Browar Jana ostatnimi czasy mocno pracuje nad swoim wizerunkiem, czego efektem jest m. in. nowa linia piw z serii kreatywnej. Postanowiłem przyjrzeć się bliżej wybranej trójce, a poniżej możecie rzucić okiem na efekt mych przemyśleń:
Browar Jana ostatnimi czasy mocno pracuje nad swoim wizerunkiem, czego efektem jest m. in. nowa linia piw z serii kreatywnej. Postanowiłem przyjrzeć się bliżej wybranej trójce, a poniżej możecie rzucić okiem na efekt mych przemyśleń:
Jak w najprostszy sposób sprawdzić różnice między chmielami australijskimi, a amerykańskimi? Wystarczy zrobić piwo oparte o tę samą bazę, lecz o różne chmiele. I właśnie na taki pomysł wpadł browar Funky Fluid. Jak wypadł ten eksperyment i czy w ogóle się udał? Mówię: sprawdzam!
Lubię dostawać dary losu od browarów, których nie miałem okazji testować. Dla mnie to zawsze nowe doświadczenie, a dla browaru możliwość zasięgnięcia opinii. Oczywiście inna kwestią jest to, czy browar z tą opinią będzie się liczył, ale to już inna para kaloszy (chociaż w serduszku liczę, iż ktoś tam ceni sobie moje zdanie 😉 ). Stąd też dzisiaj na tapet lecą po dwie pozycje z katalogów browarów Jastrzębie i Incognito. Jedziemy!
Browar Jastrzębie – Jastrzębska Pszenica (Sorachi Ace Single Hop Weizen)
Lubię Sorachi Ace. Jeśli zbiory są trafione, a chmiel nie pójdzie w stronę koperku, to doda on do piwa sporo aromatów kokosowych. I jak tak sobie pomyślałem, że kokos połączy się z typowymi zapachami, jakimi dla pszenicy są goździki i banany, tak w mojej głowie pojawił się całkiem przyjemny obraz. Niestety, mimo iż wspomniane wyżej goździki i banany wyczujemy w tym piwie, tak Sorachi Ace tutaj po prostu nie istnieje. W smaku też nic, co mogłoby kojarzyć się z tym daleko wschodnim chmielem nie odnotowałem. Samo piwo jest co prawda całkiem przyzwoitą pszenicą, z fajnie jak na ten styl zarysowaną goryczką, ale liczyłem na więcej. No i do tego te białkowe farfocle. A fe! Mogło być lepiej.
Browar Jastrzębie – Jastrzębska Mozaika (American India Pale Ale)
Z kolei Mosaic to chyba mój ulubiony chmiel. Nie dość, że wykręca w piwie sporo cytrusów, to jeszcze do tego ten aromat nafty. No miód na moje nozdrza. I o ile nut pomarańczy w zapachu Jastrzębskiej Mozaiki są całe wiadra, tak nafty mi jednak trochę zabrakło. Niemniej całość ładnie komponuje się z delikatną słodowością, więc finalnie aromat zapisuję na plus. A jak wypadają doznania organoleptyczne? Piwo jest umiarkowanie wytrawne i umiarkowanie goryczkowe, z fajną owocowością, podbijającą wrażenie sporej rześkości trunku. Niestety pojawia się też alkohol, który dość nieprzyjemnie podbija goryczkę. Jastrzębska Mozaika ma ogromny potencjał, ale w mojej ocenie trzeba popracować nad kilkoma detalami – mniej alko, wincy nafty!
Browar Incognito – American Wheat
Oesu jak ja się nudzę przy American Wheatach. To jeden z tych stylów, po które nie sięgam, jeśli nie jestem do tego zmuszony (wink, wink 😉 ). Niemniej jeśli już w paczce przychodzi butelka z tymże specyfikiem, tak otwieram z nadzieją. Nadzieją, iż ktoś może w końcu kupi mnie American Wheatem. Niestety nie w tym wypadku. Tylko nie zrozumcie mnie źle, bo zgodnie z wytycznymi BJCP samo piwo mieści się w ramach i jest stylowe. W zapachu mamy trochę ciasteczek, lekką zbożowość i minimalną ilość cytrusów, które w smaku już jawią się nieco wyraźniej. Całość jest płaska, z lekko łodygową goryczką i szczyptą nut zbożowych. No nuda Panie, nuda jak w polskim filmie (niemniej ciągle stylowym).
