Wywody Chmielobrodego – cz. 5

Wybierzesz czerwoną czy niebieską pigułkę?

Kiedy w 1999 roku na ekrany kin wchodził Matrix autorstwa braci (a obecnie sióstr, che che) Wachowskich, nikt nie spodziewał się, jak kultowym filmem ten obraz się stanie. Co prawda kolejne odsłony tej sagi niestety nie podtrzymały formy „jedynki” nawet w 30%, ale ja nie o tym. W pierwszej części Matrixa znajdziemy multum kultowych scen, często przekładanych na rzeczywistość. Do moich ulubionych należy ta, kiedy Neo staje przed wyborem – czerwona czy niebieska pigułka. Pamiętacie temat, prawda? Jak koleś weźmie niebieską pigułkę, to obudzi się w łóżku i wszystko będzie po staremu; pobudka o 7:00, nudna praca w korpo i wieczorne oglądanie pornosów. Z kolei wybór czerwonej pigułki spowoduje, że zacznie on ostrą jazdę bez trzymanki, nauczy się latać, unikać kul z broni automatycznej, będzie pilotował helikopter, mimo iż do tej pory takowe oglądał jedynie na ekranie telewizora i w końcu zaliczy tę czarną w fajnych patrzałkach. Fajnie? No niby fajnie, ale każdy wybór niesie ze sobą także pewne negatywne konsekwencje. I po kiego diabła ja w ogóle o tym piszę na blogu, poświęconemu piwom rzemieślniczym?! Otóż powyższą scenę można elegancko przełożyć właśnie na krafty. A konkretnie na to, w jaki sposób sami przekraczamy tę cienką linię między czerwoną a niebieską pigułką.

Dla każdego moment ten będzie zgoła odmienny, dlatego będąc atencyjną ku… osobą skupię się na swoich doświadczeniach. Nim stanąłem przed w/w wyborem moja percepcja piwna wyglądała mniej więcej tak: piwa kraftowe są spoko; lubię Atak Chmielu, bo gorycz, cytrusy i dobrze się pije; nowe piwerka rzemieślnicze chętnie przyjmę, ale w sumie jak mi każą pić Żywca czy inne Tyskie, to dopóki będzie w miarę świeże, to nie będzie przecież jakoś szczególnie źle. Jednakowoż im głębiej w las, tym więcej drzew. Człowiek zaczął się zastanawiać, skąd te różnice między koncerniakiem, a kraftem; o co chodzi z tymi wadami w piwie; i czym w końcu do jasnej cholery jest ten aldehyd octowy?!? Czytałem, analizowałem, szukałem po internetach i dalej brakowało mi tej przysłowiowej kropki nad „i”. W między czasie okazało się, iż w okolicy będzie organizowany przez Śląski Oddział PSPD (Polskiego Stowarzyszenia Piwowarów Domowych – przyp. aut.) profesjonalny kurs sensoryczny. Długo się nie zastanawiałem i już po kilku dniach zapisałem się na rzeczone szkolenie. Spodziewałem się ogólnego wprowadzenia do świata piw kraftowych, omówienia aromatów, jakie dają chmiele, słody, drożdże, itd. Nope, nic z tych rzeczy. No, prawie nic. Kiedy wraz z Panią Kapitan pojawiliśmy się na miejscu stało się oczywistym, iż będziemy uczyć się tego, co może się w piwie zepsuć, spartolić, spartaczyć. Do tego co nieco o estrach, fenolach czy zapachu kocim, niektórym kojarzącym się z czarną porzeczką (chociaż do dzisiaj jest to dla mnie dziwne skojarzenie :P). Szkolenie trwało dwa dni, po kilka godzin dziennie i właśnie ono stało się moją osobistą czerwoną pigułką.

Aldehyd octowy nie krył już przede mną tajemnic. Do tego doszedł DMS, diacetyl, izopentylomerkaptan, aromaty siarki, siana, mokrego kartonu i innych cudów. Tak – od tego momentu picie piwa już nie było tym samym. Tych kilka godzin, spędzonych z nosem w próbkach zapachowych spowodowały, iż moja percepcja wywróciła się do góry nogami, powodując zazwyczaj wykrzywienie pyska w nieprzyjemnym grymasie, kiedy tylko przyjdzie mi pić jakiegoś podłego koncerniaka. Żeby nie było – do dzisiaj zdarza mi się sięgnąć po Perłę czy Leżajsk, ale zazwyczaj robię to z braku wyboru (no nie w każdym klubie, w którym grywam koncerty leją Anagram z kija). Są także wyjątki, potwierdzające regułę, jak np. Lech Pils w puszce, który idealnie pasuje mi pod karczek i kiełbasę z grilla. Niemniej jednak nie ma już absolutnie żadnych szans, żeby cofnąć się do czasu, kiedy Warka Strong wydawała mi się bardzo przyjemnym, lekko słodkim napojem. No po prostu imposibruuuuu.

