły się nuty brettowe, tak zaraz za nimi wyszła średnio przyjemna, kiszona kapusta. Pod spodem można było wyczuć fajną paloność i gorzką czekoladę. Smak okazał się o wiele lepszy, niż aromat. Czekolada fajnie współgrała z lekko kwaśnymi, czerwonymi porzeczkami i umiarkowaną goryczą. Ciało tego RISa być może nie powalało pełnią, ale było zdecydowanie bardziej krągłe, niż w wersji po Bourbonie. Byłoby bardzo dobrze, gdyby nie ta kapucha. 6.5/10

Miejsce 12

Brokreacja – The Gravedigger (Russian Imperial Stout – warka do 30.06.2016 r.)

To piwo trochę poleżało u mnie w piwniczce i liczyłem na jego sporą poprawę w stosunku do świeżej warki, którą wspominam jak bardzo nudną i bez szału. Na szczęście Grabarz popracował i poprawił swoje notowania. Oczywiście nie obyło się bez lekkiego utlenienia, objawiającego się poprzez sos sojowy, ale na szczęście po chwili aromat ten ustąpił miejsca czerwonym, leśnym owocom, suszonym śliwkom i czekoladzie. W smaku też się polepszyło, chociaż liczyłem na więcej, szczególnie jeśli chodzi o pełnię tego piwa. Dość wysoka popiołowa gorycz mogłaby być bardziej skontrowana poprzez słodycz, ale nie jest źle. Duży plus ponownie za czerwone owoce i w tym miejscu. Wyszło całkiem smacznie. 6.5/10

Miejsce 11

Piwowarownia – Pożegnanie Korporacji (Russian Imperial Stout – warka do 12.2016 r.)

Tę butelkę otrzymałem bezpośrednio od Łukasza Gustkiewicza (piwowara Piwowarowni – przyp. aut.) podczas drugiej edycji Silesia Beer Festu (dzięki Łukasz!). Jako iż była to pierwsza warka Pożegnania, tak też postanowiłem zachować ją na lepsze czasy. Ten wybór okazał się nad wyraz trafiony, bo tak dzięki temu w nos zebrałem konkretnego liścia z czekolady, śliwki i rewelacyjnych, leśnych owoców, a w gardło przyjemną słodycz, dobrze skontrowaną przez znaczną gorycz tego piwa. Co prawda mogłoby być nieco pełniejsze, ale i tak jest dobrze. Za rekomendację niech posłuży fakt, iż ta wyleżakowana wersja smakowała mi o wiele bardziej, niż świeża, druga warka. 7/10

C. D. -> KLIK!

Brokreacja – Wine Cake (Barrel Aged Wheat Wine)

W zasadzie to niezbyt przepadam za wszelkiej maści piwami świątecznymi. Ok, są wyjątki od tej reguły, jak np. Too Young To Be Herod z browaru Artezan (2016), niemniej jednak jakoś nieszczególnie przekonują mnie te wszystkie piernikowo-goździkowo-pomarańczowo-mandarynkowe fantazje. No ale są Święta, klimat sprzyja, więc i ja postanowiłem specjalnie dla Was wziąć na tapetę jakieś „kristmesowe” piwo. Niestety zamiary jedno, życie drugie. Otóż okazało się, iż ludzie na te świąteczne tematy rzucili się, jak baba z Radomia na 3 Cytryny. I kiedy już miałem wybierać coś do degustacji… piw takowych zwyczajnie na sklepie zabrakło. Nie żebym się jakoś specjalnie z tego powodu smucił. Wręcz przeciwnie – dzięki temu bohaterem dzisiejszego wpisu jest piwo, na jakie zacierałem swoje rączki od dłuższego czasu. Panie i Panowie, przed Państwem Wine Cake autorstwa browaru Brokreacja.

Bazą tego leżakowanego w beczkach po winie ze szczepu Tempranillo piwa jest „standardowy” Wheat Wine, jakiego miałem okazję już próbować (limited edition, niedostępny w regularnej sprzedaży). Baza co prawda przyzwoita, ale nie rozkładająca na łopatki. Starzenie w beczkach na szczęście nie jeden raz pokazało, że ze zwykłego, niczym niezaskakującego trunku może zrobić całkiem sztosowy temat. Jak wyszło tutaj? Zacznijmy od początku.