Browar Incognito – Blakc IPA
Wiecie, jaki jest podstawowy problem z Black IPAmi? Otóż bardzo często powinny być określane na butelce mianem American Stoutów, niźli Cascadian Dark Ale’ami (Cascadian Dark Ale – pierwotna nazwa stylu – przyp. aut.). I tak też jest w przypadku tej propozycji browaru Incognito. Przynajmniej jeśli chodzi o zapach piwa. Czy to źle? Dla mnie absolutnie nie, bo lubię oba style; ot przytyk formalny. Wróćmy jednak do naszego bohatera, raczącego nasze nozdrza wyraźną palonością i prażonym słonecznikiem. Na szczęście cytrusy też tutaj są, a w tle dodatkowo subtelnie przygrywają orzechy włoskie. No jest fajnie. Smak z kolei przechyla się już mocniej w stronę napisu na butelce. Jest o wiele więcej owoców cytrusowych, niż nut palonych, a umiarkowanie pełne ciało fajnie koresponduje z wytrawnością piwa. Jest smacznie, jest fajnie, jest przyjemnie, więc pewnie z chęcią sięgnę po tę Black IPĘ ponownie. Czy raczej winienem napisać ” ten American Stout”? A zresztą – kogo to obchodzi? 😉
Ręka do góry, jeśli ktoś pamięta, kiedy na bogu pojawił się ostatni odcinek „Szybkiego Strzału”? Tak myślałem, że nie będzie takiej osoby, bo nawet ja nie pamiętam, kiedy to było. Ale czy to ważne? Absolutnie nie, bo tak oto już teraz pora na dwunasty odcinek cyklu, w którym jedno piwo zmiotło mnie totalnie. Ale po kolei.
Harpagan – Mizianie Mamuta (AIPA)
Mimo iż Harpagan to młody browar, tak ja oczekuję od nich zawsze piw najwyższych lotów. W końcu za garami stoi tutaj m.in. Krzysztof „Josefik” Juszczak, znany z „piwowarzenia” w Janie Olbrachcie. Klątwa Mastalerza czy Mroczny Organista to już dla mnie klasyki, więc jak będzie tym razem? Zapach „Mamuta” to przede wszystkim białe owoce, połączone z akordami grejpfruta i akcentami trawiastymi. Jest słodko, przyjemnie z odrobiną subtelnych biszkoptów. Owocowość gra również pierwsze skrzypce w smaku, w czym pomaga delikatnie zaznaczona słodycz. Piwo jest pełne, idealnie wysycone, aczkolwiek mogłoby być ciut bardziej goryczkowe. Mizianie Mamuta to z pewnością stylowe i smaczne American IPA, aczkolwiek nie do końca trafiające w mój osobisty gust. Jednakowoż z pewnością znajdzie swoich fanów.
Browar Jana – Pan Grodzin (Grodziskie)
Nie macie pojęcia, jak ja strasznie cieszę się z tego, że styl grodziski nie został całkowicie pogrzebany. Po prostu lubię tę lekkość, połączoną z nutami wędzonymi oraz z wysokim wysyceniem. I Pan Grodzin spełnia te wszystkie wymagania. Szynkowość aromatu jest tutaj trafiona w punkt, a jej połączenie z fajną słodowością i zbożowością maluje szeroki uśmiech na mojej twarzy. Piwo jest lekkie, rześkie, mocno nagazowane, z wyczuwalnymi nutami pszenicznymi. Nie zapomniano też o goryczce, która co prawda nie zadowoli wysokich wymagań hop headów, ale dla mnie jest wręcz perfekcyjnie dopasowana do stylu. Więcej takich grodziszy, proszę Państwa, więcej!
Hoppy Beaver – Don’t Stop Me (Freedom IPA)
Nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać po tym piwie. No bo co to za styl Freedom IPA? I jeszcze jakieś francuskie chmiele? Dodatkowo kolor trunku, wpadający w ciemny bursztyn wzbudzał moje „karmelowe” zaniepokojenie. Natomiast to, co się wydarzyło później, to, proszę ja Was, jakiś kosmos. Ze szkła buchają subtelne nuty malin i truskawek, oplecione delikatną słodowością. Karmelu nie stwierdzono. W smaku Don’t Stop Me jest wytrawne, z solidną goryczką i przyjemnymi akordami czerwonych owoców. I być może to piwo nie jest jakieś turbo-złożone, ale w kategorii „pijalne i aromatyczne IPA” zwyczajnie mam nowego faworyta. To zdecydowanie najlepsze piwo browaru Hoppy Beaver i jeśli ekipa utrzyma tę tendencję, to będziemy mieli kolejnego twardego zawodnika na polskiej scenie kraftowej.
Kiedy kontraktowiec otwiera swój browar, to wiedz, że coś się dzieje. W końcu sam zostaje on sobie panem i sługą, sam odpowiada za sprzęt, wpadki i błędy wszelakie. Brzmi strasznie, co? No nie do końca. W mojej ocenie warzenie na własnych „dużych garach” to zdecydowanie więcej plusów, niż minusów. Przede wszystkim piwowar ma w końcu 100% kontroli nad wszystkimi etapami produkcji. Do tego dochodzi sporo niuansów i detali, ale to nie czas, ani miejsce na tego typu analizy. Ważne, że do tego „ekskluzywnego” grona dołączają kolejni kontraktowcy. Jednym z tych odważnych został niedawno Browar Waszczukowe, od którego przechwyciłem paczkę kilku piw. Część z nich wziąłem na baczniejszy warsztat. Sprawdźmy, czy własna piaskownica, wiaderko i grabki i tym razem okażą się krokiem na przód czy wręcz przeciwnie.