Niestety czasami zdarza mi się popsuć także kolegom radochę z picia wadliwych piw – jednakowoż robię to tylko na ich wyraźną prośbę. Swego czasu mój perkusista zakupił na Białorusi jakiegoś Golden Ale’a. Zabrał go ze sobą na wyjazd koncertowy, otworzył w busie, wychylił kilka łyków i rzekł: „no, Stempel, to piwo białoruskie całkiem fajne, spróbuj sobie.”. Podał mi butelkę i czekał na werdykt. Zakręciłem szkłem, zarzuciłem nos na szyjkę butli, wziąłem łyk i oddałem koledze, mówiąc: „to teraz zakręć piwem, powąchaj dokładnie i wyobraź sobie roztopione, lekko zjełczałe masło”. Odpowiedział jednym słowem – „ku*wa”.

Czy żałuję wyboru piwnej, czerwonej pigułki? No nie bardzo. OK, być może czerpanie radochy z wychylenia sobie w domowym zaciszu piwka kosztuje mnie nieco więcej w przeliczeniu na złotówki, niż przeciętnego piwopijcę, ale po pierwsze robię to świadomie, po drugie nie po to, aby się upodlić i po trzecie mam z tego o wiele więcej przyjemności. To jest trochę, jak z burgerami. Możesz zadowolić się burgerem, zakupionym w Biedronce, w którego skład wchodzi zmielony pies razem z budą i właścicielem, ale kiedy sięgniesz po 100% wołowiny, smażonej na prawdziwym grillu, to czy pasza z „Biedry” będzie dla Ciebie tym samym? Nie sądzę. Dlatego ze swojej strony zachęcam Was do świadomego doświadczania i poszerzania swoich piwnych horyzontów. Tylko róbcie to w granicach zdrowego rozsądku, bez niepotrzebnego hajpu i rozdmuchania, o jakie czasem posądza się beer geeków. Tu nie chodzi o to, aby zostać piwnym neofitą – tutaj chodzi o radość z życia. Po prostu szkoda czasu na picie słabego piwa, arghhhhhhh!

Piwoteczne Katowice

Katowickie multitapy prześcigają się w organizowaniu co raz to ciekawszych eventów, mających na celu przyciągnąć fanów dobrego piwa do danego przybytku. I ja takie działania szanuję. Co prawda premiera piwna czy wizyta ekipy browaru nie robią już takiego szału, jak miało to miejsce jeszcze dwa lata temu, ale mimo wszystko ja osobiście bardzo cenię sobie możliwość spotkania się z piwowarem czy browarnikiem, wzniesienia wspólnie kilku toastów, a wreszcie porozmawiania o tym, co akurat w danym browarze piszczy. Stąd też z nieskrywaną przyjemnością wyruszyłem do Białej Małpy, aby spotkać się z Markiem Putą – właścicielem łódzkiej Piwoteki – oraz aby spróbować kilku tematów spod szyldu tej załogi. Na marginesie dodam, iż to właśnie Marek na koniec tegorocznego WFDP uraczył mnie Ickiem-Ickiem oraz Bragottem 1423, więc tym bardziej musiałem uścisnąć rękę i podziękować za teleportację z Wrocławia do Katowic 😉

Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, iż wraz z Markiem na miejscu pojawił się Piotr „Bariel” Tomczyk z łódzkiego zespołu Imperator. Taki skład osobowy był zresztą zrozumiały, ponieważ na jednym z kranów pojawił się Necronomicon, czyli Imperialna IPA, uwarzona we współpracy z tą death metalową hordą. Wspólne tematy około muzyczne pozwoliły na szybkie złapanie kontaktu i… poszło. Miłym zaskoczeniem dla mnie z kolei było to, iż Marek Puta zna mój zespół – J. D. Overdrive. Dla niego zaś zaskoczeniem było to, że jestem liderem i gitarzystą JDO. No bo jak to? Bloger? Muzyk? No pełny serwis, proszę ja Ciebie.

