Siódmy Warszawski Festiwal Piwa – nie taki festiwal zły, jak go w głowie malowałem.

Ponoć brak uczestnictwa w Warszawskim Festiwalu Piwa dla beergeeka, to jak wizyta w Paryżu z pominięciem zwiedzania Wieży Eiffla dla każdego turysty. I w sumie nie ma się czemu dziwić, bo to na tym festiwalu znajdziemy najwięcej premier czy szlojdrów (czyli po polsku – sztosów 😉 ); to tutaj spotkamy śmietankę polskiej sceny kraftowej; i w końcu to w tym miejscu zagęszczenie piwnych entuzjastów na metr kwadratowy przekracza wszelkie granice przyzwoitości. I właśnie ten ostatni element skutecznie odstraszał mnie od wzięcia udziału w tym evencie. Kolejki, tłok i hałas skutecznie odbierają mi chęć do delektowania się piwem, o rozmowie z wystawcami czy ze znajomymi nie wspominając. No ale jak to być w Rzymie i nie zobaczyć Koloseum? Zwiedzać Kraków bez wizyty na Wawelu? Stołować się w najlepszej burgerowni w mieście i zamówić tylko sałatkę (*nie dotyczy wegetarian)? Trochę dziwne, prawda? Dlatego tej jesieni zmieniłem zdanie i wybrałem się na największy festiwal piwny w naszych granicach.

Na teren stadionu Legii dotarłem w czwartek późnym wieczorem. I od razu pierwszy plus. Rozstawiona przed wejściem strefa food trucków powalała mnogością wyboru. Burgery – są. Pizza – jest. Ramen – proszę bardzo. Zapiekanki – oczywiście. Żarcie meksykańskie – check. Do tego frytki, langosze, pierożki, ryby, kiełbasy z ogniska oraz odjechana kuchnia Walentego Kani. I taki wybór podczas festiwalu piwa to ja rozumiem. Jendakowoż na tym etapie głód jeszcze nie doskwierał, więc szybko skierowałem się na teren stadionu. Wchodzę i… tak, jest sporo ludu, ale tragedii nie ma. Tylko ta temperatura… nim dotarłem na trzecie piętro, aby zwyczajowo skorzystać z brokreacyjnej szatni (dzięki Misie), zalały mnie siódme poty. A umówmy się – kondycję mam nienajgorszą. I tego trochę nie rozumiem, bo przestronne korytarze krytej strefy VIP stadionu Legii są przecież klimatyzowane. Czyżby za słaba wydajność instalacji? A może chęć zyskania kilku złotych przez włodarzy stadionu? Na to pytanie niestety nie poznałem odpowiedzi. Nie pozostało mi nic innego, jak zrzucić kurtkę z bluzą i ruszyć w wir festiwalowego szaleństwa.

Muszę przyznać, że rozplanowanie całej imprezy stanęło na najwyższym poziomie. Na parterze można było spróbować smakowitości od debiutujących browarów. Na pierwszym piętrze ustawiono kilka stolików do gry w piłkarzyki. Drugie piętro, a zarazem miejsce o największej przestrzeni zajęła najliczniejsza reprezentacja świata polskiego kraftu. I nie tylko, bo goście spragnieni zagranicznych piw mogli liczyć chociażby na dwa bary, obsługiwane przez załogę warszawskiego Mikkellera. Do tego scena, na której co chwilę ogarniano prezentacje i wykłady oraz wyjście na trybuny. A właśnie – trybuny. Co prawda pogoda nie rozpieszczała i co rusz raczyła nas chłodem i deszczem, ale jak tylko była możliwość, to gawiedź wypełniała to miejsce dość licznie. Nie ukrywam, że sam kilka razy zasiadałem w wygodnych fotelach stadionowych, aby na spokojnie porozmawiać albo pokontemplować nad zawartością mojego szkła. Wielokrotnie gościłem także na trzecim piętrze. I to nie tylko ze względu na znajdujące się tam moje ciuchy. Po pierwsze swoje stanowiska miało tam kilka browarów. Po drugie znajdowała się tam strefa flipperów. Po trzecie – miałem możliwość pomagania ekipie Brokreacji w wyszynku piwa, a że jakoś lubię stać za barem, tak cała akcja wyszła niezwykle pozytywnie i spontanicznie.

