Ponoć brak uczestnictwa w Warszawskim Festiwalu Piwa dla beergeeka, to jak wizyta w Paryżu z pominięciem zwiedzania Wieży Eiffla dla każdego turysty. I w sumie nie ma się czemu dziwić, bo to na tym festiwalu znajdziemy najwięcej premier czy szlojdrów (czyli po polsku – sztosów 😉 ); to tutaj spotkamy śmietankę polskiej sceny kraftowej; i w końcu to w tym miejscu zagęszczenie piwnych entuzjastów na metr kwadratowy przekracza wszelkie granice przyzwoitości. I właśnie ten ostatni element skutecznie odstraszał mnie od wzięcia udziału w tym evencie. Kolejki, tłok i hałas skutecznie odbierają mi chęć do delektowania się piwem, o rozmowie z wystawcami czy ze znajomymi nie wspominając. No ale jak to być w Rzymie i nie zobaczyć Koloseum? Zwiedzać Kraków bez wizyty na Wawelu? Stołować się w najlepszej burgerowni w mieście i zamówić tylko sałatkę (*nie dotyczy wegetarian)? Trochę dziwne, prawda? Dlatego tej jesieni zmieniłem zdanie i wybrałem się na największy festiwal piwny w naszych granicach.
Na teren stadionu Legii dotarłem w czwartek późnym wieczorem. I od razu pierwszy plus. Rozstawiona przed wejściem strefa food trucków powalała mnogością wyboru. Burgery – są. Pizza – jest. Ramen – proszę bardzo. Zapiekanki – oczywiście. Żarcie meksykańskie – check. Do tego frytki, langosze, pierożki, ryby, kiełbasy z ogniska oraz odjechana kuchnia Walentego Kani. I taki wybór podczas festiwalu piwa to ja rozumiem. Jendakowoż na tym etapie głód jeszcze nie doskwierał, więc szybko skierowałem się na teren stadionu. Wchodzę i… tak, jest sporo ludu, ale tragedii nie ma. Tylko ta temperatura… nim dotarłem na trzecie piętro, aby zwyczajowo skorzystać z brokreacyjnej szatni (dzięki Misie), zalały mnie siódme poty. A umówmy się – kondycję mam nienajgorszą. I tego trochę nie rozumiem, bo przestronne korytarze krytej strefy VIP stadionu Legii są przecież klimatyzowane. Czyżby za słaba wydajność instalacji? A może chęć zyskania kilku złotych przez włodarzy stadionu? Na to pytanie niestety nie poznałem odpowiedzi. Nie pozostało mi nic innego, jak zrzucić kurtkę z bluzą i ruszyć w wir festiwalowego szaleństwa.
Muszę przyznać, że rozplanowanie całej imprezy stanęło na najwyższym poziomie. Na parterze można było spróbować smakowitości od debiutujących browarów. Na pierwszym piętrze ustawiono kilka stolików do gry w piłkarzyki. Drugie piętro, a zarazem miejsce o największej przestrzeni zajęła najliczniejsza reprezentacja świata polskiego kraftu. I nie tylko, bo goście spragnieni zagranicznych piw mogli liczyć chociażby na dwa bary, obsługiwane przez załogę warszawskiego Mikkellera. Do tego scena, na której co chwilę ogarniano prezentacje i wykłady oraz wyjście na trybuny. A właśnie – trybuny. Co prawda pogoda nie rozpieszczała i co rusz raczyła nas chłodem i deszczem, ale jak tylko była możliwość, to gawiedź wypełniała to miejsce dość licznie. Nie ukrywam, że sam kilka razy zasiadałem w wygodnych fotelach stadionowych, aby na spokojnie porozmawiać albo pokontemplować nad zawartością mojego szkła. Wielokrotnie gościłem także na trzecim piętrze. I to nie tylko ze względu na znajdujące się tam moje ciuchy. Po pierwsze swoje stanowiska miało tam kilka browarów. Po drugie znajdowała się tam strefa flipperów. Po trzecie – miałem możliwość pomagania ekipie Brokreacji w wyszynku piwa, a że jakoś lubię stać za barem, tak cała akcja wyszła niezwykle pozytywnie i spontanicznie.