W rozmowach jak zwykle z nieodzowną pomocą przyszła zawartość szkła, które można było uzupełniać aż dziesięcioma piwami tegoż łódzkiego browaru. Na pierwszy ogień poleciało Banshee, czyli Dry Stout z dodatkiem soku z czarnej porzeczki. To połączenie okazało się nad wyraz trafne, racząc mój nos rewelacyjnym aromatem czekolady i czarnej porzeczki, połączonej z delikatną palonością. Mocno wytrawny trunek, łączący w sobie to, co najlepsze w Dry Stoutach z kwaśnym tematem czarnej porzeczki stał się idealnym starterem. 8/10

3:2, czyli Wheat Red Ale poleciało do szkła jako drugie. Hmmmm, no jego barwa raczej nie zachęcała, ale skoro rzekło się „A”, to trzeba powiedzieć „B”. Wyraźnie herbaciano-różane piwo, o delikatnych akcentach kwiatowych okazało się dla mnie nieco za słodkie. Brak goryczy i niskie wysycenie niestety nie pomogło. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że jest to złe piwo. Co to, to nie – po prostu nie trafiło do końca w mój gust, mimo iż wypiłem je w całości. Ot można wypić jedno z ciekawości. 5.5/10

Kolejnym, degustowanym tego wieczoru piwem był wspomniany już wcześniej Necronomicon. Ta Imperialna Impa (tak właśnie rzecze etykieta) była dla mnie miłym zaskoczeniem. Skąd takie podejście? Otóż pierwsze piwo, opracowane we współpracy z Imperatorem, czyli Imperialna Black Impa średnio mi podeszła, a tutaj – totalny odwrót. Mega soczyste, bardzo owocowo-egzotyczne, wyraźnie chmielowe, pełne i słodkie, z wyraźną goryczą dla przeciwwagi. Czy można chcieć czegoś więcej? W sumie to w tym wypadku można chcieć odrobinę niższej alkoholowości, ale to jedynie drobny detal, niewiele wpływający na finalną notę. 8/10

Warka Obiecana poleciała do kieliszka jako czwarta. W sumie bardzo byłem ciekaw tego piwa, bo pierwszy raz zetknąłem się ze stylem Buckwheat Wine. Co prawda fanem gryki nie jestem, ale tutaj wyszło całkiem ciekawie. Aromat tej rdestowatej rośliny fajnie dopełnił pozostałe nuty, jakie się tutaj pojawiły, czyli rodzynek, fig, wraz ze zdecydowaną słodowością. Samo piwo okazało się dość pełnym, gładkim, a nuty, występujące w zapachu z łatwością można było odnaleźć po kilku łykach w smaku. I jedynie alkohol lekko drapał w gardło, dorzucająca swoje trzy grosze do wysokiej już goryczy. Jak ktoś ma, to warto jeszcze nieco je poleżakować, bo jest potencjał. 6.5/10

Po tych degustacjach na dobre odstawiłem notatnik, skupiając się już całkowicie na dobrej zabawie i rozmowach z zebranymi. W międzyczasie Piotr rozlosował piwne nagrody wśród zgromadzonych w Białej Małpie, do towarzystwa dołączył Henry Shelonzek z Biowaru i tak z szerokimi uśmiechami na twarzy dotrwaliśmy do końca imprezy. Imprezy zdecydowanie udanej i wartej powtórzenia. Mimo zgubionego po drodze portfela. Oczywiście nie przeze mnie 😉 Oby do następnego!

Baśń o Michale, któremu aż chciało się, tfu, Ż!

[audycja zawiera lokowanie produktu]

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami i za siedmioma morzami żył sobie pewien poczciwy człowiek, nazwany imieniem Michał. Michał lubił piwo i najchętniej sięgał po te najzimniejsze, warzone przez jeden z największych browarów w królestwie. Przy każdym łyku powtarzał maksymę głównego piwowara i wykrzykiwał „Aż chce się Ż!”. Pewnego dnia dobry znajomy Michała pokazał mu, że jego ulubiony trunek może mieć różne formy i postaci, a smak, znany mu z tego, co pijał do tej pory, może być intensywniejszy, pełniejszy i o wiele przyjemniejszy. Michał podziękował swemu przyjacielowi i od tego czasu żył długo i szczęśliwie. Koniec.