Postrach Szoszonów – American India Pale Ale
Przyznam szczerze, iż tej pozycji ciekaw byłem najbardziej. Dlaczego? Otóż kiedy blisko dwa miesiące temu miałem okazję próbować tego piwa, uwarzonego jeszcze w Olbrachcie, zostałem „uraczony” dość konkretną dawką DMS’u. Naprawdę, nie jest fajnie, kiedy Twoje zmysły atakuje potężna dawka gotowanych warzyw z kalafiorem na czele. Na szczęście Postrach Szoszonów z autorskiego browaru nie przejawiał tej cechy. Ba, tutaj w ogóle nie można się niczego przyczepić. Zapach to feeria cytrusów, delikatnej biszkoptowości, subtelnych nut kwiatowych i nieśmiałych akordów winogronowych. W smaku dostajemy idealnie wysycony trunek, z intensywną, acz krótką goryczką oraz przyjemną owocowością, połączoną z muśnięciem biszkopta. I takie American India Pale Ale to ja rozumiem. Świetnie zbalansowane, pozbawione karmelu, z konkretną porcją chmielu. Co prawda aromat mógłby być ciut intensywniejszy, ale to już naprawdę jest z mojej strony czepialstwo. 8/10
Yggdrasil – Malt Øl
To piwo traktuję jako totalną ciekawostkę. No bo w zasadzie nie znalazłem konkretnej definicji tego stylu, a i o konkurencję do porównania ciężko. Jednakowoż pozostałem otwarty na doświadczenia i po raz kolejny sięgnąłem po nieznane. Po Yggdrasilu spodziewałem się konkretnej słodowości i dokładnie to dostałem. Dodatkowo Kveiki (specjalny szczep drożdży – przyp. aut.) wniosły tutaj delikatny aromat brzoskwiń, a całość gdzieś tam w tle okraszono… zanikającymi nutami ogórków kiszonych. I tutaj nie wiem, czy to nie był jednak DMS, czy to po prostu specyfika tego piwa, ale powiedzmy że wyszło… interesująco. Yggdrasil z pewnością został pozbawiony niemal całkowicie goryczki, a prym wiodą w nim tematy słodowe. Jałowiec, przez który piwo filtrowano, można wyczuć zarówno w smaku, jak i w aromacie. Całość mocno kojarzy mi się z Sahti, finalnie skłaniając się jednak w stronę tegoż klasycznego, fińskiego piwa. Ostatecznej noty nie wystawiam, bo serio nie wiem, do czego mógłbym się odnieść. Na pewno jest ciekawie i jeśli lubicie odkrywać nowe, to chyba warto (wink, wink 😉 ).
Imperialna Ruda Maruda – Imperial Red Ale
„Red Ejle” to straszna nuda. Przynajmniej dla mnie. Zazwyczaj pierwsze skrzypce gra w nich toffi czy inny karmel, co nie do końca zbiega się z moim gustem. Inaczej było w Imperialnej Rudej Marudzie. No dobra, przydomek „Imperialna” już w moich oczach nieco podnosi notowania tegoż trunku na starcie, ale wielokrotnie przekonałem się, że imperialny nie zawsze znaczy lepszy. Na szczęście nie w tym miejscu. Ale od początku. Aromat to przede wszystkim konkretna dawka chmielu, z wyraźnymi akcentami trawiastymi, co po prostu uwielbiam. Pojawia się pomarańcza i delikatny ananas, co przyjemnie stoi w opozycji do obecnego w tym miejscu zapachu toffi. Smak to już wyraźna, grejpfrutowa goryczka, subtelny karmelek i wyraźna, słodowa pełnia i gładkość. Ponownie balans odegrał w tym miejscu kluczową rolę. Piwo nie jest przegięte w stronę cechującą piwa o przydomku „red”, dzięki czemu chmiel odegrał w Imperialnej Rudej Marudzie równorzędną rolę do przyjemnej bazy słodowej. 7/10
Browar Waszczukowe to kolejny przykład na to, iż co własny browar, to własny browar. I nie tylko te trzy piwa o tym świadczą, bo wystarczy że przywołam w swojej pamięci Grażynę Sprężynę, testowaną dwa tygodnie temu, Janusza Moczywąsa czy genialną Łychę Zbycha. Szanowni Państwo – jak tylko na swojej drodze spotkacie piwa uwarzone w Browarze Waszczukowe, to kupujcie je bez obawień!
