Spółdzielczy + Harpagan – Lódolf Rioja BA + Bourbon BA (Iced Dark Strong Ale)

Są w tym kraju mistrzowie, którzy opanowali sztukę wymrażania piwa niemal do perfekcji. I nie mam tutaj na myśli piwowarów browaru Okocim, twierdzących w reklamie, iż ich piwo jest precyzyjnie wymrażane. Większość z Was zapewne wie, że jest to bullshit, co zresztą dokładnie wytłumaczył Tomasz Kopyra (—>KLIK<—). Na szczęście właściwy proces w Polsce znany jest nie od dzisiaj, a mistrzami, wspomnianymi we wstępie, będzie w tym miejscu Browar Spółdzielczy. Natomiast co się stanie, jeśli do tego dorzucimy innych świrów, warzących doskonałe piwa i połączymy umiejętności tych dwóch ekip? Wówczas wyjdzie nam Lódolf, czyli wymrażany Dark Strong Ale, uwarzony przez załogę Spółdzielczego i Harpaganów. I żeby było mało, to piwo powędrowało do trzech różnych beczek – po winie Rioja, po Bourbonie Foreman Brown oraz po rumie. Przy okazji festiwali miałem okazję kosztować każdej wersji, ale wiecie jak to jest na festiwalach (che che). Na szczęście w moje ręce wpadły dwie butelki tego trunku – po Riosze (Jezu, czy ja to dobrze odmieniam? Czy mamy Miodka na Sali?) i po Bourbonie, a wrażeniami z degustacji tych cymesów zaraz z Wami się podzielę.

Lódolf – Foreman Brown Bourbon BA

Piwo do kieliszka nalewa się niczym eliksir. Jest ciemno brunatne, w zasadzie nieprzejrzyste, ale stopka szkła zdradza, iż jest niemal klarowne i jedynie delikatnie opalizujące. Jednak nie dla wyglądu tutaj przyszliśmy. Zapach. Tak, to piwo pachnie. Pachnie zdecydowanie. Zdecydowanie i fantastycznie! Mamy tutaj całą paletę aromatów, rozpoczynając od fig, rodzynek i winogron, poprzez kokos i wanilię, na pralinach i… pieguskach kończąc. Jest niezwykle deserowo i bardzo przyjemnie. Likierowy alkohol da się wyczuć, ale na Boga, na pewno nie na poziomie 16%, bo tyle właśnie alkoholu ma w sobie to piwo. W smaku pojawiają się nuty słodkich czereśni i fig. Jest mocno owocowo, słodko, ale wysoka goryczka trzyma tę słodycz na wodzy. I jedyny minus, jaki można tutaj odnotować, to alkohol podbijający goryczkę w tę bardziej męczącą stronę. Niemniej to tylko drobiazg, niezakłócający fantastycznych przeżyć, jakie płyną z degustacji tegoż eliksiru.

Lódolf – Rioja BA

W tym miejscu warto rzucić okiem na etykietę, bo samo piwo prezentuje się dokładnie tak samo, jak wariant po Bourbonie. Etykieta zresztą też. Ale jak ten „drobiazg” wygląda! Ponownie mamy do czynienia z haftowanym dziełem sztuki, które przykuwa wzrok na zdecydowanie dłuższą chwilę. Zresztą same piwa stanowczo zasługują na tak królewską oprawę. Lódolf po Riosze (halo, gdzie  ten Miodek?) w aromacie również raczy nas figami i rodzynkami, ale w tej wersji o wiele wyraźniej prezentują się taniny dębowe. Pojawia się także wanilia i szczypta alkoholu, którego tutaj jest nieco mniej, niż w opcji „bourbonowej”. Sam zapach jest nieco uboższy od tego, opisywanego wyżej, ale nadal jest niezwykle przyjemny i deserowy. Za to w smaku w mojej ocenie dzieje się więcej. OK, oba piwa są niezwykle gładkie, pełne i gęste, w obu mamy całą masę czerwonych owoców, ale tutaj dodatkowo pojawia się fajnie zaznaczona winność i gronowość trunku. Podobnie jak wcześniej, tak i tutaj alkohol podbija nam gorycz, ale ciągle to nie przeszkadza. Całościowo Rioja wypada nieco mniej słodko i mniej estrowo od swojego brata Bourbona, co moim skromnym zdaniem pozwala mu zwyciężyć w tej batalii o mały punkcik.