Związek mojego imienia z imieniem bohatera owej baśni jest oczywiście jak najbardziej zamierzony, bo właśnie mniej więcej w ten sposób zacząłem zgłębiać temat piw kraftowych. Gdyby nie wspomniany wyżej kumpel być może do teraz żłopał bym Tajskie czy Żywca. Dlatego też sam staram się krzewić kulturę picia piw kraftowych wśród swoich znajomych i nieznajomych. Jednym z narzędzi temu służących jest oczywiście blog. Umówmy się – liczę na to, iż nie tylko piwne świry wchodzą na tę stronę. Może ktoś z „koncernopijców” z ciekawości tutaj zajrzy i dzięki temu sięgnie po jakiś lepszy trunek? Dodatkowo od pewnego czasu mam okazję działać w tej materii nieco bardziej bezpośrednio.

Otóż jest takie miejsce w Katowicach – Pole Do Popisu – prowadzące wszelkiej maści warsztaty kulinarne. W warsztatach może wziąć udział każdy przysłowiowy Kowalski, ale nie tylko. Często, w formie integracji, z tej opcji korzystają firmy. I tutaj wchodzę ja, cały na biało. Oczywiście z gotowaniem zbyt wiele wspólnego nie mam, ale czy nie fajnie przed gotowaniem zorganizować panel degustacyjny, wprowadzający do świata kraftów, a potem z dobrym piwem w ręku zasiąść za garami? Dla mnie ta opcja prezentuje się nad wyraz kusząco.

Sam panel jest stosunkowo prosty – na wstępie opowiadam o piwie, czyli skąd, po co i dlaczego; następnie wspólnie zastanawiamy się, z czego piwo jest zrobione, aby płynnie przejść do klasyfikacji, podziału stylów i parametrów. Oczywiście omówienie różnic między piwem koncernowym i kraftowym jest także stałym punktem programu. Jeśli czas na to pozwala, to dłuższą chwilę zatrzymuję się przy szkle do piwa, wyjaśniając po co w ogóle piwo warto przelać nawet do najprostszej szklanki. Punktem kulminacyjnym jest oczywiście degustacja wybranych przeze mnie (zazwyczaj) pięciu różnych, kraftowych pozycji. Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie wyciągnął „spod lady” próbki referencyjnej, jaką zazwyczaj jest właśnie pospolity koncerniak. Reakcja zgromadzonych? „Hyhyhyhyhyhyhy”. I to właśnie w tym miejscu zaczyna się największa zabawa. Najpierw lecimy z tyskaczem. Okej, czasem w panelu biorą udział osoby, będące bardziej „into krafty”, ale one akurat wiedzą, czego się spodziewać. Kiedy pozostałych pytam, co czują i jak oceniają piwo, zawsze, jak jeden mąż odpowiadają „no pachnie i smakuje jak piwo”. Następny w kolejce jest zazwyczaj jakiś dobry pils. To czas na pierwsze zdziwienie zebranych. „Keeeeeeee? Gorycz? Większa pełnia? Wyraźniejszy smak?”. A kiedy w szkło wjeżdża dobrze nachmielona IPA, to oczy uczestników wyskakują już z orbity. Na sam koniec zostawiam sobie zazwyczaj jakiegoś tęgiego mocarza pod postacią RISa czy Porteru Bałtyckiego. To stawia przysłowiową kropkę nad i, skutecznie przeciągając zgromadzonych na ciemną stronę mocy. Tzn. na jasną. W sensie tę lepszą. I nawet podrzucane przeze mnie w połowie degustacji ciekawostki pod postacią czy to kwasa, dzikusa czy jakiegoś torfiaka nie zrażają nikogo. Baaaa, kiedyś jedna z Pań stwierdziła, że to właśnie Nightwolf z całej piątki smakował jej najbardziej. Wcześniej tylko Redd’s i Karmi. No tyle wygrać!