PS
Ale szkło to mogliby Panowie nieco inaczej wykoncypować. Sensorycznie nadaje się to to co najwyżej do lagerów czy innych pilsów. No bida Panie, bida 😛
Cystersi w Szczyrzycu nieźle się usadowili na scenie polskiego kraftu. Co prawda ich autorskie piwa szerszym echem nie rozeszły się wśród beer geeków, ale za to ich dwa browary to swego rodzaju mekka dla kontraktowców, szukających miejsca, gdzie można zrealizować swoje piwne koncepty. Większy z browarów, Gryf, to raczej „impreza” dla silniejszych graczy, ale za to Marysia to chyba jeden z lepszych przybytków dla początkujących, kraftowych przedsiębiorców. I to właśnie Marysia została wybrana przez ekipę Browaru Kuriozum na miejsce, w jakim powstają ich piwa. A że na mój tapet ostatnimi czasy trafiły dwie pozycje tej dębicko-tarnowskiej ekipy – Modern Bitter i AIPA – tak też postanowiłem sprawdzić, cóż ciekawego w tych butelkach drzemie. Nowy browar, stara gra (Final Fantasy VII!!!) – to połączenie wydało mi się całkiem trafione. Więc jak finalnie to wszystko się zakończyło?
Zasady degustacji mówią, aby startować od piwa lżejszego, więc jako pierwsze do szkła powędrowało Bitter Sweet Symphony. Bitter to styl raczej rzadko wybierany przez kraftowców, ale skoro został on w tym wypadku doprawiony nutką „nowoczesności” w postaci amerykańskich chmieli, tak chyba nieźle wpisuje się on w to, co obecnie serwuje nam rynek. I faktycznie w zapachu można bez kłopotu wyłapać nuty dojrzałych, egzotycznych owoców, które jednak ustępują miejsca solidnej słodowości. Gdzieś tam w tle mojej głowy kołatały się skojarzenia z jagodami, ale nie wiem, na ile to zasługa użytego Equinoxa (czy też obecnie Equanota), a na ile połączenie aromatów chmielowych ze słodowością Bitter Sweet Symphony. Smak to już wyraźna wytrawność trunku, połączona z przyjemną owocowością. Goryczka jest wysoka, długa, ale przy tym bardzo przyjemna. I o ile osobiście mega fanem Bitterów nie jestem, tak to piwo zwyczajnie mi smakowało. 7/10
Drugie w kolejności było Faith, Hop(e) & Love, czyli India Pale Ale, podkręcone amerykańskimi chmielami. I tutaj ponownie na pierwszy plan wyszła wyraźna słodowość. OK, w aromacie pojawia się egzotyka, ale zdecydowanie brakuje mi tutaj owoców cytrusowych. Jak do tego dorzucimy lekki karmel i szczyptę żywicy, tak finalnie dostaniemy po prostu średniaka. Z pewnych źródeł wiem, iż na tym etapie chmiele pouciekały już z butelki, przez co Kuriozum ma zamiar dopracować ten „drobny” element, czego zdecydowanie życzę. A jak to piwo wypada w smaku? Bardzo podobnie, jak w aromacie. Wyraźna podbudowa słodowa całkiem przyjemnie koresponduje z owocowością i wysoką pełnią tego piwa, ale to nie jest do końca to, czego szukam w American India Pale Ale’ach. Plus za przyjemną i dość wysoką gorycz, która osłodziła nieco wspomnienia po zbyt niskim wysyceniu i pianie, uciekającej ze szkła z prędkością światła. Wad w tym piwie na szczęście brak, ale to za mało, aby czymś zaintrygować, zainteresować i aby chciało się do tej pozycji wrócić. 5.5/10
Mimo średnio wypadającego American IPA start Browaru Kuriozum zaliczyć trzeba jednak in plus. Ekipa ma świadomość swoich braków, chce pracować nad poprawieniem receptur i wypuszcza piwa bez wad. Dodatkowo ich Bitter naprawdę mi smakował i chętnie do niego wrócę, bo coś mi się wydaje, że świeżo rozlany powinien mi podejść jeszcze bardziej. Dodatkowo w kolejce czekają ich dwa nowe piwa, po jakie z pewnością sięgnę. Ja osobiście trzymam kciuki i życzę powodzenia, bo im więcej solidnych browarów, tym lepiej dla nas.
