Mikkeller – Mother Nuclear Puncher Assault, czyli nie tylko o piwie!

Podczas ostatniej ankiety, przeprowadzonej na Instagramie, zadecydowaliście iż na blogu powinno pojawiać się więcej recenzji piw zagranicznych. A kiedy lud mówi – ja słucham! Stąd też całkiem niedawno sięgnąłem po dwa tematy z arsenału browaru Mikkeller, które dodatkowo elegancko wpisują się w muzyczną stronę mego żywota. Mam tutaj na myśli chmieloną hybrydowymi chmielami Double IPĘ Nuclear Hop Assault oraz marakujowe „ajpiej” Mother Puncher. Pierwsze z tych piw powstało dla kapeli Nuclear Assault, a drugie dla przyjemniaczków z Mastodona. No nie może być lepiej, prawda? Czy jednak aby na pewno?

 

Mikkeller – Mother Puncher (Passionfruit IPA)

 

 

Marakuja to jeden z ciekawszych dodatków, idealnie pasujących moim zdaniem do dobrze nachmielonych piw. Co zresztą znajduje potwierdzenie w Mother Puncherze. Zapach marakui jest tutaj bardzo wyraźny, lekko kwaskowy i solidny. Fajnie łączy się z zapachem dojrzałego mango, aczkolwiek chmiel zszedł tutaj na drugi plan, przygrywając gdzieś tam na n-tych z kolei skrzypcach. Samo piwo jest lekko słodkawe, nieco kwaśne od dodanego owocu, ale nie można zabrać mu wyraźnej owocowości. Generalnie fajnie by było, jakby gorycz wybiła się tutaj na wyższy poziom, ale nie jest najgorzej. Finalnie Mother Puncher to z pewnością przyjemne piwo, ale oczekiwałem od niego o wiele więcej. Trochę jak z płytą The Hunter Mastodona – niby fajna, ale mi jednak czegoś w niej brakuje.

 

 

Mikkeller – Nuclear Hop Assault (Imperial IPA)

 

 

Przyznam szczerze – zespół Nuclear Assault znam tylko z nazwy. Ale czy to ważne? Absolutnie nie. Podobnie jest z tematem chmieli hybrydowych. Niestety nie udało mi się odnaleźć informacji o tym, na czym dokładnie polega tutaj ta hybrydowość. Szkoda. Niemniej jak to się ma do samego piwa? Czuć niestety, iż Nuclear Hop Assault dni swojej świetności ma już za sobą. Prym w aromacie wiedzie baza słodowa, a utlenienie w stronę miodu przywołuje w duszy uczucie tęsknoty za czasami, kiedy chmiel mógł grać w tym miejscu pierwsze skrzypce. OK, niby gdzieś tam w tle majaczą owoce egzotyczne, ale czy jest to poziom chmielowo-nuklearnego ataku? No raczej nie sądzę. Do tego pojawiają się akordy alkoholu, więc ogólnie zapach piwa nie prezentuje się oszałamiająco. Smak wypada o niebo lepiej. Piwo jest solidnie i przyjemnie nachmielone na goryczkę, a lekka owocowość fajnie komponuje się z wytrawnym charakterem Nuclear Hop Assaulta. Tylko ponownie ten alkohol nieco przeszkadza. Domyślam się, że to piwo jako „świeżak” wypadało o wiele lepiej. W tej formie jest co najwyżej przeciętne.

 

 

I w tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy. Często marudzi się na polski kraft, że nasze rodzime IP-y hurr-durr słabe, zero aromatu, utlenione, miodowe, itd., itd. Jak widać nie tylko polski krafcik boryka się z problemem szybkiego ulatywania aromatów chmielowych w piwie. Powyższe dwa przykłady, całkiem wysoko oceniane na RateBeerze (odpowiednio 3,54/5 dla Mother Punchera i 3,71/5 dla Nuclear Hop Assaulta), pokazują dobitnie jedną rzecz – IPA pije się świeże, a potem ryzykujemy już całkiem sporo (oba „Mikkellery” miały termin mniej więcej do końca września). Dlatego też strasznie podoba mi się, jak browar na puszkach czy butelkach podaje datę rozlewu. Dlatego też smutno mi, iż browary zmuszone są do podawania dłuższych terminów ważności, bo inaczej trudniej będzie piwo sprzedać. OK, tym tekstem być może świata nie zmienię, ale może jeden z drugim zastanowi się, z jakiego powodu piwo może nie mieć formy takiej, jaką miało za czasów swej świetności/świeżości. Oczywiście nie bronię tutaj piw zwyczajnie słabych, których na rynku jest sporo, ale liczę na Wasze nieco szersze spojrzenie na cały temat.