Mnie osobiście panele te dają sporo frajdy, bo wiem, że część z tych osób (o ile nie wszystkie) zacznie pić piwo bardziej świadomie i z większą rozwagą. Was też zachęcam do tego, aby pokazywać tę lepszą stronę piwnej mocy, chociażby tylko wśród znajomych. Wierzcie mi, słysząc od zatwardziałego „koncernopijcy” słowa „kiedyś codziennie piłem po dwa tyskacze, a teraz wolę wypić jedno, a dobre, kraftowe”, naprawdę robi się jakoś lepiej na duchu. Tylko w tym miejscu warto pamiętać o jednym – nic na siłę i wszystko z rozwagą. Wsadzając komuś swoje przekonania kijem do gardła osiągniecie odwrotny efekt. A jeśli ktoś, kiedyś będzie miał ochotę na żywo przekonać się, jak robi to Chmielobrody, to dajcie cynk – ogarniemy 😉











Browar ReCraft – New England (Session IPA)

Nie jestem fanem sesyjnych IPA. Po pierwsze wolę piwa o bardziej zdecydowanym charakterze. Po drugie lubię, kiedy w kontrze do wyraźnej goryczy (o ile takowa w Session IPA jest obecna) pojawiają się mocniejsze akcenty słodowe. Po trzecie – kiedy swego czasu sięgnąłem po pewną sesyjną „ipę” celem leczenia „suchot dnia kolejnego”, natknąłem się na taką, której gorycz była na tak wysokim poziomie, po wypiciu jakiej moje lekko wysuszone usta zamieniły się co najmniej w Pustynię Gobi, smaganą rozgrzanym do czerwoności wichrem. Szczególnie to ostatnie zdarzenie spowodowało pojawienie się delikatnej niechęci do tego stylu. Oczywiście są wyjątki potwierdzające regułę, jak na przykład Ace of Equinox z Brewdoga, ale ogólnie mając wybór sięgam raczej po inne tematy. Z drugiej jednak strony jestem fanem piw w stylu Vermont, a że ostatnio Browar ReCraft wypuścił sesyjną „ipę” o nazwie New England, tak też postanowiłem sprawdzić, co wyjdzie z tego, kuriozalnego dla mnie, połączenia.

Być może zacznę od „czterech liter” strony, ale patrząc na ekstrakt na poziomie 11,5% w życiu nie spodziewałbym się tak krągłego w odbiorze piwa. I za to właśnie uwielbiam styl New England IPA – takiej gładkości to i czasem w RISach brak. No ok, piwo ma dość solidną fakturę, ale co dalej? Weźmy na warsztat to, co trafia do naszych nozdrzy. Na pierwszy plan wychodzi grejpfrut i pomarańcza, ładnie opleciona ziołowymi akcentami chmielu. To wszystko daje nam wrażenie niezwykłej rześkości. Można się poczuć niczym na spacerze po pomarańczarni, skąpanej w promieniach letniego, porannego słońca. Słodowość uciekła całkowicie poza horyzont, dzięki czemu recraftowy New England raczy nas niezachwianym aromatem wakacji. Bo tak mi się ten zapach właśnie kojarzy. W smaku jest lekko i soczyście owocowo. Delikatnie zaznaczona goryczka z chmielu przyjemnie kontruje solidne akordy pomarańczowo-grejpfrutowe. OK, tej goryczy mogłoby być ciut więcej, ale zdecydowanie wolę taki poziom, a niżeli ten znany mi np. z alebrowarowego Roo Ride’a. Cytując klasyka – z dwojga złego lepiej w tę stronę.

Browarowi ReCraft udało się stworzyć piwo, jakie jest w stanie przełamać mój wewnętrzny stereotyp sesyjnej „ipy” – lekkiej, gorzkiej i bez wyrazu. Oczywiście lekkości New England nie brakuje, ale cała reszta jest już zaprzeczeniem tego, z czym Session IPA mi osobiście się kojarzy. Ze swojej strony jednakowoż dołożył bym do opisu stylu jeden wyraz: Vermont. Wtedy mój wewnętrzny duch pedantyzmu byłby zaspokojony. Niemniej jednak taka pierdoła absolutnie nie ma znaczenia i nie wpływa na finalną ocenę tego, co drzemie w tej niepozornej butelce. A drzemie tutaj całkiem sporo dobroci. 8,5/10

Beer Week Festival 2017 – tego się nie pije, to się wącha! Czy jakoś…

Beer Week Festival 2017 udał się nie tylko pod kątem towarzyskim i organizacyjnym. To również najlepszy festiwal pod kątem jakości spróbowanych piw, na jakim byłem do tej pory. Nim jednak przejdę do bardziej szczegółowego omówienia kilku wybranych pozycji warto wspomnieć o tych, których spróbowałem, a jakie nie trafiły do podstawowego zestawienia.