A jak sam festiwal wyglądał z punktu widzenia uczestnika? Ja jestem kontent w 100%. Okazało się, że ludzi nie było aż tak wielu, aby na moim czole pojawiła się żyłka, świadcząca o dość wysokiej irytacji, a to już dość spory wyczyn. Owszem, były momenty, że przechodzenie z punkt A do punktu B wymagało odrobiny zwinności i ekwilibrystki szkłem, ale hej – spodziewałem się tłumu na miarę finału Ligi Mistrzów, więc obyło się bez marudzenia. Z drugiej strony w kuluarach dało się wyczuć lekki niedosyt ze strony wystawców, którzy bądź co bądź liczyli na nieco intensywniejszą pracę i większą ilość sprzedanego piwa. Moim zdaniem ciężko tutaj znaleźć właściwy balans; w końcu wilk rzadko kiedy bywa syty, kiedy owca cała. Mniejsza liczba wydanych piw na szczęście nie popsuła humoru nikomu, dzięki czemu trzy dni spędziłem na bardzo intensywnych rozmowach, z bardzo szerokim uśmiechem na buzi. W tym miejscu lecą podziękowania dla wszystkich, z którymi miałem okazję zamienić słówko i wznieść toast. Jesteście po prostu niesamowici.

Co z kolei z formą piw na siódmej edycji Warszawskiego Festiwalu Piwa? Przyznam szczerze, że przez trzy dni nie udało mi się spróbować tego, co sobie zaplanowałem w liczbie ponad 40 sztuk. A gdzie reszta? Jeśli zaufamy statystykom, to w trakcie tego eventu polano 535 różnych piw i cydrów, z 364 kranów od 48 wystawców. Samych premier naliczono 89. I co prawda trafiłem na kilka tematów nie do wypicia, ale mógłbym je zliczyć na palcach jednej ręki. Zdecydowana większość kosztowanych piw trzymała bardzo wysoki poziom, a kilka wywaliło mnie z butów, z beczkowym Zawiszą Czarnym i Baranem z Jajem na czele. Więcej na ten temat poczytacie w kolejnym wpisie, bo zwyczajnie nie chciałbym ograniczać się do dwóch zdań w tej materii. W tym miejscu warto jednak wspomnieć o jednym browarze, który w moich oczach poprawił swoje notowania o dobrych kilka punktów. Mowa o Śląskim Browarze Alternatywa. Ich pierwsze warki, delikatnie mówiąc, nie urywały. Jednakowoż pierwsze koty za płoty, bo każde piwo, spróbowane na stoisku tej rudzkiej ekipy było zwyczajnie wyśmienite. Co prawda już im to dwukrotnie mówiłem w Warszawie, ale teraz powiem publicznie: Alternatywa – jestem z Was dumny!

Całe trzy dni festiwalu były dla mnie niezwykle intensywne i nad wyraz pozytywne. Jechałem z dość sceptycznym nastawieniem, a finalnie okazało się, że Warszawa dała radę pod każdym względem. Gdzieś tam doszły mnie słuchy, iż warto pomyśleć nad zmianą formuły tej imprezy, bo ludzi mniej i nie ma już takich tłumów, jak na poprzednich edycjach, ale wiecie co – dla mnie to chyba właśnie największy plus tegorocznego WFP. I zapewne nie będzie to moja ostatnia edycja, bo zwyczajnie już chciałbym wrócić się na Łazienkowską, przybić piątkę z całą ekipą i skosztować tego, co ze sobą przywiozła najlepsza reprezentacja polskiego kraftu.


PS
Na marginesie – Sztoser to jedno z bardziej bezsensownych szkieł do piwa, jakie widziałem. Źle się to trzyma, źle się z tego pije i w ogóle źle. Ale skurczybyk jest ładny, to i sobie taki przywiozłem. Niemniej bardziej adekwatną nazwą byłaby Betoniarka 😉

PPS
Nie, Sztoser to nie jest to szkło na zdjęciu powyżej 😉

Jak będzie w Browarze Mariackim?

Od dobrych kilku tygodni chodził za mną tatar wołowy. Rzecz, jakiej jeszcze rok temu patykiem z trzech metrów bym nie dotknął. A teraz? Zwyczajnie co jakiś czas po prostu musze wsunąć porcję drobno siekanej, surowej wołowiny w towarzystwie ogórków, cebuli i żółtka jaja. Tak to jest, kiedy przez 30 lat boisz się spróbować czegoś, co finalnie okazuje się doskonałym przysmakiem. Temat chodził za mną, chodził, aż w końcu zapadła decyzja – idziemy na tatar! Tylko gdzie tu w Katowicach zjeść surową wołowinę, po której nie odwiozą mnie na OIOM? Pani Kapitan zasięgnęła języka i tak dzięki kilku poleceniom trafiliśmy do Browaru Mariackiego. A skoro mowa tutaj o browarze całkiem nowym na mapie Śląska, tak postanowiłem sprawdzić, cóż ciekawego oprócz tatara ten przybytek serwuje.

Powiem szczerze – nie spodziewałem się „efektu wow” po miejscu, które stanęło przy hotelu i na największej ulicy imprezowej Katowic. Dotyczy to oczywiście kwestii piwnych, bo o kuchnię raczej byłem spokojny. Jednakowoż nie tylko te dwa aspekty były istotne przy finalnej ocenie. Dla mnie bardzo ważny jest również wystrój i klimat, jaki w lokalu panuje. A na tym polu Browar Mariacki kasuje wielu. Lekko industrialne wnętrza wypełniają ściany z czerwonej cegły, co w połączeniu z przepięknym oświetleniem, hebanowym umeblowaniem oraz z wielkoformatowymi zdjęciami w klimacie piwowarskim wprowadza doskonały nastrój. Do tego wszystkiego na sali głównej stanęły dwa kotły zacierno-warzelne idealnie dopełniając charakter wystroju.

Obsługa również stoi tutaj na najwyższym poziomie. Wszyscy mili, pomocni i uśmiechnięci. W takich okolicznościach nie pozostało mi nic innego, jak złożyć zamówienie i poczekać na dalszy rozwój sytuacji. Na pierwszy ogień poszła klasyka, czyli Pils 12.5° Plato. Umówmy się – niby do Czech i Niemiec mamy niedaleko, a jednak ten styl nie zawsze wychodzi nam tak, jak powinien. Na szczęście tutaj wszystko się zgodziło. Bardzo czysty, słodowy profil piwa idealnie korespondował z dość wysoką, ziemisto-ziołową goryczką. Akordy słodowe, pojawiające się również w aromacie, pięknie uzupełniały subtelną chmielowość tego trunku. Przyznam szczerze, że jest to jeden z lepszych Pilsów, jakie miałem okazję pić.


Pod takie specjały idealnie pasował tatar wołowy. I o ile jestem zwolennikiem raczej prostego i klasycznego podejścia do tego dania, tak tutaj dodatek marynowanych grzybków shimeji, musztardy dijon i sosu worchester zwyczajnie zrobił robotę. Całkiem podobne wrażenie na Pani Kapitan wywarły krewetki w mango i chilli. Ba, nawet mnie, osobie która raczej jest na bakier z wszelkiej maści owocami morza, to danie smakowało. No i jeszcze sposób podania. Wierzcie mi – to wszystko smakowało dokładnie tak, jak się prezentuje na zdjęciach. A w karcie podobnych specjałów jest o wiele więcej.

Mnie jednak bardziej interesowały kolejne pozycje piwne. I tutaj wskazówka – jeśli pojawicie się na miejscu, to koniecznie poproście o kartę piw, bo oprócz trzech pozycji w menu głównym (Pils, Hefeweizen, AIPA) Browar miał na tapecie tego dnia również Milkstout i Witbiera. I o tego ostatniego poprosiłem. Od razu na mój nos rzuciła się kolendra, dość mocno dominując tę pozycję. Co prawda po chwili do głosu doszła pomarańcza, ale jednak to kolendra wiodła prym, nie odpuszczając sprawy do końca degustacji. W smaku piwo okazało się już bardziej zbalansowane, niezwykle rześkie, z minimalnym poziomem goryczki. Dodatkowo pojawiła się całkiem przyjemna guma balonowa, która mnie akurat bardzo do tego stylu pasuje. Werdykt? Przyjemny, dość stylowy Witbier, z nieco przesadzonym poziomem kolendry.

Na sam koniec piwnych degustacji poprosiłem o Amerykańskie IPA. Co jak co, ale piwowar Browaru Mariackiego zinterpretował ten styl chyba pode mnie. W aromacie bliżej temu piwu do imperialnej wersji, niż do standardowej „ajpy”. Wszystko to przez intensywnie dojrzałe owoce egzotyczne oraz przez ładnie zarysowaną żywicę. Duży plus za minimalny poziom karmelu, który dodawał całemu zapachowi fajnej, subtelnej słodyczy. W smaku wyszło prawie identycznie. Prawie, bo na tym polu karmelu nie wyczułem i za to kolejny plus. Do tego wszystkiego mariackie AIPA ma fajną, krągłą fakturę oraz intensywną, acz krótką goryczkę. I takie Amerykańskie IPA to ja rozumiem.

I o ile tego wieczoru pod kątem piwnym zostałem usatysfakcjonowany w pełni, tak kulinarnie czekała nas jeszcze jedna pozycja. Mowa w tym miejscu o czekoladowym fondancie, podanym z lodami waniliowymi, w towarzystwie sosu Baileys. I to właśnie ta pozycja postawiła przysłowiową kropkę nad „i”, stając się jednocześnie przesmaczną wisienką na tym restauracyjnym torcie.

