Wiecie jak było. Była wojna! Pięć lat wojny, pięć lat okupacji, wiecie… było ciężko. A przed wojną jak było? Za sanacji proszę ja Was? I teraz też jest ciężko. Z czasem mianowicie. Praca, zespół, sklep, czasem jakiś workout na siłowni, co by w tłuszcz nie obrosnąć i doba kurczy się z prędkością mknącego po szynach Pendolino. Przez to wszystko jak za mgłą majaczy do mnie obraz pewnego niedzielnego wieczoru, kiedy to w spokoju ducha, ciszy i zamyśleniu mogłem usiąść wygodnie w fotelu, rozkoszując się chwilą wytchnienia. Pamiętam też, że piłem wtedy piwo. Mocne i pełne, niczym gabaryty Joanny Liszowskiej. I gdybym wtedy nic sobie nie zanotował na ten temat, tak i wspomnienie to byłoby jeno majakiem. Na szczęście człowiek nie jest w ciemię bity i przewidział, co może się wydarzyć. Tym samym znajdując chwilę wolnego czasu w końcu wracam do pisania oraz do tamtego trunku, który zostawił po sobie nikłe wspomnienia. Czy dobre? To się zaraz okaże!
Barleywine to styl, do którego chętnie wracam, a wszelkie jego wariacie łykam, jak pelikan ryby. Dlatego też z miłą chęcią otwarłem jakiś czas temu angielską wersję tego przedstawiciela gatunku, czyli Żywot Barley’a z browaru Maryensztadt. Ten ciemno bursztynowy, wyraźnie zmętniony trunek zdobi drobniutka, acz niezbyt obfita piana, dość szybko redukująca do niewielkiego krążka. Czyli prawie wszystko póki co się zgadza (poza tym zmętnieniem). Złożony aromat, pod postacią rodzynek i delikatnych ciasteczek powoduje, że mamy ochotę delektować się tym zapachem jak najdłużej. Jak się po chwili okazuje – to tylko preludium do dalszej zabawy. Dodatkowo można tutaj wyczuć subtelną brzoskwinię, odrobinę miodu oraz wyraźną estrowość. To wszystko jest spowite delikatną mgiełką likierowego alkoholu. Jak to śpiewa pewien znany, polski zespół – no miód, malina (tak, niestety znam, chociaż chciałbym wyprzeć ten fakt ze swej pamięci). Żywot Barley’a i w smaku nie zawodzi. Ok, jak dla mnie jest on nieco zbyt słodki, w związku z czym oczekiwałbym mocniejszej, goryczkowej kontry, ale to jedyny minus w mojej ocenie, jakiego się doszukałem. Poza tym to piwo jest niezwykle pełne, gładkie, z mocno słodowym charakterem na pierwszym planie. I jak tutaj ponownie pięknie współgrają rodzynki z likierowością tego trunku. Umiarkowane wysycenie idealnie dobrano do tego stylu, co tylko uprzyjemnia degustację, a delikatnie grzejący w przełyk alkohol stawia przysłowiową kropkę nad „i”.
Żywot Barley’a to piwo o solidnie degustacyjnym charakterze, przy którym warto niespiesznie posiedzieć z książką w ręku lub z dobrym filmem w tle. Ta niespieszność pomoże też w rozłożeniu nieco zbyt solidnej słodyczy w czasie, dzięki czemu nie zalepi nas ona, a piwo będzie cieszyć nasze podniebienie do ostatniego łyku. A skoro już o czasie mowa, to dość tych wspominek, bo jutro rano powrót do szarej, pracowniczej rzeczywistości. I „czasem, aż oczy bolą patrzeć jak się przemęcza, dla naszego klubu, prezes Ochudzki Ryszard, naszego klubu „Tęcza”. Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje i jeszcze inni, niektórzy wtykają mu szpilki. To nie ludzie – to wilki!” To pisałem ja – Chmielobrody, bloger drugiej klasy 😉 7.5/10