Brawa należą się Browarowi Szpunt za ich oba kwasy Sourness – idealnie zbalansowane, orzeźwiające i wyraźnie owocowe. Jeden z nich postawił mnie na nogi po całkiem udanym, piątkowym afterparty, więc czy lepsza rekomendacja jest w tym miejscu potrzebna? Szacun leci także w stronę Browaru Łańcut za Zawiszę Czarnego (RIS leżakowany w beczce po Jacku Daniel’sie). Co prawda miałem okazję próbować go miesiąc wcześniej, ale wtedy alkohol był jeszcze nieco zbyt wyraźny. Obecnie nie mogłem się już do niczego przyczepić – wszystko tutaj grało idealnie, jak u Carlosa Kleibera. Skoro już o RISach mowa, to nie sposób nie wspomnieć o dwóch nowiutkich pomysłach Mateusza Górskiego z Brokreacji Certain Death oraz Buried Alive. Oba wyszły wybornie, ze wskazaniem na tego drugiego koleżkę, w którym tematy torfowe grały pierwsze skrzypce. Browar ReCraft specjalnie na ten fest zabrał ze sobą Gin IPA – chłopaki zastanawiają się, czy aby nie wrzucić tego piwa do swojej regularnej kolekcji. Zaprawdę powiadam Wam, nie ma się nad czym zastanawiać, tylko trzeba to zrobić. Z kolei najbardziej złożone i totalnie odjechane piwo, na jakie trafiłem wyszło z Pracowni Piwa. Mowa tutaj o Imperialnym Saisonie, leżakowanym w beczce po Muscat’cie, czyli Lab 6. Tego nie da się opisać, to trzeba spróbować!

OK, to teraz skupmy się nieco mocniej na tym, czego jeszcze udało mi się spróbować:

Piekarnia Piwa – Patriota (Polish APA)

To piwo to po prostu rewelacyjny „pijus”. Delikatna estrowość w aromacie, wyraźny zapach chmielu i schowana w tle słodowość mocno sprzyjają sporej rześkości tego piwa. Dzięki użytym płatkom owsianym i żytnim można powiedzieć, iż mamy tutaj do czynienia z polskim Vermontem – Patriota jest przyjemnie zmętniony, ze świetnie gładką fakturą. Być może to piwo niczym nie zaskakuje, ale nie musi. Jest idealne na lato i do picia wiadrami. 7/10

Profesja – Kanclerz (Berliner Weisse)

Berliner Weisse na Kveikach? Jak dla mnie pomysł ciekawy, bo to właśnie dzięki drożdżom,w aromacie tego piwa pojawiają się całkiem przyjemne brzoskwinie. W połączeniu z delikatną kwaskowością w tle daje nam to zupełnie niegłupi aromat. W smaku ta kwaskowość jest już zdecydowanie wyższa i słusznie. Owoce także się tutaj pojawiają, dzięki czemu Kanclerz staję się niezwykle pijalnym trunkiem. I znowu na lato jak znalazł. 7/10

Harpagan – Klątwa Masztalerza (Wild Wheat Ale)

W końcu nadarzyła się okazja, aby spróbować czegoś z Browaru Harpagan. Wybór padł na pszenicznego dzikusa i od razu okazał się on strzałem w… ósemkę 🙂 Niezwykle dzikie, lekko kwaśne i przyjemne, lekko cytrusowe nuty świetnie komponują się z rewelacyjną gładkością i rześkością tego piwa. Jako fan brettów mocno propsuje za ich użycie w tym stylu, bo dzięki temu robi się o wiele ciekawiej i o wiele przyjemniej. 8/10

Nepomucen – Echo (Imperial Baltic Porter)

Co prawda już w domu miałem odłożoną butelkę tegoż specjału, ale skoro nadarzyła się okazja, aby spróbować go z kranu, to czemuż z niej nie skorzystać. Posunięcie okazało się słuszne, gdyż dostałem trunek niezwykle złożony, z bardzo poprawnym, porterowym charakterem. Czekolada, kawa, skojarzenia z kukułkami, czerwone, leśne owoce, wyraźna gęstość, brak paloności w aromacie, wysoka gorycz i wyraźna słodycz – to wszystko tutaj jest. OK, może tej słodyczy mogłoby być mniej, ale i tak jest wybornie. 8/10