Browar Mariacki być może nie stanie się żelazną pozycją na mapie śląskich Hop Headów, ale z pewnością każdy to miejsce powinien odwiedzić. I to nie tylko ze względu na piwo, a przede wszystkim ze względu na jedzenie, jakie jest tutaj serwowane. Jak do tego dołożymy fantastyczny klimat, przepiękne wnętrza i doskonałą obsługę, tak otrzymamy idealne miejsce na randki, spotkania ze znajomymi czy meetingi biznesowe. Ja polecam z ręką na sercu i wręcz rekomenduję wizytę w tym miejscu. Jestem przekonany, że nie pożałujecie.





Szybki Strzał – Odc. 10

Oj dawno w tym miejscu nie pojawił się żaden tekst. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, kajam się i biczuję w pokucie. Jednakowoż nie ma tego złego i tak dalej, i tak dalej, więc nie ma co zwlekać. Przed Wam kolejny odcinek „Szybkiego Strzału”:

  1. Browar Kingpin – Amadeo (Raspberry Milkshake IPA)

Chyba już oficjalnie można powiedzieć, że piwne Milkshake’i to nie jednorazowe strzały, a regularna moda. Dla przysłowiowego Kowalskiego połączenie jogurtowych klimatów z piwem może wydać się dość kuriozalne, ale ja ten temat kupuję w całości. Oczywiście poziom jeszcze nie jest najrówniejszy, stale rośnie, więc gańby niy ma. Tendencję tę potwierdza Kingpin ze swoim Amadeo. Ten jegomość urzeka swoją chmielowością, doskonale komponującą się z zapachem jogurtu malinowego. OK, maliny mogłyby być nieco wyraźniejsze, ale i tak jest nieźle. Do tego wszystkiego lekkie muśnięcie naftą z Mosaica i już robi się bardzo miło. Niewątpliwym plusem Amadeo jest jego idealne zbalansowanie – są maliny, czuć laktozę i dobrze ustawioną w kontrze gorycz. I jeszcze ta przyjemna gładkość. Moim zdaniem jest to jeden z najlepszych, polskich Milkshake’ów. Brawo. 8,5/10

  1. Browar Kazimierz – Kazik (Light Australian Ale)

Browar Kazimierz to bardzo młody zawodnik, który pojawił się na scenie dopiero w tym roku. Niby nowicjusz, a już wyrobił sobie renomę, jakiej część starszych „kolegów” może tylko pozazdrościć. Ich najnowsze piwo – Kazik – jest jedynie potwierdzeniem wyżej opisanego stanu rzeczy. OK, trochę trąci myszką to kibicowskie podejście, prezentowane na etykiecie, z hasłem „Duma kibica!” na czele, ale co tu się dzieje w tym piwie, to ja nawet nie! Na pierwszy plan wychodzi genialny aromat chmielu Galaxy (cytrusyyyyyyy), aby za chwilę do głosu dopuścić przyjemne akcenty żywicy oraz użytego żytniego słodu. Zresztą żyto w ogóle robi tutaj niezłą robotę. No bo jak inaczej wytłumaczyć to, że pijąc piwo 8,5° BLG mam wrażenie, jakbym pił „czternastkę”? Dodatkowo w smaku dostajemy przyjemną goryczkę, wyraźne owoce cytrusowe i konkretną, chmielową ziołowość. W moim prywatnym rankingu piw sesyjnych do 4% alkoholu Kazik jest po prostu numerem jeden. 9/10

  1. Browar Solipiwko – Chuck Never Dies (American IPA)

Z kolei Browar Solipiwko to już weterani piwnego kraftu, trzymający żelazną formę od wielu sezonów. I jak w tym wszystkim wypada ich najnowsze American IPA? W zapachu czuć wyraźnie dojrzałe, egzotyczne owoce. Na drugim planie pojawiają się akordy czerwonych pomarańczy. Kurczę, muszę przyznać, że ten aromat strasznie mi w tym piwie pasował i chyba jeszcze nigdzie nie miałem okazji poczuć tej odmiany tegoż owocu cytrusowego. To wszystko zostało ładnie splecione subtelnymi nutami żywicy i ziołowością chmielu. Smak to już zdecydowana cytrusowość, przyzwoita, stosunkowo krótka goryczka i lekka słodycz. Być może to piwo nie rozkłada na łopatki, ale z pewnością jest całkiem fajnym i dość zaskakującym wyborem spośród całej palety „amerykańców”, dostępnych obecnie na rynku. 7,5/10