Wine Cake w trakcie przelewania do szkła od razu ukazuje praktycznie zerowe wysycenie oraz znikomy, minimalny krążek białej piany. W przypadku tego stylu rzecz zupełnie normalna, a wręcz wskazana, choć wizualnie niezbyt atrakcyjna. Sam trunek jest dość gęsty, bursztynowy i bardzo ładnie prezentuje się w kielichu. Aromat to już przebogata kawalkada najróżniejszych zapachów. Na pierwszym planie wyraźnie swoją obecność zaznaczają estry, z przepiękną wiśnią na czele. Alkohol w nosie pojawia się pod postacią szlachetnego likieru owocowego, co mi osobiście bardzo pasuje. Po ogrzaniu pojawiają się także akordy winogronowe, zapewne pochodzące z wcześniej wspomnianej beczki po winie. Bukiet Wine Cake’a to niezwykle złożona i bogata kompozycja, jaka mi osobiście kojarzy się z owocowym ciastkiem z kremem. W smaku jest równie dobrze. Niezwykle pełne, gęste i słodkie piwo świetnie kontruje nieprzesadzona gorycz, której mogłoby być ciut więcej, ale umówmy się – to już będzie zwykłe czepialstwo z mojej strony. Całość jest niezwykle smaczna, deserowa i przywołująca skojarzenia z tortem owocowym. Kilka chwil, parę ruchów ręką i piwo znikło ze szkła, zostawiając bardzo szeroki uśmiech na mojej twarzy.

Mateusz Górski, piwowar Brokreacji, po raz kolejny pokazał, że stawia na receptury i pomysły bezkompromisowe. Wine Cake udowadnia wysoką formę browaru i w mojej opinii stawia Brokreację na zdecydowanym topie wśród polskich, piwnych rzemieślników. Samo piwo mnie osobiście sprawiło wiele radości i nie powiem – idealnie wpasowało się w świąteczny klimat, jaki towarzyszy Bożemu Narodzeniu. Więc jeśli jeszcze tego piwa nie piliście, to koniecznie nie przegapcie okazji. 9/10

Doctor Brew – Barley Wine Brandy Barrel Aged

barley

Nie lubię brandy. No po prostu nie umiem się przekonać do trunków, które kojarzą mi się ze zbyt słodkimi perfumami mojej ukochanej mamy. Może to jeszcze nie mój czas; może nikt mi nie pokazał, na co zwracać uwagę w tym trunku;  może to po prostu taka karma. Status quo jest taki, że nie pijam brandy i raczej nie zamierza się z tego powodu umartwiać. Na szczęście lubię piwo (tak, wiem – też mi nowość), więc czy połączenie tych dwóch światów może być udane? Piwowarzy z browaru Doctor Brew podjęli rękawicę i uwarzyli Barley Wine, a następnie przelali go właśnie w beczki po brandy. Podobny zabieg zrobili z beczkami po bourbonie, o czym możecie poczytać TUTAJ. A jak wyszło w tym wypadku?

Po zakręceniu kieliszkiem i wykonaniu kilku wdechów nosem zaczyna się konkretna jazda. Na pierwszym zakręcie zahaczamy o doskonałe owoce z brzoskwiniami na pierwszym planie. Następnie wychodzimy na słodową prostą z fajną, ciasteczkową podbudową. Po chwili tych szaleństw i po ogrzaniu się trasy pojawiaja się fajny, karmelowy finisz. Cała trasa jest lekko alkoholowa, ale nie przeszkadza to, a wręcz podkręca tempo. I tyle? No pewnie, że nie – teraz czas na drugie okrążenie, czyli parę solidnych łyków. W odróżnieniu od wersji bourbonowej ten Barley Wine jest trochę słodszy, z większą ilością nut winnych. Piwo jest pełne w smaku, a aromaty ciasteczkowe znajdują również odzwierciedlenie w ustach. Dodatkowo to przyjemne rozgrzewanie w przełyku. Dzieje się tutaj tak wiele, że przy każdym uniesieniu kieliszka radocha nabiera bardzo wysokich obrotów. Podobnie, jak u swojego brata poziom IBU z etykiety jest lekko przesadzony, acz gorycz w finiszu jest nieco wyższa, niż w wariancie leżakowanym po bourbonie. Ot mało szczegół, nie mający żadnego wpływu na wrażenia i radość z picia.