Kiedy pierwszy raz moje oczy zobaczyły rzeczone butelki od razu wiedziałem, że będę miał do czynienia ze sztosami i nie pomyliłem się. Receptura, przygotowana przez Josefika, proces warzenia, kontrolowany przez załogi obu browarów i w końcu wymrażanie trunku dało nam niezwykle przyjemne, degustacyjne i deserowe piwa. A że kosztują ok. 50 zł za butelkę? Patrząc na zawartość, to moim zdaniem mogłyby kosztować i więcej. Bo w tym wypadku sztosy muszą być drogie.

Bobry, małpy i kista chmielu

Pomimo tego, iż kranoprzejęcia czy premiery nowych piw kraftowych, prowadzone w multitapach wraz z obecnymi na miejscu załogami browarów, straciły nieco na swoim impakcie, tak ja osobiście bardzo cieszę się, że „tradycja” ta nie umarła. Dowodem tego była sobotnia premiera dwóch nowych piw z browaru kontraktowego Hoppy Beaver – Some Like It Hoppy, czyli Belgian IPA oraz Blondyna Wieczorową Porą, uwarzonego w stylu Polish Blonde Ale. W Białej Małpie, gdzie premiera miała miejsce, zjawili się oczywiście przedstawiciele browaru oraz Tomek z Piwnych Podróży (w towarzystwie Gosi), przedstawiciele Katowickiego Projektu Piwnego z Prezesem na czele (Ave Projekt!), Ania – właścicielka Małpy – i moja skromna osoba (bez Pani Kapitan, która postanowiła tegoż weekendu uczynić mnie słomianym wdowcem). W takim towarzystwie wieczór zapowiadał się przednio.

Załoga browaru Hoppy Beaver

Nim jednak o samej imprezie warto kilka słów rzec o samych „chmielowych bobrach”. Browar ten powstał pod koniec 2017 roku, ale na rynku ich pierwsze piwa pojawiły się w okolicach lutego b. r. I od razu były one dość sporym zaskoczeniem, bo mało kto decyduje się na uwarzenie swoich pierwszych piw w stylach Belgian Tripel i Scottich Ale. Czy to źle? Absolutnie nie! Szczególnie iż piwa wypadły bardzo dobrze i dawały dobre widoki na przyszłość. Co zresztą potwierdziły kolejne pomysły, jakie browar uwarzył w żyrardowskim Beer Brosie. Na ten moment Hoppy Beaver może pochwalić się ośmioma piwami w swoim portfolio, co jak na pół roku bytności rynkowej robi dość duże wrażenie.

Ja wieczór zacząłem od Some Like It Hoppy. Co prawda już wcześniej miałem okazję próbować tego piwa w wariancie butelkowym, ale wówczas nie zrobiło ono na mnie zbyt pozytywnego wrażenia. Potężna ilość estrów, idących mocno w stronę czerwonego jabłka zaburzała mi kompozycję aromatu, jaką powinna dostarczać Belgian IPA. Na szczęście wariant lany ustąpił pola fenolom i przyjemnej chmielowości. Estry zeszły na drugi plan, dzięki czemu piwo wypadło całkiem przyzwoicie.

A skoro piwo przyzwoite, to i humor od razu zrobił się lepszy, dzięki czemu mogliśmy w fantastycznym towarzystwie oddać się rozmowom. I może w tym miejscu nie będę przywoływał, jaki temat trafił na tapet; dość rzec że było trochę śmiechu, trochę żalu i opadające ręce. W między czasie ekipa Małpy poczęstowała nas fantastycznym, meksykańskim żarciem. Wszystko z okazji planowanego na czwartek, 26 lipca b. r., otwarcia Białej Małpy Mexico. Tak, tak – knajpa z dobrą paszą i piwem kraftowym. Tyle wygrać.