Brestskoe Pivo (Брестское Пиво) – Porter

Kiedy dwa lata temu razem z J. D. Overdrive graliśmy koncert w białoruskim Brześciu nie obyło się bez wizyty w pobliskich sklepach w poszukiwaniu czegoś dobrego na orzeźwienie. Ja ustrzeliłem wówczas jakiegoś niemiłosiernie słodkiego Schwarzbiera, a koledzy z zespołu inne, dziwne i dość randomowe trunki. Poziom raczej nie powalał, chociaż trafiło się parę klasycznych, fajnych pilsów. Czas minął, my się nieco postarzeliśmy i w zasadzie poza pewną anegdotą z kostką masła w białoruskim Golden Ale’u w tle, temat odszedł w niebyt. Aż tu nagle Jooras wyskoczył z butelką blisko rok przeterminowanego Portertu z Browaru Брестское Пиво (Brestskoe Pivo). Chłopak bał się przetestować tegoż jegomościa, a z kolei ja byłem ciekaw, czy poszedł on w kwas czy może w jakąś inną stronę. W końcu do odważnych świat należy.

Muszę przyznać, że to piwo mnie nieźle zaskoczyło. Po pierwsze barwą. Być może nie do końca jest to widoczne na zdjęciach, ale bliżej temu Porterowi do Koźlaka, niźli do klasyki gatunku. Ciemnorubinowa ciecz, z burgundowymi refleksami nijak nie przypomina standardów, jakie ujrzymy u innych przedstawicieli stylu. Mimo wszystko wraz z piękną czapą piany ten brzeski Porter prezentował się dość atrakcyjnie. Drugie zaskoczenie przyszło wraz z przysunięciem kieliszka w okolice mojego nosa. Oj, jak to piwo ślicznie się zestarzało. Śliwki, wiśnie i cała garść lukrecjowych cukierków wręcz buchała z czaszy, przyjemnie korespondując z solidną bazą słodową tego trunku. I znowu moje skojarzenia poleciały bardziej w stronę Bocka, niźli Porteru. Zresztą w smaku było bardzo podobnie. Ponownie pierwsze skrzypce zagrały czerwone owoce oraz lukrecja, z akompaniującą temu wszystkiemu słodyczą. W sumie nie powinno to dziwić, bo z 17° BLG (o ile dobrze rozszyfrowałem ruskie znaczki na etykiecie) piwo odfermentowało do 6.5% alkoholu. Wielbiciele „team słodyczki” byliby zadowoleni. Na szczęście na finiszu pojawiła się bardzo przyjemna, kawowa goryczka, stawiająca fajny kontrapunkt dla słodkich tematów owocowych. Faktura Porteru co prawda nie była zbyt „cielista”, ale gładkość trunku wynagradzała całość. Jak do tego dołożymy niewysokie wysycenie, tak otrzymamy bardzo przyjemne, niezwykle pijalne i ciekawe piwo.

Jestem przekonany, że gdyby to piwo zostało otwarte przed upływem terminu ważności, to niczym by mnie nie zachwyciło. Stawiam flaszkę, że osiągnęło by poziom co najwyżej świeżego Porteru z Argusa, nic więcej. Na szczęście poleżało w lodówce mojego perkusisty odpowiednią ilość czasu, a jemu zabrakło odwagi do zmierzenia się z tym wyzwaniem. OK, być może trunek ten nie jest klasycznym przedstawicielem gatunku; brakuje mi  tutaj chociażby szczypty akcentów czekoladowych, o barwie nie wspominając, ale hej, skoro jest radość przy degustacji, to czy mam się tym przejmować. No nie sądzę. 7,5/10

Brodą w kraft, czyli Wilson, baty i burger z grilla.

Premiery piwne to już nie te same wydarzenia, co kilka lat temu. Nie budzą już emocji, porównywalnych z premierą najnowszego filmu Benicio del Toro; nie przyciągają do multitapów rzeszy beer geeków, spragnionych nowości, niczym biegacz wody po przebiegniętym maratonie; wreszcie nie stanowią żelaznej pozycji w ofercie każdego, szanującego się pubu z kraftem. Szkoda, ale jak mawiał Roland z Gilead w jednej z powieści Stephena Kinga – Świat poszedł naprzód. I trzeba z tym żyć. Na szczęście są jeszcze ludzie wkręceni w temat, którzy podejmują się organizacji takich eventów i ja to podejście strasznie mocno szanuję. W Katowicach takim punktem na mapie jest zdecydowanie Biała Małpa, która niedawno miała okazję gościć ekipę Brodacza wraz z Wilsonem, czyli ich najnowszym piwem w stylu New England IPA. Nie mogłem nie skorzystać z tej okazji, bo dodatkowo na miejscu swoją obecność zapowiedziała załoga browaru.