Doctorzy ponownie stanęli na wysokości zadania – stworzyli rewelacyjny trunek i pozwolili mi zapomnieć o tym, że za brandy to ja w zasadzie nie przepadam. Ponownie chapeau bas i ukłony do samej ziemi oraz zasłużone 8.5/10 (punkcik mniej, od wariantu po bourbonie, który smakował mi odrobinę bardziej).

Doctor Brew – Barley Wine Bourbon Barrel Aged

BW BBA.jpg

Polacy nie gęsi i swoje drogie piwa mają! Tak, tak, powoli wchodzimy w erę, gdzie nie tylko zagraniczne browary raczą nas swoimi trunkami w cenach wyższych, niż 15 PLN! Jakiś czas temu trafiłem na absolutnie fenomenalne Imperium Prunum z Kormorana, za które musiałem dać, bagatela 23 PLN (a za kolejne dwie butelki, cudem trafione, po 30 PLN/szt), a ostatnio natomiast w moje łapy wpadły cztery małe buteleczki od Doctor Brew, każda w cenie ok. 19 PLN. Dzisiaj pora na pierwszą z nich, czyli Barley Wine, leżakowane w beczce po Bourbonie. Czy warto było wydać taki hajs na to piwo, o zawrotnej pojemności 0.33 ml?

Po przelaniu piwa do kieliszka od razu rzucają się w oczy trzy rzeczy – fenomenalna, bursztynowa barwa, wysoka klarowność i bardzo delikatna, nietrwała piana. Chłopaki ponoć refermentowali tego Barleya w butelce, ale cukru użyli niewiele, co przełożyło się właśnie na klarowność i niskie wysycenie. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę, bo trunek cieszy oko, a mała zawartość CO2 sprzyja wysokiej pijalności. Po ochach i achach nad stroną wizualną do pracy został zaprzęgnięty mój nos. I tutaj ogromne brawa dla piwowarów, bo seria doznań, jakie otrzymały moje nozdrza powala. I tak mamy tutaj nuty winne, czerwone owoce, karmel mieszający się z toffi, a nawet suszoną śliwkę. Mało? No to polecam wziąć parę łyków, bo tutaj zaczyna się już jazda bez trzymanki. Lubicie piwa słodkawe z fajną goryczą w kontrze? Proszę bardzo! Doceniacie, kiedy można w smaku wyczuć delikatną paloność? Nie ma sprawy! Wanilia w piwie? Też się znajdzie. Do tego ten wytrawny finisz, połączony z przyjemnymi akordami bourbonu. No brawa dla Panów Doktorów! Należałoby w tym miejscu kilka słów napisać o alkoholu, bo w tym trunku go nie brakuje – 10,5% podaje etykieta, ale pewnie wyszło trochę więcej po refermentacji. Na szczęście zarówno w aromacie, jaki w smaku jest go w sam raz – nie przeszkadza i delikatnie rozgrzewa w przełyk. Jedynie wartość IBU na etykiecie nie do końca zgadza się z tym, co można wyczuć. Gorycz jest, ale delikatna i nieściągająca, więc 80 jednostek IBU to jednak zbyt wiele, jak na powyższe odczucia.

Z tym piwem jest trochę jak z jazdą na rollercoasterze – mnogość doznań, złożoność trasy i frajda jest tak wielka, że aż zapiera dech w piersiach. Niestety przejazd dość szybko się kończy… lecz kiedy już wysiądziesz z wagonika, to od razu masz ochotę do niego wrócić i przejechać się jeszcze raz. 9/10 i wielkie brawa!

PS
W tym miejscu pojadę nieco prywatą – po przeczytaniu tego tekstu, a szczególnie podsumowania do głowy wpadł mi od razu ten kawałek: