Szybkie strzały na Dzikim Wschodzie

W mojej ocenie podstawą sukcesu startującego browaru kontraktowego czy stacjonarnego są dwie rzeczy. Po pierwsze wysoki poziom piw, a po drugie wypuszczenie od razu przynajmniej kilku pozycji, w różnych stylach. O ile punkt pierwszy nie podlega dyskusji, o tyle drugi może budzić wątpliwości. Mamy w końcu przykłady browarów, które wystartowały z jedną pozycją i dalej są na rynku. Ba, mogą mieć obecnie już kilka indeksów na swoim koncie, ale to nadal nie wprowadza odpowiedniej dynamiki do rozwoju browaru. Na szczęście lubelski Browar Dziki Wschód tego drugiego błędu nie popełnił i kiedy rok temu startował z warzeniem od razu wypuścił dwie pozycje i systematycznie do tej puli dorzucał kolejne. A jak po roku działalności wygląda forma ekipy z Lublina? Sprawdźmy w szybkim teście ich czterech piw.

Sombrero (American Wheat)

Amerykańska pszenica to dość wdzięczny styl – winien być lekki, rześki, niezobowiązujący i wyraźnie cytrusowy. Ot taki pijus na letnie wieczory czy do popijania przy meczu z kumplami. I właśnie takie jest Sombrero. W aromacie cytrusy grają pierwsze skrzypce, z wyraźnym charakterem czerwonej pomarańczy na pierwszym planie.  Gdzieś tam w tle kołata nam delikatny diacetyl, ale nie jest on nachalny, dzięki czemu nie dominuje i nie przeszkadza zbyt mocno. W bezpośrednim odbiorze ponownie na tapet wchodzą cytrusy i przyjemna soczystość. Pszenica zrobiła swoje – piwo jest gładkie i jednocześnie bardzo lekkie w odbiorze. Delikatna słodycz mogłaby być skontrowana nieco większym poziomem goryczy, ale tutaj rozmawiamy już o gustach i guścikach. Ja z pewnością to piwo zapamiętam przez ciągle przewijający się temat czerwonych pomarańczy, które bardzo lubię. I gdyby nie diacetyl, to byłoby świetnie, a tak jest po prostu solidnie. 6.5/10

Kafarafa (Orange Coffee IPA)

Strasznie pasuje mi połączenie charakteru dobrze nachmielonego, jasnego piwa z tematem kawy. Dodatkowo pomysł podbicia całości zestem z pomarańczy wydaje mi się w tego typu klimatach dość naturalny. A właśnie taka idea przyświecała Dzikiemu Wschodowi przy warzeniu Kafarafy. Piwo już na wstępie rzuca się na nasz nos, serwując solidną porcję pomarańczy, zatopionych w małej, delikatnie kwaśnej czarnej. Połączenie niby kuriozalne, ale jednak w moim przypadku działające bardzo pozytywnie. I jedynie ta kwaskowość jest jakaś taka niepokojąca. W smaku dostajemy repetę cytrusów i kawy, podanych w bardzo gładkiej i pełnej formie. Gorycz być może nie kąsa jak w Sharku, ale jej poziom jest na tyle wysoki i przyjemny, że przydomek IPA jest tutaj jak najbardziej na miejscu. A jak finalnie oceniam Kafarafę? Byłoby mega pozytywnie, ale ciągle ta niepokojąca kwaśność, kojarząca się minimalnie z kiszoną kapustą stawiała na ostatecznej opinii znaki zapytania. Jednakowoż ja jestem chyba nienormalny i cała kompozycja po prostu mi ze sobą świetnie współgrała, więc spokojnie wystawiam 7/10

Vanilla Sky (Weizen)

Z Weizenami mam trochę tak, jak z American Wheatami. Ten styl jest dla mnie całkowicie niezobowiązujący, idealny na lato czy do nasiadówy ze znajomymi, gdzie nie muszę skupiać się nad szkłem, niczym Garri Kasparow nad szachownicą w pojedynku z komputerem Deep Blue. Ale kiedy pomyślałem, że do tej niepozornej butelki dorzucono wanilii, tak moja ciekawość nieco wzrosła. Niestety w zapachu nie uraczyłem nut tej fantastycznej rośliny. Pojawił się za to dość wyraźny banan i szczypta goździków, w towarzystwie lekkiej kwasowości. Dodatkowo na wstępie mój nos niepokoił jakiś specyficzny aromat. Siarka? Chyba nie? A może jednak, bo przed chwilą to czułem, a teraz już nie? To by do siebie pasowało… jednakowoż głowy nie dam sobie za to obciąć. Na pewno w tle kołatał się aromat, przywołujący u mnie skojarzenia z subtelnie przypieczonym karmelem. Skojarzenia jak najbardziej pozytywne. Smak to już klasyka weizenowa, czyli banan, goździki, lekka kwaśność, subtelna słodycz i goryczka bliska zeru. Ale hola, hola? Gdzie ta wanilia? No nie ma. Miało być pięknie, a wyszło po prostu poprawnie, z pewnymi drobiazgami do dopracowania. 6.5/10