A jak sam festiwal wyglądał z punktu widzenia uczestnika? Ja jestem kontent w 100%. Okazało się, że ludzi nie było aż tak wielu, aby na moim czole pojawiła się żyłka, świadcząca o dość wysokiej irytacji, a to już dość spory wyczyn. Owszem, były momenty, że przechodzenie z punkt A do punktu B wymagało odrobiny zwinności i ekwilibrystki szkłem, ale hej – spodziewałem się tłumu na miarę finału Ligi Mistrzów, więc obyło się bez marudzenia. Z drugiej strony w kuluarach dało się wyczuć lekki niedosyt ze strony wystawców, którzy bądź co bądź liczyli na nieco intensywniejszą pracę i większą ilość sprzedanego piwa. Moim zdaniem ciężko tutaj znaleźć właściwy balans; w końcu wilk rzadko kiedy bywa syty, kiedy owca cała. Mniejsza liczba wydanych piw na szczęście nie popsuła humoru nikomu, dzięki czemu trzy dni spędziłem na bardzo intensywnych rozmowach, z bardzo szerokim uśmiechem na buzi. W tym miejscu lecą podziękowania dla wszystkich, z którymi miałem okazję zamienić słówko i wznieść toast. Jesteście po prostu niesamowici.
Co z kolei z formą piw na siódmej edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa? Przyznam szczerze, że przez trzy dni nie udało mi się spróbować tego, co sobie zaplanowałem w liczbie ponad 40 sztuk. A gdzie reszta? Jeśli zaufamy statystykom, to w trakcie tego eventu polano 535 różnych piw i cydrów, z 364 kranów od 48 wystawców. Samych premier naliczono 89. I co prawda trafiłem na kilka tematów nie do wypicia, ale mógłbym je zliczyć na palcach jednej ręki. Zdecydowana większość kosztowanych piw trzymała bardzo wysoki poziom, a kilka wywaliło mnie z butów, z beczkowym Zawiszą Czarnym i Baranem z Jajem na czele. Więcej na ten temat poczytacie w kolejnym wpisie, bo zwyczajnie nie chciałbym ograniczać się do dwóch zdań w tej materii. W tym miejscu warto jednak wspomnieć o jednym browarze, który w moich oczach poprawił swoje notowania o dobrych kilka punktów. Mowa o Śląskim Browarze Alternatywa. Ich pierwsze warki, delikatnie mówiąc, nie urywały. Jednakowoż pierwsze koty za płoty, bo każde piwo, spróbowane na stoisku tej rudzkiej ekipy było zwyczajnie wyśmienite. Co prawda już im to dwukrotnie mówiłem w Warszawie, ale teraz powiem publicznie: Alternatywa – jestem z Was dumny!
Całe trzy dni festiwalu były dla mnie niezwykle intensywne i nad wyraz pozytywne. Jechałem z dość sceptycznym nastawieniem, a finalnie okazało się, że Warszawa dała radę pod każdym względem. Gdzieś tam doszły mnie słuchy, iż warto pomyśleć nad zmianą formuły tej imprezy, bo ludzi mniej i nie ma już takich tłumów, jak na poprzednich edycjach, ale wiecie co – dla mnie to chyba właśnie największy plus tegorocznego WFP. I zapewne nie będzie to moja ostatnia edycja, bo zwyczajnie już chciałbym wrócić się na Łazienkowską, przybić piątkę z całą ekipą i skosztować tego, co ze sobą przywiozła najlepsza reprezentacja polskiego kraftu.
PS
Na marginesie – Sztoser to jedno z bardziej bezsensownych szkieł do piwa, jakie widziałem. Źle się to trzyma, źle się z tego pije i w ogóle źle. Ale skurczybyk jest ładny, to i sobie taki przywiozłem. Niemniej bardziej adekwatną nazwą byłaby Betoniarka 😉
PPS
Nie, Sztoser to nie jest to szkło na zdjęciu powyżej 😉