Poza wyżej wymienionymi atrakcjami miał również odbyć się turniej siatkówki plażowej z udziałem Wilsona w roli głównej. Nie, nie chodzi mi o butelkę czy keg z piwem, a o prawdziwą piłkę, z podobizną tego „bohatera”, jaką możecie kojarzyć z filmu Cast Away – Poza Światem. Niestety pogoda pokrzyżowała te plany, dzięki czemu Wilson zajął honorowe miejsce przy barze

Wilson i Wilson

Po zameldowaniu się na miejscu od razu poprosiłem o najmłodsze „dziecko” Brodaczy, przywitałem się z ekipą browaru i spędziłem z nią dobrych kilkadziesiąt minut na całkiem owocnej rozmowie. Ale po kolei. Skoro głównym bohaterem był Wilson, to na wstępnie może kilka słów o nim. Pierwsze, co przyciąga uwagę, to bardzo przyjemny, chmielowy aromat piwa. Wilson jest mocno cytrusowy, a wyraźne nuty nafty od razu zdradzają, że piwowar nie szczędził Mosaica przy chmieleniu na aromat. Ktoś powie, że w New Englandach to już trochę nuda z tym chmielem, ale jako jego ogromny fan będę bronił Mosaica, niczym sienkiewiczowski Skrzetuski Zbaraża. W smaku też jest przyzwoicie. Wysoka gładkość piwa świetnie podbija owocowe i chmielowe akcenty, a dość wysoka wytrawność świetnie komponuje się z niemałą goryczką tego trunku. Jednym zdaniem, bardzo porządne New England IPA, które co prawda papy z dachu nie zerwie, ale chyba nie taki jego cel. 7,5/10

W międzyczasie przybiłem piątkę z Tomkiem Brzostowskim (właściciel Brodacza) i Karolem Kołodziejskim (główny piwowar), dzięki czemu można było na spokojnie zamienić kilka słów o tym co jest, o tym co było i o tym co będzie. Osobiście zastanawiałem się, skąd pomysł, aby to Biała Małpa została lokalem premierowym dla Wilsona. Okazało się, że dla chłopaków wybór był naturalny. Warząc swoje piwa w świętochłowickim ReCrafcie często gościli w Małpie ze względu na klimat, ludzi i jeden z najgenialniejszych ogródków, jakie widzieli. Ogromny mural, zdobiący jedną ze ścian, okalających to miejsce postawił kropkę nad „i”. I fajnie, że Panowie zjawili się w Katowicach akurat  z tym piwem, chociaż z drugiej strony wysyp „niju inglandów” mnie osobiście trochę już przytłacza. A można była uwarzyć coś klasycznego, bo przecież moda na klasykę wraca. Zdaniem Karola to nie jest jednak takie proste: „Chętnie uwarzyłbym np. bittera, ale na takie piwa obecnie w Polsce nie ma rynku zbytu. Jako kontrakt jesteśmy ograniczeni i nie możemy warzyć tego, na co mielibyśmy ochotę, a wierz mi, że na nasze pomysły nie starczyłoby tanków w ReCrafcie. Natomiast New England to piwo, jakie trafi i do beer geeków, i do noramalsów i właśnie to w nim jest fajne”. W sumie nie sposób się z chłopakiem nie zgodzić – prowadzenie biznesu to nie tylko realizacja wszystkich pomysłów, ale i kalkulacja, arkusze Excela i wykresy kołowe, słupkowe i łączone, dzięki którym browar może się rozwijać. Tylko czy faktycznie Brodacz jest w 100% z Wilsona zadowolony? Ponoć jest nieźle, ale Karol chętnie popracowałby nad ciałem Wilsona, jakie jego zdaniem powinno być nieco pełniejsze. Czy tak faktycznie jest i Wilson powinien być „tęższy”? Zobaczymy przy kolejnej warce.

W tym miejscu od razu pomyślałem o tym, jak marketingowo Brodacz ogarnął to piwo. Nie ma tutaj nazwy w stylu „Dla Paskudnych Pijaków” czy tła a’la Wiesiek Wszywka, będącego twarzą „Dużego Volta”. Umówmy się – browar w środowisku kraftowym zebrał trochę batów za podejście, jakie zaprezentował we wspomnianych przed chwilą dwóch trunkach. Kiedy rzuciłem pytanie o tę kwestię Tomasz od razu wtrącił jedno zdanie: „Nasz dotychczasowy marketing…”. I tutaj temat popłynął. Nie ukrywam, że dość mocno chłopaków przemaglowałem o to, czy będą chcieli wrócić na scenę kraftową i jak zamierzają teraz promować swoją markę… long story short, bo musiałbym rozpisać się na kilka stron: ekipa nigdy nie miała wrażenia, że wypadła ze sceny, ale faktycznie baty na sobie odczuła. Przy takiej skali chłopaki liczyli się z pewnego rodzaju ryzykiem, ale zdecydowali się na jego podjęcie, co przy takich zasięgach pozwoliło na większe spopularyzowanie marki kosztem w/w batów. Obecnie z Dużego Volta zrezygnowali, krytykę przyjęli na klatę i dlatego zamierzają nieco inaczej promować swoje nowe pomysły.