Widawa – X West Brett IPA Barrel Aged

W tym miejscu powinien pojawić się Porter Jubileuszowy, uwarzony z okazji 5-lecia Bowaru Widawa, ale niestety – był tak dobry, że wyszedł, zanim zdążyłem pobrać „próbkę” do degustacji. Nie ma jednak tego złego, bo leżakowana w beczce X West Brett IPA okazała się równie solidnym wyborem. To wszystko dzięki nutom dębowych tanin, przeplatających się z fantastyczną dzikością z brettów. I chociaż te dwie dominanty dość wyraźnie przykryły użyty chmiel, tak wszystko tu do siebie pasowało. Na szczęście w smaku chmiel pojawił się już dość konkretnie pod postacią jego charakterystycznej ziołowości. Całość wyszła mocno wytrawnie, wyraziście i charakternie – szanuję. 8,5/10

Golem – Lilith BBA (Russian Imperial Stout Bourbon BA)

Wersja butelkowana tej hardej panny, mimo iż smaczna, nie powaliła mnie jednak na łopatki. Co innego wersja lana. W końcu wyraźnie tutaj czuć beczkę, taniny dębowe oraz szczyptę wanilii. Czekolada i znana z wariantu podstawowego mega paloność świetnie wtórują tym charakternym zapachom. Z kolei po zaledwie jednym łyku na moje kubki smakowe rzuciły się z pełnym impetem ponownie taniny dębowe i delikatna wanilia. Kibicuowały im czerwone owoce, czekolada oraz długa i niezwykle przyjemna, palona gorycz. Skąd takie różnice w pojedynku beczka kontra petainer? Wynikają one z pasteryzacji butelek. Na szczęście chłopaki obiecali więcej swoich beczkowych eksperymentów nie męczyć tym procesem. Amen. 9/10

Piwojad – Single Citrus Smoothie (Sweet IPA)

Na koniec piwo, które zostało okrzyknięte najlepszym piwem festiwalu. W sumie to się nie dziwię, chociaż osobiście postawiłbym pewnie na Lab 6 albo na Buried Alive, ale ja nie o tym. Tutaj po prostu wszystko się zgadza. Zaczynając od świetnego aromatu chmielu, wyraźnej cytrusowości, poprzez subtelne akordy polnej łąki, na niezwykłej gładkości i owocowości w smaku kończąc. Do tego wszystkiego gdzieś tam w tle pojawia się guma balonowa, która pasuje mi pod to piwo, jak w żadnym innym. Single Citrus Smoothie przez niesamowitą soczystość i umiarkowaną gorycz można pić litrami. Osobiście życzyłbym sobie trochę wyższej goryczy, ale to tylko zbędne zrzędzenie, niczego nie ujmujące temu świetnemu piwu. 8,5/10

Beer Week Festival 2017 – ludzie, piwo i śmiech

Kraków to jedno z tych miast, do których wracam zawsze z szerokim uśmiechem na gębie. Wiecie – odjechany rynek, smok wawelski, fajne knajpki i dobre żarcie. Więc kiedy dowiedziałem się, że w grodzie Kraka trzecia edycja Beer Week Festivalu jest organizowana w terminie, jaki w końcu mi pasuje, tak też z nieskrywaną przyjemnością zabookowałem sobie tę datę w kalendarzu. Radości nie było końca, gdyż dodatkowo Jurek aka Jerry Brewery, odpowiedzialny za organizację mediów i sceny festu, poprosił mnie o poprowadzenie jednego z wykładów. No tyle wygrać! Zwarty i gotowy, z prezentacją na pendrive’ie oraz z konspektem wykładu w kieszeni ruszyłem w piątek na drugi dzień tego beer-geekowego święta.

Tegoroczny Beer Week Festival umiejscowił się na stadionie Cracovii. Biorąc pod uwagę bliskość wszelkiej maści ciągów komunikacyjnych wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Dodatkowo stadion ów został pod ten event solidnie przygotowany. Część wystawców zakotwiczyła pod dachem, z przewiewnymi kratami zamiast betonowych ścian, część przed tymi, stalowymi konstrukcjami, a część w strefie relaksu, gdzie dodatkowo znalazły się food trucki i masa wygodnych leżaków. Dostępna dla gości trybuna z widokiem na murawę, wzorem Warsaw Beer Festivalu, idealnie dopełniła całości. Ok, być może mógłbym się w tym miejscu doczepić małej liczby koszy na śmieci czy sceny umiejscowionej „pod chmurką”, która utrudniała wyświetlanie w pełnym słońcu slajdów lub nie zapewniała ochrony przed ewentualnym deszczem (czego osobiście doświadczyłem, ale o tym za chwilę), ale hej – to są takie drobiazgi, na jakie można przymknąć oko.


Ponadto organizatorzy zadbali o to, aby zebrana gawiedź zbytnio się nie nudziła. Zaplanowano szereg wykładów, paneli dyskusyjnych czy w końcu kino letnie, w trakcie którego z piwerkiem w dłoni można było zobaczyć takie filmy, jak „Sztos” Olafa Lubaszenki czy „Rolling Stones w blasku świateł” Martina Scorsese. Dodatkowo kilka razy dziennie na scenie pojawiał się Jerry, przedstawiając ekipy poszczególnych browarów, które jednocześnie mogły pochwalić się tym, co aktualnie mają na kranach.

Ja osobiście na terenie stadionu Cracovii pojawiłem się w piątek po 19tej. Mając na uwadze swój wykład, jaki miałem poprowadzić tego dnia o 21:00, niespiesznie przemierzałem teren festiwalu, zbijając piątki ze znajomkami, bez zawrotnego tempa degustacji (all hail to 10 cl whisky glass!). Na moje nieszczęście, punktualnie o dziewiątej zaczął padać deszcz. Kwadrans później, bez ani jednej kropli, spadającej z nieba udało się jednakowoż stanąć na scenie, odpalić prezentację i wystartować z moimi opowieściami o szkle do piwa. Po kolejnych 15 minutach aura stwierdziła, iż ma dość mojego pieprzenia o tej godzinie i przegoniła wszystkich pod dach. I na nic się zdała przewaga zmroku i idealnie ostry, wyraźny obraz mojej prezentacji, rzucany na festiwalowy ekran. Deszcz zwyczajnie przesunął mój wykład na sobotnie popołudnie, tym samym odbierając mi handicap idealnego oświetlenia sceny. A w zasadzie jego braku. Na szczęście drugie podejście odbyło się bez większych zakłóceń (wyłączając z tego kręgu szalejącego Power Pointa i nikłej jakości, czy też jasności wyświetlany obraz).

Po wykładzie mogłem złapać chwilę oddechu i ugasić pragnienie. Nie trwało to jednak długo, gdyż już o 16:30 mieliśmy wystartować z zaplanowaną batalią trzech wersji Nafciarza Dukielskiego – standardowej, imperialnej oraz imperialnej, leżakowanej w beczce po whisky Laphroaig. Szybkie przygotowanie sali w sky barze, z pięknym widokiem na murawę, test sprzętu i zgodnie z planem w towarzystwie Miłosza (z blogu Miłosz – wink, wink), Grzegorza z blogu Smakosz Grzegorz oraz Kacpra z Piwnej Zwrotnicy poczęliśmy mlaskać i cmokać nad szkłem, wypełnionym torfowymi tematami. Całości przyglądał się Mateusz Górski (piwowar i właściciel Brokreacji), wraz z Jurkiem, który tym razem stanął po drugiej stronie blogerskiej barykady. Jak wyszło? Sami rzućcie okiem na fejsa, gdzie pełny live stream jest dostępny:

LIVE STREAM – KLIK!

Kolejną godzinę spędziłem z aparatem w ręku, śmigając po całym festiwalu i cykając foty. Powiem Wam tak – byłem już na kilku tego typu imprezach i jeszcze żadna nie była tak pełna uśmiechniętych i pozytywnych ludzi. Czy wpływ miała na to pogoda, czy dobre piwo, czy może świetna organizacja, czy obecność blisko 40 wystawców, czy po prostu obecna faza księżyca? Wszystko jedno – na tej edycji Beer Week Festivalu po prostu chciało się być i żal ściskał serducho, kiedy przed północą trzeba było zwinąć się do domu.

Niezliczona ilość rozmów, przybitych piątek, spróbowanych piw, poznanych ludzi i przede wszystkim uśmiechów stawia Beer Week Festival w mojej ocenie w czołówce piwnych eventów w Polsce. Ci, których zabrakło mają czego żałować i mam nadzieję, iż pojawią się na przyszłorocznej edycji. Słowa te kieruję w szczególności do browarów – m. in. Trzech Kumpli i Radugi 😉 Ja jestem w pełni ukontentowany i zadowolony. I oby kolejna edycja także trafiła w gusta mojego wybrednego kalendarza.

PS
A o tym, czego próbowałem dowiecie się tradycyjnie z kolejnego wpisu.

PPS
Łapcie pełną galerię z Beer Week Festival 2017 TUTAJ!