Chmielobrody testuje koncernowe piwa bezalkoholowe

Dając trochę oddechu swojej wątrobie postanowiłem sprawdzić, jak prezentują się nasze rodzime (i nie tylko) koncerny piwowarskie w sztuce tworzenia piw o zerowej zawartości alkoholu. A że mamy ich na rynku trochę, tak też do zestawienia trafiło aż osiem różnych „piw”. Które z nich leży najbliżej zwykłego piwa, które można by sprzedawać jako jabłkowy radler, które okazało się niebywałym okrutnikiem i w końcu do czego najbardziej nadają się te produkty? Tego wszystkiego dowiecie się z najnowszego filmu.

Szybki Strzał – Odc. 14

Lubię dostawać dary losu od browarów, których nie miałem okazji testować. Dla mnie to zawsze nowe doświadczenie, a dla browaru możliwość zasięgnięcia opinii. Oczywiście inna kwestią jest to, czy browar z tą opinią będzie się liczył, ale to już inna para kaloszy (chociaż w serduszku liczę, iż ktoś tam ceni sobie moje zdanie 😉 ). Stąd też dzisiaj na tapet lecą po dwie pozycje z katalogów browarów Jastrzębie i Incognito. Jedziemy!

Browar Jastrzębie – Jastrzębska Pszenica (Sorachi Ace Single Hop Weizen)

Lubię Sorachi Ace. Jeśli zbiory są trafione, a chmiel nie pójdzie w stronę koperku, to doda on do piwa sporo aromatów kokosowych. I jak tak sobie pomyślałem, że kokos połączy się z typowymi zapachami, jakimi dla pszenicy są goździki i banany, tak w mojej głowie pojawił się całkiem przyjemny obraz. Niestety, mimo iż wspomniane wyżej goździki i banany wyczujemy w tym piwie, tak Sorachi Ace tutaj po prostu nie istnieje. W smaku też nic, co mogłoby kojarzyć się z tym daleko wschodnim chmielem nie odnotowałem. Samo piwo jest co prawda całkiem przyzwoitą pszenicą, z fajnie jak na ten styl zarysowaną goryczką, ale liczyłem na więcej. No i do tego te białkowe farfocle. A fe! Mogło być lepiej.

 

Browar Jastrzębie – Jastrzębska Mozaika (American India Pale Ale)

Z kolei Mosaic to chyba mój ulubiony chmiel. Nie dość, że wykręca w piwie sporo cytrusów, to jeszcze do tego ten aromat nafty. No miód na moje nozdrza. I o ile nut pomarańczy w zapachu Jastrzębskiej Mozaiki są całe wiadra, tak nafty mi jednak trochę zabrakło. Niemniej całość ładnie komponuje się z delikatną słodowością, więc finalnie aromat zapisuję na plus. A jak wypadają doznania organoleptyczne? Piwo jest umiarkowanie wytrawne i umiarkowanie goryczkowe, z fajną owocowością, podbijającą wrażenie sporej rześkości trunku. Niestety pojawia się też alkohol, który dość nieprzyjemnie podbija goryczkę. Jastrzębska Mozaika ma ogromny potencjał, ale w mojej ocenie trzeba popracować nad kilkoma detalami – mniej alko, wincy nafty!

 

Browar Incognito – American Wheat

Oesu jak ja się nudzę przy American Wheatach. To jeden z tych stylów, po które nie sięgam, jeśli nie jestem do tego zmuszony (wink, wink 😉 ). Niemniej jeśli już w paczce przychodzi butelka z tymże specyfikiem, tak otwieram z nadzieją. Nadzieją, iż ktoś może w końcu kupi mnie American Wheatem. Niestety nie w tym wypadku. Tylko nie zrozumcie mnie źle, bo zgodnie z wytycznymi BJCP samo piwo mieści się w ramach i jest stylowe. W zapachu mamy trochę ciasteczek, lekką zbożowość i minimalną ilość cytrusów, które w smaku już jawią się nieco wyraźniej. Całość jest płaska, z lekko łodygową goryczką i szczyptą nut zbożowych. No nuda Panie, nuda jak w polskim filmie (niemniej ciągle stylowym).

 

Browar Incognito – Blakc IPA

Wiecie, jaki jest podstawowy problem z Black IPAmi? Otóż bardzo często powinny być określane na butelce mianem American Stoutów, niźli Cascadian Dark Ale’ami (Cascadian Dark Ale – pierwotna nazwa stylu – przyp. aut.). I tak też jest w przypadku tej propozycji browaru Incognito. Przynajmniej jeśli chodzi o zapach piwa. Czy to źle? Dla mnie absolutnie nie, bo lubię oba style; ot przytyk formalny. Wróćmy jednak do naszego bohatera, raczącego nasze nozdrza wyraźną palonością i prażonym słonecznikiem. Na szczęście cytrusy też tutaj są, a w tle dodatkowo subtelnie przygrywają orzechy włoskie. No jest fajnie. Smak z kolei przechyla się już mocniej w stronę napisu na butelce. Jest o wiele więcej owoców cytrusowych, niż nut palonych, a umiarkowanie pełne ciało fajnie koresponduje z wytrawnością piwa. Jest smacznie, jest fajnie, jest przyjemnie, więc pewnie z chęcią sięgnę po tę Black IPĘ ponownie. Czy raczej winienem napisać ” ten American Stout”? A zresztą – kogo to obchodzi? 😉

Chmielobrody poleca – odc. 17

Wakacje dobiegły końca, wiec koniec tego opierdzielania się! Wracamy z serią „Chmieobrody poleca”, która będzie pojawiać się teraz co dwa tygodnie (chociaż kolejna pewnie za trzy, bo detoks :P) i będzie skrócona do maks 5 min (chyba muszę kupić stoper!). W dzisiejszym odcinku główną rolę odgrywają:

Browar Pinta
Browar Brodacz
Genys Brewing Co.

To jak, może być, pasuyeah, jest ok?

 

Krótka rzecz o tym, jak zostałę piwowarę!

O VIKING MALT BREWMASTER CHALLANGE 2018 W SŁOWACH KILKU.

Kiedy kilka miesięcy temu zadzwonił do mnie Paweł Leszczyński, zapraszając moją skromną (a jakże!) osobę na Viking Malt Brewmaster Challange 2018 (w skrócie – VMBC), to trochę kopara mi opadła. Po pierwsze nie jestem piwowarem domowym; nigdy nie uwarzyłem fizycznie żadnej warki, a na swoim koncie mam jedynie dwie koncepcje na piwa mojego zespołu, które opracowali oraz zrealizowali odpowiednio Łukasz Łazinka z ReCraftu i Mateusz Górski z Brokreacji. Po drugie w konkursie tym zarówno w pierwszej, jaki i w tej edycji pojawiła się śmietanka polskiego kraftu i… miałem pojawić się ja. Sami rozumiecie, że mogłem być nieco zaskoczony? Niemniej rękawica została rzucona, a ja nie należę do tych, którzy łatwo się poddają, więc decyzja była prosta – jadę! Zmagania odbywały się w przepięknym pałacu w Piotrawinie podczas Chmielobrania –  imprezy zorganizowanej przez Polish Hops z okazji zbiorów chmielu. I to chmielu nie byle jakiego, bo polskiego, wprowadzonego w końcu na wyżyny (o czym przekonałem się testując trzy domowe piwa, oparte o trzy różne chmiele od Pawła Piłata i ekipy – do poczytania tutaj –>KLIK<–). Po tym konkursie nic już nie miało być takie, jak wcześniej. Ale po kolei.