Następnie do mojego szkła trafił Blondyn Wieczorową Porą. Podobnie, jak w przypadku Some Like It Hoppy, i tutaj miałem okazję kosztować piwa z butelki. O tym, jak wypadło możecie dowiedzieć się tutaj: KLIK! Natomiast wariant lany wypadł o jakieś 25% lepiej, dorzucając do całości wyraźnie ziołowych akcentów chmielowych, co dodatkowo uatrakcyjniło ten na pozór nudny styl. I niech za potwierdzenie tegoż stanu rzeczy służy fakt, iż zazwyczaj tego samego wieczoru nie powtarzam tych samych pozycji. W tym wypadku musiałem zrobić wyjątek, bo Blondyn Wieczorową Porą wypadł po prostu rewelacyjnie. Stawiam w tym miejscu na sporą zasługę użytego chmielu Iunga, ale pewnie i Oktawia wniosła do piwa sporo dobrego. W każdym razie ja w tym pięknym aromacie białych owoców, oplecionych nutą cytrusów i akcentami chmielowymi zwyczajnie się zakochałem.

Przy tak udanych piwach oraz przy dobrym jedzeniu i w tak doborowym towarzystwie czas szybko zleciał i trzeba było zawijać się do domu. Wszystko wypadło jak należy, niemniej ja ciągle będę powtarzał, że brakuje mi czegoś ekstra przy okazji tego typu imprez. Niby mamy na miejscu ekipę browaru, można podejść, pogadać, ale raczej nikt poza ludźmi ze „środowiska” tego nie robi. A szkoda, bo zawsze czegoś ciekawego można się dowiedzieć. Jak na przykład tego, co ciekawego czeka w tankach na rozlew. Ale o tym cicho sza! Mnie wystarczy fakt natchnienia przez moją skromną osobę piwowara Hoppy Beaverów do uwarzenia… całkiem przyjemnego piwa w dość mało popularnym u nas stylu. Oby na samym natchnieniu się nie skończyło, czego sobie i Wam życzę. A ekipie browaru i wszystkim obecnym na miejscu składam wielkie dzięki, bo zaiste był to udany czas!




Szewc w dziurawych butach chodzi, a fotograf… w nieostrych zdjęciach 😉

Wywody Chmielobrodego – cz. 12

The Order of Yoni, czyli „sex sells” w piwnym ciele

No to się porobiło. W miniony weekend miałem okazję skosztować pierwszego na świecie piwa, do produkcji którego użyto bakterii kwasu mlekowego, pobranego z kobiecych narządów rodnych. W sensie z waginy. I nie, nie jest to żadna ściema; faktycznie można powiedzieć, że na rynku już niebawem pojawi się piwo z „esencją” kobiety. Sprawa jest delikatnie mówiąc dość kontrowersyjna, ale chyba o to właśnie chodziło. Chociaż w sumie nie spodziewałem się tego, jak ogromnym zainteresowaniem sprawa będzie się „cieszyć”. Wrzucony przeze mnie post ze zdjęciami butelki i krótkim opisem sytuacji ma tak potężne zasięgi, że w ciągu niecałych 48 godzin przebił moje najpopularniejsze posty na Facebooku z ostatnich dwóch lat. O blisko 40-tu udostępnieniach nie wspominając.

Oczywiście opinie bywają skrajne. Jedni są zaciekawieni, inni zniesmaczeni, a kolejni oburzeni. I tylko tych obojętnych jakoś niewielu. Ja do samego pomysłu mam stosunek ambiwalentny. Dlaczego? Z jednej strony marketing faktycznie trąci lekko myszką i kojarzy mi się z latami 90tymi, kiedy to jako nastolatek zerkałem na witryny kiosków Ruchu w poszukiwaniu roznegliżowanych zdjęć na paczkach prezerwatyw czy pisemek dla panów. Z drugiej zaś strony – „sex sells”, a zajmując się zawodowo zarządzaniem grupą sprzedawców muszę docenić pomysł, na który nikt jeszcze nie wpadł, a jaki jest w zasadzie bardzo banalny i może się dobrze sprzedać.

Nim jednak przejdę do szczegółów technicznych warto zwrócić uwagę na tych komentatorów, którzy sięgają po skojarzenia ciężkiego kalibru. Wiecie, hasła w stylu „Pierwsze oficjalne piwo typu siki”, „bede rzigoł” albo „Pijesz i czujesz się jakbyś zlizywał piwo z ci*ki” nijak mają się do samego procesu technologicznego i do samego piwa, a same w sobie trącą humorem raczej niskich lotów. Chociaż ktoś może w tym miejscu powiedzieć „jaki marketing, taki humor” i ciężko będzie mi z tym polemizować (wink wink 😉 ). Natomiast z pewnością warto zrozumieć samą ideę i to, w jaki sposób rzeczone piwo powstaje.

The Order of Yoni – Bottled Lust to kwaśne piwo szampańskie zakwaszane bakteriami kwasu mlekowego. Kropka. Gdzie tutaj miejsce na tę „esencję” kobiety? Jak już we wstępie pisałem chodzi konkretnie o pałeczki kwasu mlekowego – lactobacillus acidophilus. Bakterie te są powszechnie używane m. in. przy produkcji wyrobów mlecznych, ale występują także naturalnie w przewodzie pokarmowym, w jamie ustnej czy właśnie w końcowej części dróg rodnych kobiety. W piwowarstwie lactobacillusy używane są do zakwaszania piwa, dzięki czemu uzyskujemy piwa kwaśne, np. w stylu berliner weisse. No i tutaj dochodzimy do sedna. Skoro bakteria to bakteria i nie ma znaczenia, skąd ją uzyskamy, to czemuż nie pozyskać jej z kobiecej waginy? Przecież to jest doskonały pomysł i marketingowo sprzeda się sam! Wybierzemy śliczną modelkę, porobimy zdjęcia i gotowe. Przecież „sex sells”! Pewnie w ten sposób pomyślał twórca The Order of Yoni, bo już dwa lata temu odpalił kampanię crowdfundingową, chcąc zebrać kasę na realizację tej idei. Koncept wtedy jednak nie wypalił, ale to nie znaczy, że został całkowicie pogrzebany. Nim jednak o dalszych losach „zakonu Yoni” warto powiedzieć sobie jedno – naprawdę nie ma co się ekscytować tym, że Bottled Lust zakwaszono lactobacillusami, pobranymi z waginy pięknej kobiety. Równie dobrze można by pobrać te pałeczki z wnętrza policzków jakiegoś przystojnego młodzieńca. I w zasadzie The Order of Yoni powinien to zrobić – w końcu mamy równouprawnienie! OK, być może zapytacie – a co z innymi drobnoustrojami, jakie razem z bakteriami trafiają do piwa. No właśnie w tym rzecz, że nic innego do piwa na trafia. Pobrane bakterie, a w zasadzie wymaz z pochwy jest przekazywany do laboratorium, gdzie ekstrahuje się rzeczonych mlecznych koleżków, celem ich dalszego namnożenia. Wszystko z zachowaniem najwyższych zasad higieny i sterylności. No bo serio – czy ktoś uwierzył w to, że do kadzi warzelnej czy do tanka fermentacyjnego ktoś po prostu dolał kobiecy śluz?!? Jeśli tak, to gratuluję ogarnięcia.

Prawda jest taka, że w całym tym ambarasie chodzi o marketing. O nic innego. Nieudana kampania crowdfundingowa pokazuje, że w Polsce ten pomysł może nie przejść. OK, na bank znajdą się osoby zaciekawione sprawą i chętnie piwa spróbują, ale spodziewam się raczej czarnego PR’u i głosów w stylu „hurr durr piwo z ci*ki, che che”. Pewnie dlatego producent tegoż trunku zarówno swój fanpage, jak i konto na Instagramie prowadzi w języku angielskim. To pokazuje nakierowanie raczej na zagranicznego odbiorcę i w sumie to mnie kompletnie nie dziwi. Ja osobiście jestem nieco rozdarty, bo samo piwo (a w zasadzie dwa piwa, z dwóch różnych modelek) jest zwyczajnie dobre i świetnie smakuje (o konkrety nie pytajcie – będzie o tym niebawem), ale faktycznie mam trochę problem z taką formą marketingu. Ostateczną ocenę zostawiam Wam, tylko błagam – najpierw spójrzcie na temat szeroko, bo nie jest on tak jednoznaczny, jakby mogło się na pierwszy rzut oka wydawać.

PS
Premiera piwa będzie miała miejsce najpewniej w ostatni weekend lipca w katowickiej Białej Małpie.

Chmielobrody poleca – odc. 14

Dzisiaj będzie dość przekrojowo – od lekkiego, sesyjnego IPA po solidnego RISa z dodatkami. Wszystko to w klimacie wakacyjnym, chociaż nie dla wszystkich wakacje się zaczęły (wink wink 😉 ):

 

PS
Jutro lecimy z live degu (ok. 20:30), w związku z czym nie zapomnijcie wbić na fanpage bloga (—> KLIK! <—) i zagłosować w poście przypiętym na górze strony!

Wywody Chmielobrodego – cz. 11

Ma być twardo i szorstko, ale czy aby na pewno?

Coś we mnie ostatnio pękło. I chociaż wiem, że ten tekst świata nie zmieni, to muszę to z siebie wyrzucić. Bo może dzięki temu jakiś procent… promil… no może procent z promila zmieni swoje podejście do sprawy? Sprawy, na którą chyba nie zwraca się zbytnio uwagi, bo przecież zawsze tak było, więc po co cokolwiek zmieniać? A ja jednak czuję potrzebę zmiany. Tak jak zmieniło się podejście do piwa, tak tutaj też podejście może się zmienić. Pewnie nie dziś, na pewno nie jutro, ale może kiedyś, w przyszłości, tej dalszej. Tylko żeby to się zadziało to już teraz trzeba stawiać pierwsze kroki. Na szczęście nie jestem jedyny i nie ja postawiłem ten pierwszy krok. W sumie to nawet nie wiem, kto tak naprawdę ten pierwszy krok wykonał, ale to nie jest w tym miejscu najważniejsze. Dla mnie wszystko zaczęło się chyba od Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa, w trakcie którego odbył się panel dyskusyjny „Kobiety w piwowarstwie rzemieślniczym w Polsce i na świecie”. Niestety tego dnia we Wrocławiu mnie nie było, ale echa tej rozmowy rozbrzmiewały nawet kilka dni po niej. Bo to właśnie o kobiety i ich miejsce w świecie piwa mi chodzi.

Wtedy jeszcze nerwy trzymałem na wodzy. Owszem, w piwowarstwie kobiety są w mniejszości, ale dzielnie walczą o swoje, odnoszą sukcesy, otwierają browary i po prostu robią swoje. Tylko faceci w tym wszystkim bardzo często patrzą na te dokonania co najmniej z przymrużeniem oka, a niejednokrotnie z pogardą. I ja się na to nie godzę! Po prostu nie, bo nie ma ku temu żadnej podstawy. Jasne, wszędzie mówi się, iż kobiety mają trudniej i w jakby na to nie patrząc patriarchalnym świecie z takim stanem rzeczy podejmuje się walkę (z różnym skutkiem), ale kiedy bliżej przyjrzałem się całej scenie piwnej, tak tutaj wyszedł miejscami po prostu zwykły, chamski, męski szowinizm.

Rzućcie okiem na ten przykład na reklamy piwa w Polsce. Wszędzie dominują mężczyźni, ich męskość i mierzenie własnego penisa miarą wypitych butelek w towarzystwie kumpli. A to po górach spaceruje dwóch kolesi w towarzystwie rodowitego górala, a to w knajpie koledzy oglądają mecz i pięknie dopingują, a to panowie piwowarzy wrzucają kosze świeżutkiego chmielu do kadzi warzelnej… co nota bene jest głupie samo w sobie, bo kto w obecnych czasach w piwowarstwie używa tego surowca w takiej formie… niemniej – wszędzie same „chopy”, a kobiety pojawiają się co najwyżej w reklamach radlerów. No bo przecież gdzie kobieta mogłaby sięgnąć po piwo?!?! Toż to nie może być! Sytuację reklam stara się ratować Karmi, gdzie banda brodatych i napakowanych motocyklistów siedzi przy tymże trunku, ale znowu na sam koniec w kadrze pojawia się Penélope Cruz i już wiadomo, iż panowie nie są tu dla piwa, ale dla tej hiszpańskiej piękności. Natomiast taka Perła idzie już w ogóle na całego, tworząc treści reklamowe w sposób tak dobitnie dla mnie słaby, jak na poniższym obrazku:

Drugą sprawą, jaka mnie irytuje jest moment, kiedy w „chmielobrodym” sklepie jesteśmy we dwójkę. Tzn. ja i Pani Kapitan. Jak myślicie, ile osób proszących o poradę zwraca się o nią wóczas do Marty? Null, zero, none, nada! A musicie wiedzieć, że Pani Kapitan na piwie się zna i potrafi świetnie doradzić. Taka postawa od razu mówi – to przecież facet musi znać się lepiej na piwie! OK, być może w większości wypadków tak będzie, ale nie generalizujmy. Znam całe tuziny pań, potrafiących o piwie opowiadać w sposób mogący zawstydzić niejednego blogera.

W multitapach i knajpach zresztą nie jest lepiej. Ile razy widziałem sytuacje, w których barman na pytanie płci pięknej z prośbą o poradę z automatu proponował piwa słodkie, z sokiem, z niską goryczką lub radlery. Oczywiście ponownie nie generalizuję, ale problem jest, a mnie zastanawia czemuż nie można by zmienić takiego podejścia? Z jakiego powodu kobieta musi być skazywana na słodkie trunki? Gorycz płci pięknej nie przystoi czy jak?!? I znowu wracamy tutaj do utartego schematu, powielanego w reklamach i przekazywanych z ust do ust w formie legendy, iż panie to przecież tylko drinki piją, a jeśli sięgają po piwo to na pewno to słodkie czy inne Karmi.

Dlatego może warto w tym miejscu zastanowić się, czy my, faceci, nie powinniśmy o panie zawalczyć? Bo panie walczą i takie osoby jak np. Agnieszka Dejna, Dorota Chrapek czy Agnieszka Wołczaska-Prasolik (oraz wiele, wiele innych) pokazują, że się da, ale panie same świata nie zmienią. Wesprzyjmy je w tym i traktujmy jak równych. Zarówno pod kątem piwowarstwa, sędziowania, blogowania, jak i pod kątem zwykłego spożywania piwa. Po raz n-ty i do znudzenia będę powtarzał, że piwo ma łączyć, socjalizować i bawić, a nie wznosić jakiekolwiek bariery czy barykady. Jak już pisałem we wstępie – ja wiem, że świata nie zmienię, ale kropla drąży skałę. A ja zamierzam być kroplą bardzo upierdliwą i Was, drodzy Panowie, również do tego zachęcam.

Śląski Festiwal Piwa 3: miód, dziegieć i morze piwa.

Organizowanie wszelakiej maści imprez na otwartym powietrzu zawsze niesie ze sobą pewne „pogodowe” ryzyko. Pół biedy, kiedy mowa tutaj o koncertach biletowanych z wielkimi gwiazdami w roli headlinerów. Wtedy bilety zazwyczaj zakupione są wcześniej, więc kupujący liczą się z tym, że pogoda może być różna. Nieco inaczej temat wygląda, kiedy event nie jest biletowany. A już całkowicie sytuacja się zmienia, jak głównym motorem napędowym danego wydarzenia jest piwo. No bo jak tu pić piwo, kiedy leje i zimno? Nawet najzatwardzialsi beer geecy w tej sytuacji wybiorą raczej zacisze multitapu, niźli spożycie ulubionego „ajpieja” w strugach deszczu. I dokładnie taki scenariusz malował się na kilka dni przed rozpoczęciem III edycji Śląskiego Festiwalu Piwa. Scenariusz, który na szczęście się nie spełnił. Mimo to ciężko byłoby po wszystkim otworzyć szampana na wiwat, chociaż na pozór wszystko wyglądało bardzo dobrze. Zacznijmy jednak od początku.

Organizatorzy tegorocznej edycji Śląskiego Festiwalu Piwa mieli bardzo szerokie plany na to, co wydarzy się na katowickim rynku na przełomie czerwca i lipca. W kuluarach dowiedziałem się o minimum 30 wystawcach, jacy mieli się pojawić na miejscu. Do tego konkursy i cała masa atrakcji. Niestety im bliżej godziny zero, tym mocniej sytuacja zaczęła się gmatwać. Najpierw jeden ze współorganizatorów wycofał się z tematu, a potem na fanpage’u eventu i wydarzenia, mimo padających pytań o to, czy impreza się w ogóle odbędzie, zapadła cisza. W końcu na tydzień przed planowanym startem pojawiła się informacja, że festiwal jednak się odbędzie (z jednodniowym opóźnieniem), a na rynku pojawi się 17 wystawców oraz kilka food trucków. Co prawda niezbyt przekonuje mnie tłumaczenie, że cała sytuacja była wynikiem postawienia w tym samym miejscu strefy kibica Mistrzostw Świata w piłce nożnej, bo chyba takie rzeczy miasto ustala z wyprzedzeniem, ale niech będzie. Najważniejsze, że można było szykować kieliszki, pokale i szklanki na to, co mieli do zaprezentowania obecni na miejscu eksponenci.