Od dobrych kilku tygodni chodził za mną tatar wołowy. Rzecz, jakiej jeszcze rok temu patykiem z trzech metrów bym nie dotknął. A teraz? Zwyczajnie co jakiś czas po prostu musze wsunąć porcję drobno siekanej, surowej wołowiny w towarzystwie ogórków, cebuli i żółtka jaja. Tak to jest, kiedy przez 30 lat boisz się spróbować czegoś, co finalnie okazuje się doskonałym przysmakiem. Temat chodził za mną, chodził, aż w końcu zapadła decyzja – idziemy na tatar! Tylko gdzie tu w Katowicach zjeść surową wołowinę, po której nie odwiozą mnie na OIOM? Pani Kapitan zasięgnęła języka i tak dzięki kilku poleceniom trafiliśmy do Browaru Mariackiego. A skoro mowa tutaj o browarze całkiem nowym na mapie Śląska, tak postanowiłem sprawdzić, cóż ciekawego oprócz tatara ten przybytek serwuje.
Powiem szczerze – nie spodziewałem się „efektu wow” po miejscu, które stanęło przy hotelu i na największej ulicy imprezowej Katowic. Dotyczy to oczywiście kwestii piwnych, bo o kuchnię raczej byłem spokojny. Jednakowoż nie tylko te dwa aspekty były istotne przy finalnej ocenie. Dla mnie bardzo ważny jest również wystrój i klimat, jaki w lokalu panuje. A na tym polu Browar Mariacki kasuje wielu. Lekko industrialne wnętrza wypełniają ściany z czerwonej cegły, co w połączeniu z przepięknym oświetleniem, hebanowym umeblowaniem oraz z wielkoformatowymi zdjęciami w klimacie piwowarskim wprowadza doskonały nastrój. Do tego wszystkiego na sali głównej stanęły dwa kotły zacierno-warzelne idealnie dopełniając charakter wystroju.
Obsługa również stoi tutaj na najwyższym poziomie. Wszyscy mili, pomocni i uśmiechnięci. W takich okolicznościach nie pozostało mi nic innego, jak złożyć zamówienie i poczekać na dalszy rozwój sytuacji. Na pierwszy ogień poszła klasyka, czyli Pils 12.5° Plato. Umówmy się – niby do Czech i Niemiec mamy niedaleko, a jednak ten styl nie zawsze wychodzi nam tak, jak powinien. Na szczęście tutaj wszystko się zgodziło. Bardzo czysty, słodowy profil piwa idealnie korespondował z dość wysoką, ziemisto-ziołową goryczką. Akordy słodowe, pojawiające się również w aromacie, pięknie uzupełniały subtelną chmielowość tego trunku. Przyznam szczerze, że jest to jeden z lepszych Pilsów, jakie miałem okazję pić.
Pod takie specjały idealnie pasował tatar wołowy. I o ile jestem zwolennikiem raczej prostego i klasycznego podejścia do tego dania, tak tutaj dodatek marynowanych grzybków shimeji, musztardy dijon i sosu worchester zwyczajnie zrobił robotę. Całkiem podobne wrażenie na Pani Kapitan wywarły krewetki w mango i chilli. Ba, nawet mnie, osobie która raczej jest na bakier z wszelkiej maści owocami morza, to danie smakowało. No i jeszcze sposób podania. Wierzcie mi – to wszystko smakowało dokładnie tak, jak się prezentuje na zdjęciach. A w karcie podobnych specjałów jest o wiele więcej.
Mnie jednak bardziej interesowały kolejne pozycje piwne. I tutaj wskazówka – jeśli pojawicie się na miejscu, to koniecznie poproście o kartę piw, bo oprócz trzech pozycji w menu głównym (Pils, Hefeweizen, AIPA) Browar miał na tapecie tego dnia również Milkstout i Witbiera. I o tego ostatniego poprosiłem. Od razu na mój nos rzuciła się kolendra, dość mocno dominując tę pozycję. Co prawda po chwili do głosu doszła pomarańcza, ale jednak to kolendra wiodła prym, nie odpuszczając sprawy do końca degustacji. W smaku piwo okazało się już bardziej zbalansowane, niezwykle rześkie, z minimalnym poziomem goryczki. Dodatkowo pojawiła się całkiem przyjemna guma balonowa, która mnie akurat bardzo do tego stylu pasuje. Werdykt? Przyjemny, dość stylowy Witbier, z nieco przesadzonym poziomem kolendry.
Na sam koniec piwnych degustacji poprosiłem o Amerykańskie IPA. Co jak co, ale piwowar Browaru Mariackiego zinterpretował ten styl chyba pode mnie. W aromacie bliżej temu piwu do imperialnej wersji, niż do standardowej „ajpy”. Wszystko to przez intensywnie dojrzałe owoce egzotyczne oraz przez ładnie zarysowaną żywicę. Duży plus za minimalny poziom karmelu, który dodawał całemu zapachowi fajnej, subtelnej słodyczy. W smaku wyszło prawie identycznie. Prawie, bo na tym polu karmelu nie wyczułem i za to kolejny plus. Do tego wszystkiego mariackie AIPA ma fajną, krągłą fakturę oraz intensywną, acz krótką goryczkę. I takie Amerykańskie IPA to ja rozumiem.
