Zmierzch ery piwnych festiwali?!

Gdybym oceniał formę festiwali piwnych wyłącznie na podstawie tegorocznej edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa, to z pewnością na końcu powyższego tytułu pojawiłaby się kropka, ew. sam wykrzyknik. Natomiast sprawa nie jest tak oczywista i jednowymiarowa, jakby mogło się wydawać, ale od początku.
Począwszy od zeszłego roku polska scena kraftowa zaczęła powoli marudzić na to, co dzieje się na tego typu imprezach. Przyczynkiem do tego były m. in. Poznańskie Targi Piwne anno domini 2017. Ludzi przyszło jakoby mniej, sakiewki wystawców nie napełniły się w stopniu co najmniej zadowalającym (a przynajmniej nie wszystkich), zainteresowanie Konkursem Piw Rzemieślniczych nieco przybladło, mimo iż sam KPR w mojej ocenie był jednym z sensowniejszych eventów, przyciągających ludzi do zapłacenia tych 20 zł za wejście, a sama organizacja Targów miała swoje przywary (kolejka do WC oraz śmieszne wciskanie pod szyld PTP imprezy Foodtruckowej)… chwila, chwila. Ile trzeba było zapłacić za wejściówkę? 20 zł? Na jeden dzień? Karnet trzydniowy za 45 zł? Rozumiem, że w cenie było jakieś piwo lub szkło? W przypadku karnetu a i owszem, ale bilet jednodniowy uprawniał nas jedynie do wielokrotnego wejścia.
Zostawmy na chwilę koszty biletów wstępu, do których wrócę nieco później i przejdźmy dalej. Bo tak oto nadeszły kolejne imprezy, na których byłem osobiście w tym roku – Silesia Beer Fest i łódzkie Piwowary. Imprezy o wiele mniejsze, skupiające maksymalnie do 30 wystawców i przeznaczone raczej dla społeczności lokalnej. Okazało się, że frekwencja na obu eventach była całkiem niezła, a w Łodzi wręcz mocno zadowalająca; wystawcy w większości opuszczali targi w dość pozytywnych nastrojach i z optymizmem zerkali na zbliżający się maraton festiwalowy, jaki miał ruszyć w maju w Bydgoszczy.

Co prawda na Beergoszcz finalnie nie dotarłem, ale na całe szczęście pojawiłem się w Warszawie. Festiwal, okrzyknięty najbardziej prestiżową imprezą w polskim krafcie, miał przynieść wystawcom niebotyczne zyski, a przez kilka pięter pomieszczeń dla VIPów na warszawskiej Legii miało przetoczyć się ponad 20 tysięcy gości. Ostatecznie na WFP zjawiło się 13 tysięcy osób, a spora część browarów była zmuszona odesłać do domu sporą część zapasów, jakie zabrali na imprezę. I tutaj znowu jak po deszczu zaczęły kwitnąć tezy, jakoby festiwale piwne miały się skończyć. Żeby nie było – dla mnie osobiście Warszawski Festiwal Piwa okazał się imprezą genialną, bo nie było zbytecznego tłoku, z każdym mogłem pogadać, a w trakcie moich dwóch wystąpień na scenie miałem pełną widownię. Jednakowoż patrząc biznesowo faktycznie czuję, że całość nie do końca się spięła.

Kolejne punkty na mapie mojego piwnego kalendarza przypadły na Kraków i Szczecin. Podczas małopolskiego BeerWeeka, będącego największym festiwalem piw kraftowych na południu Polski, ludzi było multum. A przynajmniej tak wypadło w piątek, kiedy miałem okazję śmigać po terenach stadionu Cracovii. Wszyscy jakoś tak wyraźniej uśmiechnięci, zadowoleni, a czasem z lewej, czasem z prawej strony dochodziły mnie słuchy, że jednak te festiwale nie takie złe i że chyba się jeszcze nie skończyły. W Szczecinie było podobnie, acz ze względu na niezbyt idealną pogodę gości z pewnością było mniej.
Z kolei Wrocław, będący największym piwnym festiwalem nad Wisłą (chociaż w tym przypadku winienem powiedzieć „nad Odrą”), w mojej ocenie postawił kropkę nad „i” w tej całej dyspucie. 70 wystawców, ogromny teren przeznaczony dla zwiedzających, dwie strefy foodtrucków i po prostu cała chmara ludzi. Optymiści mówią, iż w trakcie tej trzydniowej imprezy przez teren stadionu przewinęło się nawet i 100 tysięcy ludzi (ja będę ostrożny i powiem 60-70 tysięcy). W sobotę wieczorem był taki tłok, że sam chodziłem poirytowany, bo ciężko było przejść z jednego końca imprezy na drugi. Każde stoisko przeżywało okresy kolejkowe, a spora część browarów nie miała już czym handlować w niedzielę. Większość opuszczała Festiwal Dobrego Piwa we Wrocławiu zadowolona i ukontentowana. Mam tu na myśli zarówno zwiedzających, jak i wystawców.
To dobitnie pokazuje, iż era piwnych festiwali wcale się nie skończyła i ma jeszcze przed sobą całkiem ciekawą przyszłość. W tym miejscu mógłbym postawić kropkę, ale uczynić tego nie mogę, gdyż byłoby to zbyt dużym uproszczeniem. Moim zdaniem każdy z wyżej wspomnianych i tych nie wspomnianych eventów pokazuje, jakie mamy obecnie tendencje na rynku.

Po pierwsze i najważniejsze: nie możemy liczyć na to, że tego typu imprezy zasilą głównie beer geecy. Dla nich pozostaje chociażby Beer Geek Madness czy One More Beer Festival z formułą płacisz raz – pijesz ile chcesz. Natomiast duże festiwale powinny otwierać się przede wszystkim na ludzi, którzy nie są „into krafty”. Organizatorzy powinni zadbać o to, aby popyt na uczestnictwo w piwnym festiwalu rósł u osób pijących na co dzień tego przysłowiowego „Tyskacza”. Szanowni, skoro udział rzemieślników piwnych w rynku wynosi maksymalnie 2%, to ja się pytam co z pozostałymi 98%? I nie pomoże tutaj windowanie cen biletów, jak w Poznaniu. No gdzie człowiek, wydający przeciętnie 3 zł na piwo w sklepie i maks 10 zł w knajpie, zapłaci 20 zł za samo wejście, aby na terenie imprezy wydać dodatkowo za jedno małe piwo 9-10 zł?!? Imposibruuu!
To prowadzi do drugiego wniosku, jakim jest cena biletu. Oczywiście rozumiem, iż nie zawsze możliwe jest zorganizowanie festiwalu za frajer, bo wtedy po kieszeni dostaną wystawcy lub organizator (wynajęcie takiego stadionu to w końcu nie rurki z kremem), ale może przysłowiowa dyszka za wlot to dobry kierunek? Kraków pokazał w tym roku, że chyba mam rację.
Po trzecie patrząc na większe festiwale jedyny zmierzch, jaki można zaobserwować, to zmierzch piwnej turystyki. Świrów, jeżdżących po całej Polsce w poszukiwaniu kraftowych emocji jest co raz mniej, a uczestników lokalnych jest co raz więcej. Dodatkowo być może organizowanie WFP dwa razy w roku to jednak o jedną imprezę za dużo? Szczególnie iż liczba multitapów w stolicy i sztosów na kranach jest już chyba większa, niż tego, co dostajemy na WFP. Ot taka drobna dygresja w stronę przyczynku do moich marudzeń.

Oczywiście temat mógłbym drążyć dalej i zwracać uwagę na plan imprez, ich lokalizację, terminy, wpływ faz księżyca i aktualną cenę złota na rynkach światowych, ale nie w tym rzecz. Prawda jest taka, że każda impreza jest inna i każda ma swój określony potencjał. Część ten potencjał wykorzystuje, część marnuje, ale wszędzie drzemią ogromne szanse na jego pozytywne wykorzystanie i rozwój. Ważne, aby mieć oczy i uszy szeroko otwarte, badać rynek, jego tendencje i tworzyć eventy dopasowane do obecnego popytu i podaży. Ja w każdym razie wiem jedno – zmierzch ery piwnych festiwali sensu largo to zwyczajny bullshit. To mówiłem ja, Chmielobrody, bloger piątej klasy.