Hop Runner (Imperial IPA)

Wiecie jaki jest podstawowy grzech większości polskich Imperial IPA? Dla mnie to zdecydowanie karmelowość. Otwierając butelkę Hop Runnera miałem nadzieję, iż ekipa browaru uniknie tego grzechu w swoim piwie. Nope, not gonna happend. OK, w zapachu pojawiają się wyraźne tematy ziołowo-chmielowe oraz solidna porcja owoców cytrusowych, ale karmel zdecydowanie przewodzi całej ferajnie i dumnie dzierży w swych rękach pierwsze skrzypce. Oraz drugie. I połowę trzecich. Nieśmiale, gdzieś tam z boku na kotle przygrywa skórka spieczonego chleba. A kiedy cała suita nabiera temperatury nagle w roli puzonu pojawia się diacetyl. Nie o takie Imperial IPA walczyłem. Smak na szczęście nieco ratuje sytuację, wnosząc do kompozycji nuty grejpfruta, chmielu i przyjemnej podbudowy słodowej, ale czy na tyle, aby całą symfonie wynieść na wyżyny? Wysoka gorycz stara się dorzucić kilka ciekawych zagrywek, ale finalnie okazuje się, że w części są one zdopingowane przez lekko wyczuwalny alkohol. Całość co prawda nie jest zła i spokojnie dokończyłem całego Hop Runnera, ale w tym piwie zdecydowanie jest nad czym pracować. 4.5 /10

Poznańskie Targi Piwne – zmierzch ery czy wróżenie z fusów?

Kiedy wybierałem się na tegoroczną edycję Poznańskich Targów Piwnych nie spodziewałem się, iż po ich zakończeniu pojawi się aż tyle skrajnych opinii w tym temacie. Jedni wieszczą koniec ery festiwali kraftowych, inni wręcz przeciwnie, a jeszcze inni narzekają na tych pierwszych, że nie mają racji, mimo że idealnie nie było. W całym tym zamieszaniu stoję niejako po środku, bo z jednej strony jestem przecież zwykłym konsumentem, a z drugiej siedzę po stronie branżowej, będąc współwłaścicielem sklepu z piwem rzemieślniczym. I o ile ocena samego festiwalu czy kondycji tychże w pierwszym wypadku jest dla mnie oczywista (o czym za chwilę), o tyle w drugim przypadku już nie do końca. Zacznijmy jednak od początku.

Poznańskie Targi Piwne to dla mnie impreza szczególna, gdyż jeden dzień mam wyjęty z życiorysu pod kątem zwykłego eksplorowania festiwalowych terenów. Wszystko to przez Beer Blog Day, organizowany przez Jurka Gibadło aka. Jerrego Brewery. W tym roku wystartowaliśmy w piątek, chwilę po otwarciu Targów Poznańskich, z warsztatem fotograficznym, przygotowanym przez firmę Olympus oraz Michała Kopika (Piwny Garaż). I być może Ameryki w ich trakcie nie odkryłem, ale złapałem kilka do tej pory nieznanych mi patentów. Tę pozycję w programie zaliczam zdecydowanie na plus. Drugim punktem na mapie Beer Blog Day’a  był kurs sensoryczny, przygotowany przez firmę Flavor Active, czyli największy podmiot, dostarczający próbek zapachowych w sektorze gastronomicznym. Warsztat, poprowadzony przez dra Borisa Gadzova, był dla mnie swego rodzaju powtórną kalibracją, gdyż miałem okazję przed dwoma laty w podobnych zajęciach już uczestniczyć. W skrócie – 13 próbek zapachowo-smakowych, z których tylko dwie można było zaliczyć do tych przyjemnych. No cóż, kraft wymaga poświęceń. Prowadzone po angielsku warsztaty były także świetną okazją do branżowego szlifu swoich umiejętności w tym języku. Mimo iż po wszystkim czułem się zmaltretowany, niczym koń po westernie, tak zwyczajnie gra była warta świeczki.

Drugim powodem, dla którego jeden z trzech dni festiwalowych miałem praktycznie totalnie zajęty była również prelekcja, jakiej udzielałem. Punktualnie (albo prawie punktualnie) o godzinie 16:00 stanąłem na scenie głównej i rozpocząłem swój wywód na temat tego, czy kursy sensoryczne w ogóle mają sens i jakie są ich wady i zalety. Nie ukrywam, iż początkowo praktycznie puste miejsca nieco mnie dołowały, ale nie potrwało to długo. Najpierw przed scenę ściągnęła niemal cała ekipa Browaru Kazimierz, a dosłownie kilka chwil później praktycznie wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Miło.

Tak szczelnie wypełniony grafik spowodował, iż na tradycyjne, festiwalowe pomykanie między stoiskami został mi jedynie czwartkowy wieczór oraz połowa soboty. Niewiele, ale i tak starałem się wykorzystać ten czas na maksa. Co prawda pierwszego dnia potrzebowałem chwili relaksu (If you know what I mean, wink wink 😉 ) po dość ciężkim dniu w pracy, przez który niemal nie dotarłem na targi, ale w sobotę skupiłem się już na stricte reporterskiej robocie. I w tym miejscu naszła mnie pewna refleksja, do jakiej powinienem dojść już dawno temu. Na festiwalach nie ma co oceniać piwa. Kropka. Klimat, mnogość zapachów, rozproszenie uwagi, hałas, a finalnie i nasza kondycja psychofizyczna po prostu uniemożliwiają dokładną i sprawiedliwą ocenę trunku. Oczywiście kilka tematów zapadło mi w pamięć, z najlepszym moim zdaniem polskim piwem festiwalu, czyli Buzdyganem Rozkoszy z Browaru Harpagan na czele, ale to temat poruszony już w fotogalerii, jaką znajdziecie na fanpage’u FB (konkretnie pod zdjęciami piw -> —KLIK—).

A jak ja, jako konsument oceniam Poznańskie Targi Piwne? Poza drobnymi wpadkami jestem bardzo zadowolony. Miałem okazję spróbować naprawdę wielu ciekawych piw, zbić piątkę z całą masą znajomych z branży (i nie tylko), posłuchać kilku ciekawych wykładów, zbadać swoje „męskie” zdrowie czy w końcu wziąć udział w rozdaniu nagród Konkursu Piw Rzemieślniczych 2017. Tutaj naprawdę nie było czasu na nudę. A co z tymi wtopami? Po pierwsze nie do końca rozumiem ideę szumnego połączenia targów piwnych ze Street Food Spotem. Cała akcja sprowadziła się jedynie do umiejscowienia Food Trucków pod dachem. OK, fajnie żreć burgera, kiedy nic mi na niego z nieba nie kapie, ale czy to wystarczy? Wybór był mniej więcej taki sam, jak przed rokiem, liczba Spotów również, wiec tutaj organizator się nie popisał. Po drugie – woda do płukania szkła. Ja wiem, że to wina wodociągów, ale serio nie mogę pominąć faktu śmierdzącej cieczy, jaką można było wymyć swoje szklanki, pokale czy kieliszki. Finalnie Pani Kapitan znalazła na to patent, ale chyba niewielu wpadło na to, aby kilkunastoma energicznymi ruchami osuszyć szkło. Po trzecie – cena biletów. Ja narzekać co prawda nie mogę, gdyż jako prelegent miałem wjazd na targi za free, ale 20 zł za jeden dzień i 45 zł za karnet, to może być poziom zbyt wysoki nawet dla Beer Geeków.

A skoro już przy cenie biletów jesteśmy, to pozwolę sobie przejść na ocenę imprezy od strony „pseudo” branżowej. Dla mnie, jako dla współwłaściciela sklepu z piwem kraftowym targi to przede wszystkim ogromna szansa na zainteresowanie piwem rzemieślniczym osób na co dzień pijących nieco mniej „skomplikowane” trunki. I tutaj koszty wjazdu mogły być wyższe od chęci sprawdzenia „czym to ten kraft jest i jak się go pije oraz smakuje”. I możecie mi mówić, co chcecie, ale frekwencja naprawdę nie powalała. OK, piątek po 17tej fajnie już się rozkręcił, aby finalnie zebrać całą masę ludzi, ale od soboty oczekiwano więcej. Czwartku nie liczę, bo tutaj cudów nie ma i jedynie Warszawa jest w stanie obronić ten dzień. Nie było co prawda źle, ale nie słyszałem od żadnego wystawcy słów zadowolenia w tej materii. Stąd też moja (i nie tylko) konkluzja – dwa dni festiwalu spokojnie wystarczą. Po pierwsze wystawcy zostaną skasowani za jeden dzień mniej; po drugie poświęcą mniej czasu na imprezę, a co za tym idzie i pieniędzy na transport, opłacenie barmanów, hotele, jedzenie, etc.; po trzecie konsument nie będzie narzekał na przesyt i przejedzenie. Finalnie liczba wystawców też mogłaby być nieco ograniczona, co w przypadku Poznańskich Targów Piwnych i przy liczbie około 70 stoisk mogło mieć wpływ na uczucie przesytu i zmęczenia.