Piątek przywitał wszystkich przyjemnym upałem, idealnym pod takie festiwale. Jednakowoż frekwencja tego dnia nie zachwycała. Niby wszystko się zgadzało; odgrodzony i chroniony teren, pogoda, zimne piwo, koncerty i centrum miasta, sprzyjające ściąganiu ludzie na teren bezpłatnej imprezy. A tychże jakoby mniej, niż w zeszłym roku. Czy to wróży koniec ery piwnych festiwali? Czy kraft w Polsce się kończy? Czy piwna rewolucja zatacza koło i teraz wszyscy wrócą do sączenia zimnego „Tyskacza”? Oczywiście, że nie. Po pierwsze zawiodła reklama. Ja nie widziałem na terenie miasta ani jednego plakatu, o słabej promocji w sieci nie wspominając. Zresztą jak tu plakatować miasto, kiedy o tym, czy w ogóle impreza się odbędzie organizator informuje na tydzień przed jej startem? Słabo. Po drugie – wspomniana wcześniej strefa kibica. Ktoś sobie pomyśli – ale przecież strefa kibica przyciągnie ludzi! A i owszem, ale przyciągnie osoby w większości nie gustujące w krafcie, które mogły w dodatkowo odgrodzonej strefie zakupić tańsze piwo niekraftowe. No i samo umiejscowienie tejże zony automatycznie przekierowywało przechadzających się po centrum ludzi nieco z dala od stoisk piwnych rzemieślników. A plus B równa się C, jak cienka frekwencja. OK, może nie było jakoś fatalnie, ale liczba odwiedzających Śląski Festiwal Piwa w tym roku nie ma startu do tego, co działo się przed rokiem czy dwoma. Przez to część browarów narzekała na kiepskie utargi, a kolejnej łyżki dziegciu do całości dodał fakt, iż organizator z kilku stoisk za możliwość wystawienia się skasował większy hajs, niż z pozostałych. Do tego doszły jakieś totalnie pokrętne tłumaczenia, mające mało wspólnego z traktowaniem fair wszystkich wystawców. Słabo po raz kolejny. I tutaj nasuwa mi się pewna dygresja. Otóż ja nie wiem, czy organizator nie ma świadomości tego, iż cały polski kraft dobrze się zna, a ta informacja rozejdzie się po wszystkich w mgnieniu oka? To z pewnością nie ułatwi zapraszania browarów na kolejne edycje imprezy. Wracając do sedna sprawy i kończąc wylewanie moich żali dodam, że dobrze iż w pobliżu był dostęp do toalety publicznej, bo postawienie kilku Toi Toików mogłoby nie wystarczyć. Zresztą kto by nie chciał skorzystać z publicznego kibla za 2 miliony złotych, c’nie?

Mimo iż organizator w tym roku do końca nie spisał się na medal, tak zupełnie inaczej sprawa wyglądała w przypadku browarów. Wszyscy obecni na miejscu wystawcy witali odwiedzających katowicki rynek z uśmiechem i chętnie opowiadali o tym, co akurat mają na kranach. A to w przypadku festiwalu w tej formule jest niezwykle ważne. Przecież w ten sposób najłatwiej przekonać „niedowiarków” do lepszego piwa. To tutaj przewija się najwięcej osób na co dzień nie pijących kraftów. Dlatego też na kranach gościły głównie piwa ze standardowej oferty danego browaru; pojawiły się pilsy, pszenice, sporo wszelkiej maści odmian india pale ale’i, milkshake’i, stouty czy piwa kwaśne, znajdujące co raz szerszy poklask nawet u „tradycjonalistów”. Beer geecy też nie zostali pominięci, gdyż pojawiły się i piwne premiery, i kilka sztosów. Po prostu każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Ważne, że sobota i niedziela, mimo nieco niższej temperatury, która również miała wpływ na nieco słabszą frekwencję, nie uraczyła gości festiwalu deszczem, a dobrym humorem, jaki płynął ze stoisk.