I o ile tego wieczoru pod kątem piwnym zostałem usatysfakcjonowany w pełni, tak kulinarnie czekała nas jeszcze jedna pozycja. Mowa w tym miejscu o czekoladowym fondancie, podanym z lodami waniliowymi, w towarzystwie sosu Baileys. I to właśnie ta pozycja postawiła przysłowiową kropkę nad „i”, stając się jednocześnie przesmaczną wisienką na tym restauracyjnym torcie.
Browar Mariacki być może nie stanie się żelazną pozycją na mapie śląskich Hop Headów, ale z pewnością każdy to miejsce powinien odwiedzić. I to nie tylko ze względu na piwo, a przede wszystkim ze względu na jedzenie, jakie jest tutaj serwowane. Jak do tego dołożymy fantastyczny klimat, przepiękne wnętrza i doskonałą obsługę, tak otrzymamy idealne miejsce na randki, spotkania ze znajomymi czy meetingi biznesowe. Ja polecam z ręką na sercu i wręcz rekomenduję wizytę w tym miejscu. Jestem przekonany, że nie pożałujecie.
Browar Pustynny nigdy na dłużej nie zdołał przykuć mojej uwagi. Raz spróbowałem jakiegoś ich piwa i nawet nie pamiętam, jakie ono na mnie wywarło wrażenie. Ba, ja nawet nie pamiętam, co to było za piwo. Do tego te smętne etykiety. Bichromatyczna grafika na butelkach tej załogi bardziej przypomina dzieła gimnazjalisty w Paint’cie, niż dobry, zapadający w pamięć obrazek. I nie mówię, że użycie tej formy wyrazu jest złe. Bichromia jest spoko, tylko trzeba mieć na nią pomysł, którego tutaj zabrakło. Jak do tego dodamy fakt, iż w Polsce mamy około 200 browarów, z czego spora liczba opanowała marketing na dość wysokim poziomie, tak może okazać się, że Browar Pustynny szybko zniknie z piwnej mapy naszej ojczyzny. Ekipa jednak walczy dzielnie i nie odkłada piwowarskiego fartucha na kołek. Ostatnio podrzucili mi dwie swoje propozycje – Klucze do Pustyni oraz Srebrne Miasto. Skoro tak, to sprawdźmy co takiego drzemie w tych dwóch butelkach i czy tym razem coś zostanie w mojej pamięci.
Srebrne Miasto – Hefeweizen
Pszenica to niezbyt odkrywczy styl, ale lubię czasem po niego sięgać. Srebrne Miasto po przelaniu do szklanki wręcz krzyczy do nas „ej, zobacz, wyglądam jak świetna pszenica; mam solidną, drobną pianę i musisz wypić mnie teraz, już, natychmiast!”. Niestety, po kilku łykach okazuje się, że spodziewaliśmy się wypasionego steka, a dostaliśmy schabowego. Żeby nie było – schabowy nie jest zły, ale oczekiwałem po tym piwie większej głębi i pełniejszego ciała. Na szczęście reszta się zgadza. I tak w aromacie dostajemy przyjemną nutę bananów i goździków, a w trunku wysoką pijalność i delikatną gładkość. To piwo nadawałoby się idealnie na letnie upały, co jednakowoż nie usprawiedliwia jego zbyt niskiego ciała. Pomysł dobry, ale receptura do drobnej korekty. 6.5/10
Klucze do Pustyni – American IPA
Co jak co, ale dodanie do składu skórki pomarańczy przy tym stylu i nie pochwalenie się tym na froncie etykiety to trochę pójście na łatwiznę. OK, Omnipollo dodaje aromaty, więc mimo wszystko nie jest najgorzej. W każdym razie aromat tego piwa jest obłędny. Wyraźna pomarańcza przepięknie miesza się z akordami delikatnego karmelu i lekką ziołowością chmielu. I w nosie mam, czy ta pomarańcza to z tej skórki, z chmieli czy z jednego i drugiego. Zapach się zgadza i to zdecydowany plus Kluczy do Pustyni. A co się kryje dalej? Zbyt głębokie odfermentowanie (12 BLG, 6% alk.). Ot po prostu dostajemy mocno wytrawne piwo, jakie w mojej opinii powinno mieć zdecydowanie więcej ciała. Jeśli do tego dołożymy dość wysoką i stosunkowo długo utrzymującą się gorycz, to okaże się, iż płytsze odfermentowanie i wyższa słodyczy byłby tutaj wskazane. Mam nadzieję, że przy kolejnej warce ten temat będzie poprawiony. Ja w każdym razie będę na tę drugą warkę polował. A tymczasem – 6.5/10
Browar Pustynny w moich oczach stopniowo poprawia swoje noty, czego dowodem są te dwa piwa. Być może nie wypadają one rewelacyjnie i nie urywają dupy, a już z pewnością można je bardziej dopracować, ale na pewno tak łatwo o nich nie zapomnę. Bo to niezłe piwa są, a do wysoko zawieszonej poprzeczki polskiego kraftu brakuje już naprawdę niewiele. Ja w każdym razie mocno trzymam kciuki i kibicuję!