W mojej ocenie do zmierzchu idei targów piwnych jeszcze nam daleko. Zgadzam się, że temat wymaga przeformułowania i przemyślenia, ale nie demonizowałbym całej sprawy. Ostatecznie to konsument ma być zadowolony, więc w tym miejscu Poznańskie Targi Piwne nadal się bronią. Ja w każdym razie nie zamierzam odpuszczać i z pewnością jeśli tylko będzie okazja, to na każde targi się wybiorę. Bo w tym cały zamieszaniu chodzi przede wszystkim o ludzi i przyjemnie spędzony czas. A pod tym kątem takie imprezy sprawdzają się idealnie.

— ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ —

Chmielobrody kontra… Browar Komitet

Po bardzo intensywnym weekendzie na Poznańskich Targach Piwnych, z których relacja niebawem, pora na kolejny odcinek „Chmielobrodego kontra…”. Tym razem przechodzimy na kraftową stronę mocy, gdyż moimi gośćmi byli Gosia i Marcin Wireccy z Browaru Komitet. M. in. o tym, czy łatwo prowadzi się browar jako małżeństwo oraz jak zrobić peeleing dłoni z wykorzystaniem cytrusów dowiecie się z filmu poniżej:

Domowe warzenie po Kozacku. Czy raczej po Kozakovsku!

Lubię niespodzianki. A właśnie do tego typu kategorii należało zaproszenie, jakie wpadło na moją skrzynkę fejsbukową od browaru domowego Kozakov Brewery. Krótko – ekipa zorganizowała mały panel degustacyjny swoich piw i chcieli poznać również moje zdanie o ich wyrobach. Zaproszenie przyjąłem w zasadzie bez większego zastanawiania się, gdyż miałem okazję próbować wcześniej ich konceptów, a wspomnienia jakie po sobie zostawiły należą raczej do tych pozytywnych. Całość odbyła się w katowickiej Białej Małpie, za co wielkie ukłony. Ja natomiast musiałem zmierzyć się aż z ośmioma piwami, z czego zdecydowana większość przekraczała magiczną granicę 20° BLG. Na szczęście na placu boju nie stanąłem samotnie, więc o swój stan byłem spokojny. Natomiast plany na „szybkie degu i do domu” musiałem mocno zweryfikować. Czy było warto?

Lime Citra Sour

Wystartowaliśmy od kwaśnego, cytrynowego… radlerka. Bo takie skojarzenia automatycznie pojawiły się po kilku łykach. Oczywiście nie należy tutaj przywoływać konotacji z wielkokoncernowymi popłuczynami. Co to, to nie! OK, być może piwo nie powalało, ale skórka z cytryny zrobiła robotę, przez co była wyczuwalna zarówno w smaku, jak i w aromacie. Odrobinę zbyt wysoki poziom laktozy nieco drażnił nos, ale kwaśność trunku całkiem nieźle to wrażenie kontrowała. W całości zabrakło mi nieco podbudowy słodowej, przez co Lime Citra Sour jawiła się jeszcze smuklejszą, niż była w rzeczywistości. 5.5/10

Chokeberry Berliner Weisse

Wygląd kolejnej pozycji zupełnie nie przypominał piwa. I fajnie, bo lubię tak prezentujące się kwasy. Kolejną ciekawostką były użyte w tym Berlinerze owoce. Mowa tutaj o aronii, której w zasadzie nigdy nie miałem możliwości spróbować „na żywca”. Cóż wniosła ona do piwa? Z pewnością bardzo wyraźną cierpkość. Aż podniebienie ściągało przy kolejnych łykach. Na szczęście to uczucie nie przykryło wyraźnie owocowego charakteru piwa, co w połączeniu z delikatną kwaśnością i doskonałą, gładką fakturą trunku powodowało szybkie opróżnianie szkła. Fajny balans i świetnie wyczuwalna aronia zrobiły robotę w tym Berlinerze. 7/10

Imperial Whisky Brown Porter

Od tego miejsca degustacja nabrała rumieńców. Już od pierwszych pociągnięć nosem nad szkłem z kolejnym piwem można było wyczuć przyjemny charakter płatków dębowych. Do tego subtelna torfowość, czekolada, orzechy i delikatna „mała czarna”. Zapachowo kompozycja całkiem udana. Zresztą w smaku nie było gorzej. Szczególnie iż torfowość zwiększyła obroty, wychodząc na pierwszy plan. Pozostałe akcenty na szczęście nie zostały przez nią zdominowane. Ta propozycja Kozakova mogłaby być co prawda nieco bardziej goryczkowa, co z pewnością lepiej kontrowałoby słodycz piwa, ale to już jest tylko moje czepialstwo. Zwłaszcza że ten drobny fakt szybko odchodzi w niepamięć przy doskonałym, kawowym finiszu. 8/10

Oak Aged Barley Wine

Jeśli miałbym podać kiedykolwiek wzór poprawnego Barley Wine’a, to mógłby nim być właśnie ten, serwowany przez Browar Kozakov. Są figi, są rodzynki, czuć estry, a sam trunek jest wyraźnie słodki, pełny i umiarkowanie goryczkowy. OK, alkohol powinien zostać nieco skrzętniej ukryty, przez co gorycz nabrała nieco szorstkiego charakteru, ale i tak jest bardzo przyzwoicie. 7/10

Smoked Plum Barley Wine

A co się stanie, kiedy do całkiem udanego Barley Wine’a dodamy za dużo suszonych śliwek? Po pierwsze po aromacie nie będziemy spodziewali się tego, co nas czeka dalej. Ot przyjemnie śliwkowe nuty, przypominające mi te z Imperium Prunum, ładnie korespondują z akordami fig i rodzynek. Po drugie w smaku dostaniemy po prostu kompot z suszu, jaki kojarzony jest z wigilijnym stołem, podkręcony nieco alkoholem. Niby smaczne, niby da się wypić, ale w kategorii piwnej temat został nieco położony. 5/10

Russian Imperial Stout

W sporej opozycji do powyższych wrażeń stanął RIS. No bo kiedy w mojej głowie zapach Imperialnego Stoutu przywołuje w pamięci aromat świeżo gniecionego ciasta drożdżowego, to znaczy że jest dobrze (i nie mam tu na myśli zapachu drożdży sensu stricto). To wszystko w towarzystwie kawy, pralin i delikatnego, likierowego alkoholu. Smak też jest niczego sobie. Mamy tutaj do czynienia z czekoladą, orzechami i kawą, co w połączeniu z głębią trunku, jego słodyczą i konkretną oraz wyraźną goryczą dają całkiem przyjemne doznania. Natomiast po raz kolejny alkohol został nieco zbyt słabo ukryty. Mimo to piwo jest warte uwagi.  8/10

Rye RIS

Jako fan żyta od razu wiedziałem, czego się spodziewać i dokładnie to dostałem. Mam tu na myśli niezwykłą gęstość piwa, zbliżoną do oleju silnikowego. Dzięki temu wrażenia smakowe, opisane powyżej jeszcze mocniej się uwypukliły. Niestety aromat w tej propozycji Browaru Kozakov w stosunku do poprzedniej został nieco „uszczuplony”. Reszta po prostu się zgadza. 8/10

Sextupel

Z tym piwem miałem do czynienia wcześniej i wiedziałem, czego powinien się spodziewać. Aromat iście szampański, pięknie łączył się z wyraźnymi fenolami oraz gumą balonową i likierowym alkoholem. Gęste, gładkie i pełne ciało Sextupla uzupełnił smak rodzynek oraz wyraźnie zaznaczonej podbudowy słodowej. Gdyby jeszcze całość była dosłownie odrobinę bardziej nasycona CO2, to mielibyśmy już po prostu sztos. 8/10

Jak widać na powyższych notach forma domowego browaru Kozakov jest całkiem niczego sobie. Dodatkowo duma mnie rozpiera, że ekipa stacjonuje w Katowicach, gdyż to już kolejny, poznany przeze mnie osobiście browar domowy z mego rodzinnego miasta, trzymający tak wysoki poziom (pozdro Hołda Chmielu!). A Wy wypatrujcie Kozakov’ów w nadchodzącej odsłonie Beer Cup Kato – będzie to idealna okazja aby spróbować ich piw, do czego zachęcam, polecam i w ogóle dopinguję.

Wywody Chmielobrodego – cz. 8

Gdzie moje piwo, do czorta!

Nie wiem, jak u Was, ale kiedy ja zacząłem mocniej interesować się tym, skąd w mocno goryczkowym piwie pojawiają się aromaty cytrusowe i jak to jest, że piwo może smakować zupełnie inaczej, niż zwykłe, pospolite jasne pełne, to mały krokami począłem zapoznawać się z materiałami, jakie były wówczas dostępne w necie. Co raz częściej odwiedzałem sklepy z Kraftem, próbowałem większej ilości nowych propozycji rzemieślniczych i wyrabiałem sobie powoli zdanie o poszczególnych browarach i ich produktach. W mojej opinii na tym etapie kończy się zgłębianie tajników tajemnej wiedzy kraftowej u większości z kraftopijców. Ba, jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że część z tej grupy jest niezbyt zainteresowana poznaniem nawet podstawowych szczegółów, dotyczących procesu warzenia piwa. I nie ma w tym absolutnie nic złego. Taki odbiorca, nazwijmy go przysłowiowym Kowalskim, po prostu cieszy się smakiem dobrego piwa, bez zbędnych ochów i achów oraz być może bez zbędnej dla niego wiedzy. Będąc na tym etapie, często wkurzałem się na sklepy czy browary na brak danego piwa na półce. No bo jak to nie ma Bruce’a z Browaru Solipiwko? Jak to nie ma? To co ja teraz mam pić, skoro miałem ochotę na Bruce’a? Tyskie zawsze jest przecież, a tego nie ma? I właśnie w tym miejscu wchodzę ja, cały na biało i postaram się w skrócie wyjaśnić, co jest powodem takiej sytuacji.

 

Po pierwsze – żelazne pozycje

Zdecydowana większość browarów rzemieślniczych ma w swojej ofercie tzw. żelazne pozycje, które wracają regularnie na półki sklepowe i są wizytówką danej ekipy. Przykłady? Proszę bardzo. Pinta i Atak Chmielu czy Modern Drinking; Brokreacja i ich Lumberjack lub The Fighter; Browar Jan Olbracht ze swoją Śmietanką i Piernikowym Fochem; Zakładowy wraz z Bramą Wjazdową oraz Produktem Wzorcowym. Można by tak wymieniać jeszcze długo, ale nie w tym rzecz. Ważne jest to, że tego typu piwa warzone są regularnie i zamysłem browarów jest ich stała obecność w sklepach, pubach i restauracjach. Trzeba jednak pamiętać, iż moce produkcyjne rzemieślników nijak się mają do tych, drzemiących w wielkich fabrykach piwa, należących do Kompanii Piwowarskiej czy Grupy Żywiec. W skrócie – browar kraftowy (czy to kontraktowy czy „fizyczny”) nie jest w stanie uwarzyć tyle piwa, ile produkuje np. browar w Tychach. I mowa tutaj w zasadzie o przepaści. Dodatkowo nie samymi żelaznymi pozycjami żyje browarnik, ale o tym za chwilę. Konkluzja jest prosta: popyt na dany produkt często przewyższa jego podaż, a ograniczone moce produkcyjne nie zawsze są w stanie wyrównać powyższą proporcję. Oczywiście browary nie stoją z rękami założonymi na ramiona, tylko zwiększają swoje możliwości, dzięki czemu łatwiej o stałą obecność żelaznych pozycji na półkach sklepowych. Chociaż i od tej sytuacji mamy wyjątki, o czym za chwilę. Fakt jest jeden – nawet żelazne pozycje potrafią pojawiać się dwa czy trzy razy w roku, co nadal może nie zaspokoić potrzeb naszego Kowalskiego.

Po drugie – piwa specjalne/okazjonalne/jednorazowe/etc.

Jak wiadomo w krafcie ważne jest, aby ciągle coś się działo. Przez to browary, poza swoją żelazną linią piw, wypuszczają wszelkiej maści piwa specjalne, dedykowane konkretnym okolicznościom, w wybranym czasie, miejscu czy w końcu piwa, jakie ujrzą światło dzienne tylko raz. Dlaczego? Bo taki mają pomysł, kaprys, ideę. Powodów może być wiele, a nie o tym jest ten wpis. I tutaj kiedy wspomniany we wstępie Kowalski trafi na piwo, które mu zasmakuje i za pół roku będzie chciał sięgnąć po nie ponownie, to co się wydarzy? Zwyczajnie tego piwa w sklepie może nie znaleźć i Kowalski ze smutkiem zrzuci winę na sklep lub na browar. No chyba że dopyta, a obsługa będzie na tyle ogarnięta, iż omówi z nim powyższy temat. I wierzcie mi – takie sytuacje zdarzają się bardzo często. Ileż razy słyszałem u siebie w sklepie pytania o Imperium Prunum w sierpniu albo o szereg innych pozycji, już dawno nieobecnych na polskim rynku. Wnioski, dotyczące braku piwa z tego kręgu w sklepie nasuwają się same. Nie wspominając o tym, iż część warek lana jest tylko w „beczki”, więc nie wszystko, co w multitapie będzie dostępne w sklepie.