A jakie to pomysły siedzą w głowach Brodaczy? W najbliższych planach załoga ma stworzenie podwójnej wersji New England IPA oraz Milkshake’a. Chcieliby zrobić także wysokoekstraktowe, ciemne piwo. Ba, nawet już byli umówieni na jego warzenie, ale finalnie coś nie zagrało. „Nie chcemy wypuszczać piw niedoleżakowanych, a co za tym idzie takich, z których nie będziemy zadowoleni”, mówi Karol, „a właśnie do tego by doszło, gdybyśmy zgodzili się na warunki browaru. Kiedyś takie piwo powstanie, ale odbędzie się to na naszych warunkach i zgodnie z naszym pomysłem”. Tomek co prawda nieśmiale przebąkiwał coś o przyszłym roku, ale finalnie obietnicy nie dał. Nam nie pozostaje nic innego, jak trzymać kciuki.

Dalsza rozmowa zeszła już na tematy, o których nie ma się co rozpisywać. Co prawda było coś o odchodach Koali i butach Adidasa w piwie, ale kto by tam się rozdrabniał i pochylał nad takimi kwestiami, prawda? Szczególnie że o wiele ciekawszy temat można było przydybać na zewnątrz. Z racji wstępnie planowanej imprezy ogródkowo-plażowej pojawił się grill, z którego można było wsunąć genialnego burgera czy szaszłyk. No tyle wygrać.

Po raz kolejny Biała Małpa pokazała, że da się zrobić imprezę premierową piwa, na której będzie się działo nieco więcej, niż w standardowy, piątkowy wieczór. Co prawda szkoda, że turniej siatkówki nie wypalił, bo to z pewnością dodało był całości kolorów, ale i tak ja osobiście bardzo chętnie wracam do tego wieczoru. Z takimi ludźmi, przy takich trunkach i z takim jedzeniem czas mknie z prędkością światła. Dzięki wszystkim, którzy byli, a Was zachęcam do tego, żeby podczas takich eventów śmiało wbijać na pogawędki z załogami browarów, bo można się nieźle pośmiać i wielu rzeczy dowiedzieć. To mówiłem ja, Chmielobrody 😉





Co drzemie w Piekarni Piwa

Leszek Jasiński – piwowar Piekarni Piwa

Gdybym miesiąc temu przejeżdżał przez Niezdarę, to nigdy w życiu nie powiedziałbym, że to właśnie tutaj ma swoją siedzibę jeden z ciekawszych browarów na mapie Śląska. Mowa oczywiście o Piekarni Piwa. Nazwa zresztą wybrana nieprzypadkowo, gdyż browar mieści się w budynku starej piekarni. Przypadek? Niekoniecznie. W końcu zarówno jedna, jak i druga branża mają ze sobą wiele wspólnego, a duża przestrzeń wnętrz dodatkowo sprzyja możliwościom instalacji niemałych rozmiarów sprzętu warzelniczego. Dlatego też kiedy Jacek Janota, właściciel tego przybytku, zaprosił mnie do siebie, nie mogłem z tej propozycji nie skorzystać.

Faktycznie przejeżdżając przez okolicę łatwo przeoczyć dojazd do browaru – na szczęście okazałem się jednym z nielicznych, którzy nie potrzebowali dodatkowej asysty. Przynajmniej tak twierdzi Jacek, który był dość mocno zaskoczony moim pojawieniem się w „Piekarni” bez wcześniejszego telefonu z pytaniem „ale gdzie Wy się dokładnie mieścicie?”. Tyle wygrać, a nawet jeszcze więcej, bo udało mi się trafić akurat na warzenie nowej warki Mocnej Góry. Zapach gotującej się brzeczki idealnie dopełniał klimat, a obecność Leszka Jasińskiego, piwowara Piekarni Piwa umożliwiła mi podpytanie o kilka tematów. Nim jednak o tym – warto zaznaczyć, że Leszek to piwowar pierwszej klasy. Swoje doświadczenie wielokrotnie potwierdzał zdobywając nagrody i wysokie miejsca w czasie konkursów piw domowych. Mowa tutaj m. in. o 3 miejscu w kategorii American Barleywine na Jurajskim KPD, 1 miejscu w kategorii Brett APA na Warszawskim KPD czy 1 miejscu w kategorii Coffee APA na Warszawskim KPD. Zresztą także na arenie „dużych browarów” Leszek ma się czym chwalić. Mam tutaj na myśli najlepszą premierę tegorocznego Silesia Beer Festu, czyli Coffee Twista oraz chyba najważniejsze odznaczenia, czyli złoto na zeszłorocznym Konkursie Piw Rzemieślniczych w kategorii American IPA oraz brąz za Witbier. Korzystając więc z okazji podpytałem Leszka o kilka spraw, związanych z browarem.

Warzelnia Piekarni Piwa to standardowa „dwudziestka”, na której jednakowoż jednorazowo można wybić dwadzieścia pięć hektolitrów piwa, które następnie jest przepompowywane do tanków: „mamy na stanie cztery czterdziestki. Są to typowe tanki leżakowe, z płaskim dnem i bez zaworu, więc nie jesteśmy w stanie wykonać w nich wszystkich naszych piw. Co prawda robiliśmy w nim nasze American IPA, ale ja osobiście nie byłem do końca zadowolony z efektów”. Leszek dodaje, że na szczęście zakupili również jeden tank stożkowy o pojemności dwudziestu hekto: „tutaj mam możliwość realizacji moich bardziej odjechanych pomysłów czy piw mocniej chmielonych. Niestety browar to także biznes, więc patrząc na to z tej perspektywy na tym etapie jestem nieco ograniczony”. Na szczęście ekipa Piekarni ma w planach zakup kolejnych tanków o tej pojemności, niemniej jednak ciężko określić, kiedy to nastąpi. Ja osobiście od razu pomyślałem, że skoro nie można tego ogarnąć u siebie, to może warto pomyśleć nad uwarzeniem jakiegoś „wysokoekstraktowca” w innym browarze? „Staram się podchodzić do tego tematu na chłodno, więc kiedy przyjdzie odpowiedni czas, to na pewno mocne piwo z logiem Piekarni Piwa ujrzy światło dzienne. Tymczasem skupiamy się nad naszą stałą ofertą i nad pomysłami mniejszego kalibru, które ciągle mogą być bardzo ciekawe”.

Tanki leżakowe – 40 hl

Zastanawiałem się także, czy załoga myślała o przyjęciu w swoje progi kontraktowców. W końcu warząc piwo mniej więcej raz w tygodniu w mojej ocenie jest jeszcze miejsce na dwie załogi, co z pewnością pozytywnie wpłynęłoby na jeszcze lepszą kondycję finansową Piekarni Piwa: „jeżeli uda się zakupić więcej tanków, wówczas być może otworzymy się na kontrakty, ale na ten moment nie widzimy takiej możliwości”.

W końcu przyszła pora, aby sprawdzić, co też ciekawego obecnie dojrzewa na leżakowni. Na pierwszy ogień poszło Ale Proste, czyli premierowe piwo Piekarni: „chcieliśmy zrobić prostego, nieskomplikowanego ale’a, który cenowo będzie bardziej atrakcyjny dla osób przyzwyczajonych do poziomu cen koncernowych”, mówi Leszek. „Mamy nadzieję, że to zachęci te osoby do sięgnięcia po ciekawsze pozycje i pokaże, że piwo nie musi być nudne”. I faktycznie – Ale Proste to niezłożone piwo, dobrze nachmielone i mocno pijalne. Nie znajdziecie tutaj owocowej bomby w aromacie czy goryczki „jak w Sharku”. Niemniej nie o to w tym piwie chodzi, a ja osobiście znam parę osób, wśród których zrobi ono niezłą furorę.

Ale Proste

Kolejnej propozycji Leszka byłem o wiele bardziej ciekaw. Mam na myśli Pilsa, do którego użyto w sporej części słodu wędzonego bukiem. No i tutaj mojego geekowskie podniebienie zostało zaspokojone w 100%. Mimo iż piwo jeszcze chwilę w tanku poleży, tak już na ten moment nasz nos łechce intensywny aromat klasycznej wędzonki, który w połączeniu z czystym charakterem Pilsa tworzy propozycję niezwykle ciekawą i niesamowicie pijalną. A że na naszej scenie takich wariacji tegoż stylu jest niewiele, tak ja już osobiście wróżę w tym miejscu sukces, laury i zadowolenie całej masy beer geeków.

Wędzony Pils prosto z tanka

Ranga Piekarni Piwa z miesiąca na miesiąc rośnie. Dowodem na to są co raz większe zamówienia i co raz szersza skala, na jaką warzy ten śląski browar. I to bardzo cieszy, bo ja osobiście mocno cenię sobie piwa tej załogi. Mam też nadzieję, że inwestycja w kolejne tanki i rozwój browaru nastąpi szybciej, niż sam Leszek i Jacek tego się spodziewają. Plany chłopaki mają wyborne, a o pomysły na kolejne, szczególnie te mocniejsze piwa jestem spokojny. Trzymam za to kciuki i tego życzę, bo najzwyczajniej w świecie to się Piekarni należy!


Jacek Janota – właściciel Piekarni Piwa