Na miejscu zameldowałem się w piątkowe popołudnie, aby ledwo zdążyć na autokar, który przewoził uczestników całego zamieszania na przejażdżkę wąskotorówką. Niby nic takiego, ale biorąc pod uwagę towarzystwo i okoliczności, to jednak zapowiadało się ciekawie. Jeszcze dobrze nie ruszyliśmy z miejsca, a już Filip Paprocki z Fermentum Mobile począł przygrywać na gitarze. Cały autokar poleciał ze śpiewem. Do dzisiaj refren z „Przechyły, przechyły” rozbrzmiewa mi w głowie, a gardło nie zdołało dojść do pełnej sprawności. Po wpakowaniu się do kolejki śpiewy nie ustawały. W moje ręce w międzyczasie wpadła rewelacyjna warka Wielkiej Szychy z ReCraftu i zacząłem na spokojnie witać się ze znajomkami. Na tę okoliczność zabrałem z domu dobrze wyleżakowanego Wostoka z chorzowskiego Redenu. Oj jak ładnie się wszystkim oczy zaświeciły, kiedy zacząłem polewać. Niestety piwo nie wytrzymało próby czasu. Okazało się dość przeciętne, z utlenieniem w stronę mało przyjemną oraz z nikłym aromatem beczki. Świeże było o wiele lepsze.

Ale nic to, bo po dojechaniu na miejsce, gdzie zostało odpalone ognisko, a każdy mógł na żywym ogniu upiec sobie kiełbaskę, pojawiło się kilka piw domowych, coś z Alebrowaru, więc ogólnie klimat zaczął się rozpędzać. Przyjemna godzina, spędzona w przyjemnych okolicznościach przyrody i trzeba było wracać. Impreza rozkręcała się z minuty na minutę i nawet nie wiem kiedy znaleźliśmy się w miejscu noclegu. Jako uczestnicy VMBC niestety nocowaliśmy kawałek od Piotrawina, ale czy poszliśmy od razu spać? No nie bardzo. Przemiły Pan z ośrodka na miejscu zorganizował nam kącik do posiadówy i w ten sposób wesoło kończyliśmy dzień.

Pobudka o 7:30, szybkie śniadanie i już przed 9:00 byliśmy na miejscu. Szybki rekonesans, sprawdzenie stanowisk i można było przejść do losowania drużyn. Organizatorzy, czyli ekipa Viking Malt, sprawę całkiem fajnie przemyśleli. Wybrali czwórkę kapitanów startowych, czyli piwowarów z największym stażem, a resztę podzielili na koszyki pod kątem doświadczenia pozostałych uczestników. Swój skład wybierali Krzysztof Juszczak (Harpagan, Jan Olbracht), Jakub Piesio (Maryensztadt), Darek Piecuch (Piwne Podziemie) oraz Tomasz Michalski (Brovca). Ja, wraz z Łukaszem Szynkiewiczem (Absztyfikant) i Arturem Kaletą (piwowar domowy) wpadliśmy do drużyny Tomka, jednocześnie przyodziewając czarne barwy.

Składy naszych rywali prezentowały się z kolei następująco:

CZERWONI:

Darek Piecuch
Mateusz Waszczuk
Michał Janiak
Dominik Połeć

BIALI:

Krzysztof Juszczak
Małgorzata Węgierska
Przemek Iwanek
Marcin Lichtarski

SZARZY:

Jakub Piesio
Magda Bergmann
Hubert Krech
Piotr Pszczółkowski

Nim jednak mogliśmy przystąpić do warzenia musieliśmy zaliczyć piwną maturę. Odpowiedzi na zadane pytania udzielała drużyna, która jako pierwsza zagwizdała w gwizdek. Za każde z przygotowanych 30 pytań można było zdobyć od 1 do 3 punktów. Sprawa była dość istotna, bo przygotowany przez Browamatora sprzęt podstawowy, jaki otrzymała każda z drużyn, nie zawierała chociażby termometru, kosztującego 1 punkt. I teraz wyobraźcie sobie zacieranie bez kontroli temperatury. Zabawne, prawda? Moja ekipa niestety… zajęła zaszczytne, ostatnie miejsce, aaaaaaaaale na szczęście zdobyliśmy 6 punktów, więc nie wyszło najgorzej. Dodatkowo mieliśmy jedną przewagę nad pozostałymi; jako pierwsi dokonywaliśmy zakupu dodatkowego sprzętu. Zapytacie – i co z tego? Otóż wykoncypowaliśmy sobie, że jeśli wykupimy 4 analogowe termometry po 1 punkt każdy, to w sklepiku zostaną jedynie dwa termometry cyfrowe. W konsekwencji jedna z drużyn zostanie bez termometru. CHE CHE CHE CHE. Jak pomyśleli, tak zrobili, zaopatrując się dodatkowo w refraktometr. Nasz niecny plan wydawał się być doskonały, niemniej jednak w ostatecznym rozrachunku każda z ekip była zaopatrzona w narzędzie do pomiaru temperatury. Wszystko przez Białych. Zakupili automatyczny gar warzelny, który miał wbudowany termometr, przez co nasze knowania spaliły na panewce. No trudno, tym razem nie wyszło. Po tych zmaganiach mogliśmy w końcu przystąpić do właściwego warzenia.

Szybko skonfrontowaliśmy nasze pomysły na wariację grodzisza (która była tematem tegorocznego VMBC) i postawiliśmy na klasyczne podejście, z podkręceniem piwa przez maliny, jaśmin oraz zakwaszając brzeczkę bakteriami kwasu mlekowego. Początkowe problemy ze zbyt twardą wodą, pachnącą basenem szybko wyeliminowaliśmy, więc mogliśmy przystąpić do zacierania. Finalnie wyszło nam nieco powyżej założeń stylu, ale nasze 9 BLG to i tak nic w porównaniu do 21 BLG Szarych. Dodanie papryczek w tej sytuacji nie zrobiło już na mnie wrażenia. Oczywiście każda z drużyn miała inny pomysł na swoje piwo, jak chociażby niebieski grodzisz Czerwonych, zabarwiony kwiatem klitorii ternateńskiej. W związku z tym na finalnej degustacji piwa, zaplanowanej 24 listopada w warszawskim The Taps, może być całkiem ciekawie.

Potem było już z górki. Po filtracji przyszło gotowanie, przelanie na burzliwą, dodanie drożdży od Fermentum Mobile oraz bakterii kwasu mlekowego i w ten oto sposób piwo zostało uwarzone. Całość będzie pięknie fermentować u Tomka w Browarze Brovca, więc o warunki jestem spokojny. Zobaczymy też, co wydarzy się po przelaniu na cichą. Może jeszcze dorzucimy jaśminu? Może jakiś przecier z malin? Wszystko przed nami!

I w zasadzie w tym miejscu mógłbym skończyć ten tekst, ale niegodziwe byłoby, gdybym nie wspomniał o jednej, chyba najistotniejszej rzeczy. To ludzie wygrywają na takich eventach. To, jak chcą dzielić się ze sobą doświadczeniem, czasem, a nawet własnym piwem. Warto tutaj rzec, iż sporo uczestników przytachało własne wyroby, do których dostęp miał każdy. I tak skosztowałem jednej z ostatnich beczek Korda, leżakowanego w beczce po rumie (palce lizać, wariant o wiele lepszy od tego po Jacku Daniel’sie), Mysterious IPA z Maryensztadtu (także wyborne), grodzisza z Trzech Kumpli i wielu innych, fajnych piw. Wszystko to w doborowym towarzystwie i w świetnej atmosferze. I jedynie tej sobotniej wycieczki do chmielników Polish Hops żałuję, ale ktoś piwa musiał nawarzyć, aby pod koniec listopada piwo mógł pić ktoś! W tym miejscu lecą ogromne podziękowania dla wszystkich uczestników VBMC i Chmielobrania; dla Viking Malt, Browamatora, Fermentum Mobile i PSPD oraz dla wszystkich, z którymi przybiłem piątkę i zwyczajnie świetnie się bawiłem. Panie i Panowie – to była czysta przyjemność! A jeśli Wy jeszcze na Chmielobraniu nie byliście, to koniecznie musicie tę imprezę zaliczyć.