Po trzecie – dystrybucja

Browary nie sprzedają piwa bezpośrednio do sklepu. Wierzcie mi lub nie, ale kiedy planowałem otwarcie sklepu specjalistycznego nie miałem o tym bladego pojęcia, więc pierwsze maile wysyłałem wprost do browaru. A umówmy się – o samym piwie wiedziałem wówczas już całkiem sporo. Dlatego sądzę, iż nasz Kowalski również może tej wiedzy nie posiadać. Jak to działa w praktyce. W skrócie: browar wysyła piwa do hurtowni, a hurtownia przyjmuje zamówienia ze sklepów, multitapów, hoteli i restauracji. W tym miejscu zaczyna się jazda. Niestety hurtownie na swoich magazynach nie zawsze będą miały piwo z browaru X czy Y. Powód? Kiepska sprzedaż wcześniejszego wolumenu, foch na właściciela browaru, pełny magazyn innych piw, mała rozpoznawalność browaru, niewypłacalność hurtowni, słaba forma browaru, krótkie terminy ważności, słaby marketing browaru, itd., itd. Stąd też sytuacja, w jakiej to nie od sklepu zależy czy dane piwo na półce się pojawi czy nie. Proste? No jak droga na Ostrołękę. W takim razie gdzie w tym miejscu pojawia się odpowiedzialność sklepu?

Po czwarte – dostawy i zamówienia

Mogłoby się wydawać, że wobec przedstawionych powyżej faktów od sklepu specjalistycznego/osiedlowego/marketu/etc. zależy już niewiele. Otóż nie tak do końca. Bo to my, właściciele tych przybytków, decydujemy o tym, co finalnie pojawi się na naszych półkach, z wyłączeniem sytuacji opisanych wcześniej. I tak mogę przecież podjąć decyzję, iż browar Z nie ma wjazdu do sklepu, bo jego jakość jest kiepska i nie chcę sprzedawać czegoś, z czego sam będę niezadowolony. W sumie dla mnie to główne kryterium wyboru. Ktoś też może mieć focha na browar i jestem w stanie to zrozumieć. Ja osobiście unikam takich sytuacji, bo jeśli klienci dopytują, to moje wewnętrzne animozje nie mogą mieć wpływu na prowadzenie biznesu. Niemniej jednak o takich sytuacjach słyszałem i jestem w stanie je uszanować. Kolejnym tematem jest termin dostaw. My zazwyczaj nie jeździmy po towar. To hurtownie wysyłają do nas busy z zaopatrzeniem. I o ile każdy dba o regularność, tak czasem komuś może się noga podwinąć. Ale hej – jesteśmy ludźmi i ten się nie myli, co nic nie robi. To niestety czasem prowadzi do sytuacji, w której zwyczajnie na półce może jakiegoś piwa zabraknąć. Pamiętam zresztą jeszcze czasy, kiedy nie miałem własnego sklepu i kilka razy stanąłem przed dość lichym wyborem w sklepie specjalistycznym, bo akurat trafiłem na czas tuż przed dostawą. Miejcie to na uwadze i nie wieszajcie na nas psów, jeśli akurat w jakiś dzień będziemy mieli poniżej 250 rodzajów piwa na sklepie (wink, wink 😉 ).

Po piąte – multitapy

Zupełnie inaczej sytuacja ma się w odniesieniu do multitapów. Pierwszym ich ograniczeniem będzie liczba kranów i możliwość podpięcia konkretnej liczby piw. Drugim będzie pojemność lodówki (o ile takowa w multitapie stoi), jaka nie zwiększy się magicznie, niczym pojemność namiotów w Harrym Potterze. Ktoś powie, iż w tej sytuacji można zwiększyć liczbę kranów, prawda? Ale tutaj stanę okoniem i postukam się w głowę. Dlaczego? Chyba każdy lubi pić świeże i niezepsute piwo. Jeśli do tego dołożymy fakt niepasteryzowania piw lanych, co determinuje ich krótszą trwałość, tak wnioski ponownie nasuną się same. W tym miejscu nie pozdrawiam multitapów z kilkudziesięcioma kranami, bo już nie raz słyszałem historie o kwaśnych piwach, za które obrywało się browarom. O higienie samej instalacji do nalewania nie wspominając.

Po szóste – browary restauracyjne

Zdarzają się też klienci, pytający o dostępność piw z browarów restauracyjnych. Niestety zazwyczaj podaż piwa, warzonego w danym przybytku jest obliczana tak, aby zaspokoić potrzeby klienteli tegoż miejsca. W związku z tym ciężko będzie dostać te piwa w szerszej dystrybucji. Są oczywiście wyjątki od tej reguły, jak np. chorzowski Browar Reden, jednakowoż nie wszystkie ich piwa można odnaleźć w sklepach. A jak można, to w zasadzie tylko w niewielu punktach. Ponownie kłania się tutaj pojęcie podaży.

Mam nadzieję, iż powyższe argumenty trochę rozjaśnią temat tajemniczych braków danego produktu na sklepowych półkach, dzięki czemu jeszcze lepiej zrozumiecie, jak funkcjonuje świat piw rzemieślniczych. Warto też pamiętać o jednym – jeśli akurat nasz ulubiony trunek jest poza zasięgiem, zerknijcie na inne, niepoznane pozycje w tym czy innym stylu. Najcenniejszym doświadczeniem w świecie kraftu jest możliwość poszerzania horyzontów. A wierzcie mi, iż są one baaaardzo rozległe.