A cóż dobrego trafiło do mojego szkła? Największe brawa należą się Pawłowi Fityce z Browaru Reden za Podwójne Szombierki. Ten genialny, podwójny stout mógłby trafiać na moje biurko codziennie zamiast małej czarnej. Aromat i smak genialnej kawy, mieszający się z czekoladą i subtelną palonością po prostu zmiótł mnie z ziemi. Brawa należą się również za kwasiora z czarnej porzeczki. Owocowy, kwaśny, rześki i niezwykle pijalny. No ale kto zna Pawła, ten wie że „sałery” to jego specjalność. Zresztą równie wybornie spisał się Szpuntowy Sourness z dodatkiem pigwy. No miód-malina. Czy raczej pigwa. Niemałym zaskoczeniem był dla mnie Kurant z Browaru Dukla. Ten session vermont IPA z dodatkiem soku z czarnej porzeczki zachwycał genialnym aromatem tego owocu oraz chmielu dodanego na zimno. Szklankę Kuranta można by wypić za jednym zamachem. Zresztą podobnie sytuacja wyglądała w przypadku Dębowej Panienki z agrestem. No palce lizać, szczególnie podczas upału. Aga i Janusz z Browaru Spółdzielczego poczęstowali mnie z kolei jedną z najlepszych pszenic, jakie dane było mi pić ever. Refowe, bo o nim mowa, to bananowo-goździkowa bomba z genialną gładkością trunku. Tak dla mnie powinien prezentować się wzorcowy hefeweizen. Dodatkowo dane mi było skosztować po raz kolejny Lódolfa leżakowanego w beczce po winie Rioja, ale z racji posiadanej butelki tegoż sztosu więcej o nim napiszę przy innej okazji. Brawa ode mnie lecą także w stronę Browaru Kazimierz za Aledźwiedzia i Kazimierza. Oba piwa trzymają bardzo wysoki poziom, niczego im nie brakuje i należy je pić bez obawień (wink wink 😉 ). Podczas festiwalu premierę miało nowe piwo z Browaru Profesja. Pogromca Smoków to APA na Ekuanocie z dodatkiem liści kafiru. Oesu ależ to piwo pięknie pachniało cytrusami i kafirem. Świetnie zbalansowane, idealnie pijalne i rześkie. Niby proste, a jednak sporo się w nim działo. Browar ReCraft co prawda żadnej nowości na imprezę nie zabrał, ale sprawdzenie formy Ryemana poszło bardzo sprawnie i smacznie. Podobnie sytuacja wyglądała w przypadku Mocnej Góry z Piekarni Piwa, którą mógłbym pić hektolitrami. Podczas eventu były obecne również dwa katowickie multitapy – Biała Małpa oraz Browariat. Pierwszy z nich uraczył mnie fantastycznym Flandersem z Browaru Łańcut, a drugi genialnie kwaśną i arbuzową „Zieloną Zebrą” oraz rozkładającym na łopatki Dankwoodem. Oba ze stajni Amerykanów z Foundersa. I tylko jakoś piwa z Koreba nie zachwyciły. Pszeniczne Łaskie miało aromat starej ściery, zmieszanej z gotowanym kalafiorem, a Herbowe smakowało jakby zmielić najtańsze pierniki razem z kartonem. Nie polecam tak żyć, a zrobiłem to po to, abyście Wy nie musieli.

Podsumowując – mimo kilku dość solidnych wpadek organizatora samą imprezę oceniam pozytywnie. Wszystko za sprawą obecnych na miejscu wystawców i ludzi. Nie zaobserwowałem snujących się po terenie eventu meneli, pustych flaszek i puszek po tanich piwach z Biedry czy odpływających w alkoholowym amoku Januszy i Sebków (wszystkich prawych Januszy i Sebastianów przepraszam za użycie tegoż imienia, ale co ja biedny mogę, nooo 😉 ). Liczę na to, iż za rok impreza znowu się odbędzie, ale już bez tych niepotrzebnych sytuacji i negatywnych emocji, a pogoda dopisze tak, jak na pierwszej i drugiej edycji. Wszystko ku chwale kraftu!

 

—> ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ <—