Wybieracie się ma Poznańskie Targi Piwne, a jeszcze nie macie wejściówki? Do tego chcielibyście zgarnąć festiwalowe szkło? Nic trudnego, gdyż mam do rozdania trzy jednoosobowe karnety na cały festiwal ze szkłem i piwem w zestawie. Co trzeba zrobić? Nic trudnego – wystarczy że zrobisz zdjęcie w temacie piwnego kraftu, które będzie… odjechane. A co kryje się pod tymi słowami? Zaskoczcie mnie, a trzy najlepsze foty zostaną nagrodzone wyżej wspomnianymi wejściówkami. Czas macie do 2 listopada 2016 r. do goddziny 22:00. Swoje propozycje możecie wysyłać w wiadomości prywatnej na Fejsie albo na mail stempel(at)chmielobrody.pl. Czas – start!
Miesiąc: Październik 2016
Browar Szpunt – Venom (Black Sour Ale)
Za dzieciaka jednym z moich ulubionych komiksów po Supermanie i Batmanie był marvelowski Człowiek Pająk. Co prawda uwielbienie do tej postaci w moim przypadku było nieco kuriozalne ze względu na nabytą arachnofobię, ale hej – gość nie miał ośmiu odnóży, nie był włochaty i nie miał kilku par oczu. Przy tym świetnie radził sobie z wszelkiej maści czarnymi charakterami. Jeden z tych szemranych jegomościów został nawet bohaterem niedawno premierującego piwa z Browaru Szpunt. Mówimy tutaj o Venomie, czyli Black Sour Ale’u z dodatkiem soku i skórek z limonki. Brzmi to jak niezła okazja pod reckę piwa, nieprawdaż? I chociaż na pierwszy rzut oka połączenie „kwasu” z palonym charakterem czarnego „ejla” wydaje się niezbyt oczywiste i mało sensowne, tak mając w pamięci inne, odjechane koncepcje piwne sytuacja wydaje się intrygująca. Zresztą równie nieoczywistym połączeniem była symbioza pewnego pozaziemskiego gatunku z homo sapiens. Ci od komiksów pewnie wiedzą, o czym mówię, prawda (a mowa o Symbiocie, gdyby jednak ktoś nie wiedział)? W świecie Marvela Venom narobił sporo zamieszania. A jak będzie w świecie kraftu?
Jak na tego komiksowego antagonistę przystało piwo jest nieprzejrzyście czarne. Pazura tej aparycji dodaje drobna, jasno-beżowa piana. Niestety opada ona dość szybko, pozostawiając niewielki jej krążek wokół trunku. Trochę szkoda, bo liczyłem na długo utrzymującą się koronę w czasie degustacji. Na szczęście aromat szybko zatarł ten zawód. No bo tak – z jednej strony wyraźnie czuć limonkę, a z drugiej nuty palone i czekoladę. To wszystko miesza się ze sobą, dając mi skojarzenia z iglakami i jałowcem. Venom zaskakuje również w smaku. Nieoczywiste połączenie cierpkości stylu Sour z tematem palonych słodów wypada nad wyraz udanie. Dzięki limonce i podbitej delikatnie kwasowości piwo jest rześkie, a uderzenie czekolady i subtelnej kawy daje w tym miejscu rewelacyjną kontrę. Jedynie gorycz mogłaby być tutaj nieco wyższa, ale cóż – Peter Parker także liczył, że będzie miał większą kontrolę nad Symbiotem, a wyszło, jak wyszło. Sznytu całości dodaje wysoka pijalność tego piwa. Można by się przyczepić do dość niskiego ekstraktu, przez co ciało traci nieco na wyrazistości, ale czy jest sens? Moim zdaniem nie bardzo.
Venom jest piwem nieoczywistym, intrygującym i z pewnością nie dla każdego. Łączy w sobie smaki i aromaty w dość zaskakujący na pierwszy rzut oka sposób. Na szczęście mnie tego typu połączenie bardzo odpowiada, czego dowodem było ekspresowe tempo osuszania się szkła. I o ile początkowo podchodziłem do tego pomysłu dość sceptycznie, tak finalnie zostałem kupiony w 100%. A do tego wszystkiego ta etykieta. Całość robi robotę i wstydu Marvelowi (i browarowi) nie przynosi. 7/10
Browar Brewera – No i Pa (IPA)
Decydując się w dzisiejszych czasach na uwarzenie piwa w stylu American India Pale Ale, browar bierze na siebie dość dużą odpowiedzialność. Dlaczego tak uważam? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż kiedy piwna rewolucja wkraczała w polskie granice w 2011 roku zrobiła to właśnie poprzez ten styl i pod postacią Ataku Chmielu. W kolejnych latach ilość interpretacji, warek, modyfikacji i innych cudów dot. stylu AIPA napuchła do niebotycznych rozmiarów, czyniąc go jednym z najpopularniejszych w naszym kraju. Na szczęście obecnie nie produkuje się już tak zatrważającej ilości tej amerykańskiej odmiany „ipy” i pojawia się sporo innych, ciekawszych tematów. Niemniej jednak każdy beer geek wie, jaki powinien być profil i czego należy się po spodziewać po American India Pale Ale’u. Dlatego chylę czoła przed Browarem Brewera, który po niezwykle udanym AlEganckym (AIPA wędzona Lapsang Souchong -> KLIK!) wypuścił na rynek „zwykłą” wersję „ajpy”, ochrzczoną dość zabawną nazwą No i Pa. Jak udał się ten zabieg? Sprawdźmy.