 

Fater, kaj my som? Na hołdzie synek, na Hołdzie Chmielu!

Hołda, czyli po polsku hałda – antropogeniczna forma ukształtowania powierzchni ziemi, wysypisko skały płonnej lub stałych odpadów przemysłowych (popiół, żużel) powstających w wyniku eksploatacji kopalin lub przerobu surowców w zakładach przemysłowych wydobycia i przetwórstwa węgla oraz rud metali, a także w zakładach związanych z energetyką.

A czym jest Hołda Chmielu? Pod tą bardzo obrazową nazwą kryje się browar domowy, stworzony przez Artura Lesiaka i Iwonę Gruszkę, mający swoją siedzibę w Katowicach. A jest to, proszę Państwa, browar nie byle jaki! Po pierwsze Artur i Iwona mają na swoim koncie już blisko sto domowych warek. Po drugie właśnie w tym tygodniu uwarzyli swoją drugą warkę na dużym browarze. Pierwszą było wyborne Tornado, powstałe w kooperacji z Cracow Beer Academy i Piwowarownią, a kolejną mogli uwarzyć w Browarze Alternatywa dzięki wygranej w Beer Cup Kato 2017. Po trzecie są laureatami wielu konkursów dla piwowarów domowych, ze zwycięstwem w kategorii Hoppy Sour Ale w tegorocznym Warszawskim Konkursie Piw Domowych na czele. To chyba wystarczy za rekomendację prawda? A jeśli komuś jest mało, to zapraszam na krótki przegląd wybranych piw, autorstwa tej załogi, jakie wpadły w moje ręce (za co bardzo serdecznie razem z Panią Kapitan dziękujemy 🙂 )

Hołda Chmielu – Zmiętolony (Mint Witbier)

Wielkim fanem witbierów nie jestem, a dodatki mięty w piwie często kojarzą mi się z pastą do zębów, więc do tej butelki podchodziłem z dystansem. I bardzo miło się zaskoczyłem, bo Zmiętolony uraczył mnie strasznie przyjemnym zapachem mięty i werbeny. Zaraz obok pojawiły się fajne akordy cytrynowe i szczypta kolendry. Dobrą robotę odwaliły też belgijskie drożdże; wszystko dzięki pojawiającemu się w tle aromatowi brzoskwiń. Z kolei w smaku werbena zamieniła się miejscami z miętą i to ona zagrała tutaj pierwsze skrzypce. Samo piwo ma fajną, subtelnie zaznaczoną słodycz, która nadaje mu przyjemnej pełni. Jest lekko, jest rześko i witbierowo w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. 8/10

Hołda Chmielu – Czołg (Hoppy Sour Ale)

Panie i Panowie, co tutaj się dzieję w tym piwie, to ja nawet nie! Serio – na rynku niewiele jest tak aromatycznych piw w tym stylu. Winogrona, biała porzeczka, lekka i zwiewna kwiatowość oraz delikatnie zaznaczona, mosaicowa nafta. To wszystko tutaj jest. Jak dołożymy do tego wszystkiego wyraźną kwaskowość, tak otrzymamy niezwykle złożoną, przyjemną i chmielową bombę zapachową. Białe owoce znajdziemy zresztą zaraz po pierwszym łyku. Kwaśność jest umiarkowana, ale dobrze współgra z charakterem piwa. Krótko – Czołg jest jednym z najlepszych Sourów, jakie piłem. 9/10

Hołda Chmielu – Joker (Quadrupel BA)

Gdy zbierałem z podłogi szczękę po prawym sierpowym, jaki sprzedał mi Czołg, po chwili dostałem repetę, sięgając po Jokera. Ale czemu się tutaj w sumie dziwić, kiedy ze szkła bucha niezwykle przyjemny aromat fig i rodzynek, moczonych w szlachetnym likierze, połączonych z zapachem kokosa? Smak to już czysta poezja, złożona z leśnych owoców i ponownie rodzynek. Całość jest niezwykle pełna, gładka i przyjemnie słodka. Co prawda gorycz w kontrze pochodzi chyba z alkoholu, ale nie jest ona ordynarna i zwyczajnie tutaj pasuje. Ciekawostką jest całkowity brak wysycenia, który totalnie nie przeszkadza. Baaaa, Pani Kapitan nawet tego drobnego faktu nie zauważyła, więc niech to posłuży za wystarczającą rekomendację. Joker jest piwem typowo degustacyjnym, niezwykle złożonym i warto poświęcić mu czas oraz skupienie. Gdyby jeszcze ten alkohol nieco się ukrył, a piwo nabrało ciut wyższego wysycenia, to byłby to trunek idealny. A tak – zasłużone 9/10