PS
I naprawdę liczę na lepsze etykiety 😉
EDIT:
Właśnie dowiedziałem się, że na etykietę wkradł się błąd i piwo ma 16 BLG, 5,9% alk. obj. – tym bardziej dziwi mnie tak mocna wytrawność… 😉
Najnowszym odcinkiem „Szybkich Strzałów” powracamy do starej, sprawdzonej formy konsumpcji domowej. Ot sezon festiwalowy powoli dobiega końca, pogoda też nas nie rozpieszcza, więc i okazji do tego typu relacji będzie mniej. Oczywiście co się odwlecze, to wiadomo, a tymczasem zapraszam na jubileuszową, szóstą odsłonę cyklu „Szybie Strzały”, zatytułowaną „Odcinek 6”.
Załoga tego browaru na polskiej scenie kraftowej jest od niedawna, a mimo to już zdążyli wypuścić kilka ciekawych tematów. Niewątpliwie jednym z nich jest American Idiot, czyli American India Pale Ale. Ten egzemplarz to zdecydowany przedstawiciel nurtu East Coast, w którym strona słodowa piwa ma dość wyraźny i wiodący charakter. Na szczęście słodowość ta nie przysłania roli chmielu, który w aromacie objawia się pod postacią owoców egzotycznych, ładnie spajających całość. Owoce te pojawiają się również w smaku, co w połączeniu ze średnio-wysoką goryczką i szczyptą karmelu daje nam piwo niezwykle pijalne. Osobiście wolę West Coast IPA, ale ten zawodnik mnie przekonuje. 7/10
Drugie piwo z tego browaru i druga ciekawostka pod postacią stylu dumpfbier. Skoro kupili mnie „gotland-czymś tam” (dla przypomnienia – KLIK!), to i tutaj wiele się spodziewałem. W zamian dostałem kolejny trunek o wyraźnie słodowym charakterze, w którym za aromat odpowiadają fenole, karmel, trochę brzoskwiń i nuty melanoidynowe, a za smak odrobina biszkoptów, połączona z akordami chlebowymi i akcentami słodowymi. I wszystko byłoby fajnie, o ile lubicie wyraźnie słodowe piwa, ale niestety wkradło się trochę DMSu i przy lekkim ogrzaniu Steamera pojawia się delikatny zapach… gotowanych warzyw. Szkoda. 5,5/10
Single Hop na chmielu wyhodowanym przez Instytut Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach (IUNG)? Proszę bardzo! To właśnie na tej odmianie Olimp zdecydował się wypuścić swoje nowe piwo. Główną cechą chmielu Iunga jest wysoka zawartość alfa-kwasów, a więc chmiel idealnie nadający się na goryczkę. Na szczęście w aromacie też robi solidną robotę. Skiron bucha nam w twarz już wprost z butelki intensywnym, ziołowym zapachem. Po przelaniu do szkła dochodzi tutaj także trochę słodyczy, ananasów, brzoskwiń i nafty. Piwo jest pełne, średnio wysycone, z wyraźnie zaznaczonym smakiem ananasów i bardzo intensywną, acz krótką goryczką. I to właśnie jest siłą tego piwa – dobry balans między słodowością, nutami chmielu i goryczą. Brawo dla IUNG, brawo dla Olimpu. 8/10
O tym piwie swego czasu było u nas dość głośno. No bo jakże to piwo z marychą można kupić w sklepie? I jeszcze z liściem tej konopiowatej rośliny centralnie na etykiecie?! Toż to skandal, hańba i namawianie do ćpania! Nic z tych rzeczy – ot pewne ilości ekstraktu z konopi są w produktach spożywczych dozwolone, z czego skrzętnie piwowarzy Broumova skorzystali. Zresztą nie mam pewności, czy aby na pewno chodzi o te konopie, zawierające tetrahydrokannabinol (THC) czy o zwykłe konopie siewne. W każdym razie skoro byłem w Czechach, piwo stało na półce, to czemuż nie spróbować? Spodziewałem się raczej średniej jakości lagera z posmakiem ziołowym, a dostałem fajne, lekkie i przyjemne piwo. Zapach ziół i kardamonu daje skojarzenia z łąką usianą ziołami i kwiatami. I o dziwo nie ma skunksa, co przy zielonych butelkach jest raczej powszechne. Pewnie trafiłem na świeżutką butelkę prosto z browaru. Opat Cannabis po kilku łykach także nie zawodzi – piwo jest lekkie, rześkie, z wyraźną, acz nienachalną goryczką i subtelną kwasowością. Szału nie ma, ale wypić od czasu do czasu można. 6/10
Planując wycieczkę w Tatry postanowiłem zabrać ze sobą coś ciekawego do spróbowania na miejscu. Dodatkowo Pani Kapitan mając w pamięci całkiem dobrze wyposażony sklep Smaki Podhala zdecydowała się wybrać mi coś z lokalnych specjałów. O tym, co przywiozłem na miejsce będzie nieco później. Teraz skupmy się na tym, co wydarzyło się w samym sercu Zakopanego.
Wchodząc do Smaków Podhala przywitała nas bardzo miła pani i pozwoliła na spokojnie wybierać piwa przy jednoczesnym niezatykaniu kolejki. A trzeba wiedzieć, iż sklep ów półki z piwem umiejscowił za ladą sklepową, więc samemu zbyt wiele się nie zdziała. Trochę szkoda, bo zawsze fajnie i miło jest zerknąć na kontrę i sprawdzić, co czai się w składzie. No nic, trzeba z tym żyć. Po chwili moje oko przykuła etykieta, ilustrująca buźkę górala o średnio przyjemnej ksywie „Ryży Dżon”. I nie dlatego, że była ładna czy ciekawa (wręcz przeciwnie). Po prostu – dwa lata temu miałem okazję próbować tego piwa i wspominam je całkiem nieźle. Do tego pani ekspedientka zachwalała jego walory: że poprawiona receptura, że lepiej nachmielone, że lepsza gorycz i w ogóle prawie jak Rowing Jack. No cóż – śmiałe słowa, ale skoro wcześniej powtarzała, iż ona wszystkie swoje piwa bardzo dobrze zna, tak postanowiłem zaufać jej doświadczeniu i wybór padł właśnie na tego rudego jegomościa. Co prawda nieco to zaufanie zachwiała chwilę później – podczas rozmowy o Modern Drinking z Pinty rzuciła, iż to piwo nie może być gorzkie, bo jest przecież chmielone Mosaiciem. Cóż, ciekawa teoria, nie powiem. Nie bądźmy jednak złośliwi i skupmy się na tym, co zostało polecone.
Ryży Dżon to piwo w stylu American IPA, chmielone… amerykańskimi chmielami (badum-tss). Przynajmniej tyle dowiedziałem się z etykiety. Próżno tutaj szukać szerszych informacji o konkretnych odmianach. Szkoda. Nie wiadomo także, gdzie to piwo zostało uwarzone. Być może są to drobne detale, niemniej jednak ich brak nie wzbudza we mnie zaufania. Sam trunek w szkle cieszy bursztynową barwą, z dość sztywną i średniopęcherzykową pianą. Zapowiada się całkiem nieźle, więc może jednak nie ma się co czepiać detali z etykiety? Kilka pociągnięć nosem i dobre wrażenie po prezentacji wizualnej leci na pysk, niczym domek z kart przy wiejącym halnym. OK, czuć karmel, jest odrobina chmielu i cytrusów, ale wszystko to pozostaje w tle wyraźnego rozpuszczalnika i acetonu. Szanowni Państwo, przed Wami pierwszoplanowy aktor tego spektaklu, czyli… (werble) octan etylu. Wspomniany gwiazdor chłoszcze nasz zmysł zapachu niczym kat wymierzający baty chłopu, odmawiającemu przekazania pańszczyzny. Aż strach tego piwa spróbować. No ale do odważnych świat należy, prawda? Jeden łyk i już wiem – octan etylu nadal gra pierwsze skrzypce. Gra też i drugie, i altówki, i wiolonczele, i kontrabasy. Karmel i delikatne cytrusy pojawiają się subtelnie w chórach, a rolę instrumentów perkusyjnych śmiało przejmuje nieprzyjemna, mocno ściągająca i długo zalegająca gorycz. Całe przedstawienie bardzo szybko chyli się ku końcowi, a finałowa scena rozgrywa się w odmętach ścieku, kiedy ¾ zawartości butelki wędruje rurami kanalizacyjnymi w stronę Bałtyku.
Ryży Dżon miał być podhalańskim Rowing Jackiem, a stał się jego karykaturą. I nie wiem, co kierowało właścicielami Smaków Podhala, kiedy to piwo powędrowało na półki. Zawiodła kontrola jakości czy może jednak chodzi o utopione koszty? I jeszcze to polecanie, że smaczne, lepsze i poprawione. Naprawdę można było sobie tego darować i rzucić na ten trunek zasłonę milczenia. A tak zaufanie do sklepu i miłej pani za ladą stopniało, jak śnieg podczas wiosennych roztopów. Zdecydowanie nie polecam. 2/10