Pierwsze, co przykuwa mój wzrok, to etykieta – wykonana jak zwykle w lekko odjechanym, komiksowym stylu, przywołuje skojarzenia z westernami i nieśmiertelną rolą Clinta Eastwooda w „Dobrym, Złym i Brzydkim”. Nie wiem, jak Wam, ale akurat ten gatunek filmowy mocno wkręca się Stanami w moją głowę. Szybki rzut oka na parametry i… zaskoczenie. Przecież 13,1° BLG to poziom bliżej sesyjnego IPA, niźli standardów (14,0° BLG to dolna granica wg. PSPD – przyp. aut.), ale może nie będzie źle?
No i Pa jest dość mocno zmętniona, żółto-pomarańczowa z solidną koroną drobnej piany. I jak pięknie komponuje się z jesiennymi barwami, prawda? Niestety aromat już nie jest tak kolorowy. Owszem, można w tym piwie wyczuć cytrusy, będące dość wyraźną cechą charakterystyczną dla American IPA, ale pojawiają się one w tle i grają jak chórki na koncercie rockowym. Na pierwszy plan wychodzi dość mocno ziołowy i trawiasty profil, kojarzący mi się bardziej z chmielami niemieckimi czy angielskimi, niźli amerkykańskimi. Niski ekstrakt początkowy będzie pewnie także winowajcą braku nut żywicznych i karmelowych, które mogłyby nieco uratować zapach No i Pa. A tak jest… zwyczajnie i nudno. 13,1° BLG objawia swoją niską moc także w ustach. Piwu brakuje ciała, co w tej kategorii już zdecydowanie klasyfikuje je jako „Session”. A można było zrobić przynajmniej „piętnastkę”. Poza tym w smaku góruje dość spora wytrawność i niesamowicie wysoki odbiór goryczy. Goryczy, która ściąga i zalega w przełyku, niczym akta w polskich sądach. Serio, kilkanaście minut po degustacji mojej jamie ustnej bliżej było do wysuszonych liści tytoniu, niż do cytrusowej skórki pomarańczy. Niby w pierwszym odczuciu jest rześko, ale cała reszta, mimo braku wad, czyni to piwo w mojej opinii mało pijalne i męczące.
Dość długo zastanawiałem się, co mam sądzić o nowym pomyśle ekipy z Rybnika. Z jednej strony ich dwa poprzednie piwa zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie, z drugiej – ich trzeci koncept nie do końca wpisuje się w mój gust. I w tym miejscu dochodzimy do sedna. Bo jeśli uwielbiasz piwa o szalenie wysokiej goryczce i o trawiastym charakterze chmielu, to bierz No i Pa w ciemno. Jeśli Twoim zdaniem Roo Ride z Ale Browaru było świetnym piwem, to bierz No i Pa w ciemno. Jeżeli natomiast bardziej leżał Ci AlEgancky, to lepiej trzymać się jego i piw, które leżą bliżej standardów American IPA. 5.5/10
Silesian Multitap Crawl, czyli gdzie i jak w Katowicach leją na bogato?
Oficjalnie możemy sobie powiedzieć, iż tegoroczne lato na dobre odeszło w siną dal. Już raczej ciężko będzie usiąść na dworze w promieniach słońca, przy delikatnie muskającym nas letnim wietrze, ze szklanką smacznego piwa w dłoni. Nastał czas, kiedy najlepszym przyjacielem w wieczorne dni będzie koc, kaloryfer, rozpalony kominek czy też grube, wełniane skarpety (niepotrzebne skreślić… chyba że bierzemy wszystko na raz). To również czas, w którym z ulic oraz rynków miast znikają ogródki piwne, a imprezowy klimat przenosi się do wnętrz restauracji, pubów oraz barów. Z tej okazji postanowiłem przeprowadzić przegląd katowickich multitapów, i w towarzystwie Pani Kapitan oraz mego bdb kolegi Miłosza przeciorać się po (chyba) wszystkich knajpach, mających na stanie więcej, niż 6 kranów z kraftami.
Multitap Beer Crawl w Katowicach jest dość ułatwiony. Wszystkie miejsca tego typu znajdują się w odległości maksymalnie 7 minut spacerem od siebie, a więc w jeden wieczór można na spokojnie zaliczyć całość, bez zbędnego zmęczenia i tracenia czasu.


Na pierwszy ogień poszła Biała Małpa (ul. 3 maja 38). Ten najstarszy na piwnej mapie Śląska multitap działa nieprzerwanie od kwietnia 2012 roku, oferując piwa lane z 21 kranów oraz solidnie zaopatrzoną lodówkę. Był taki czas, kiedy omijałem szerokim łukiem to miejsce za sprawą pięterka, na którym dym papierosowy wykręcał łzy z oczu. Sala dla niepalących, mieszcząca się na parterze i tak przesiąkała tytoniem, więc po prostu nie było opcji. Na szczęście od jakiegoś już czasu palarnia mieści się przed wejściem, a wnętrza Białej Małpy nie noszą nawet najmniejszego śladu po tym niechlubnym epizodzie. Sama knajpa jest dość duża, fajnie urządzona i przyjemnie spędza się tam czas. Jak do tego dołożymy szeroki wybór zarówno na kranach, jak i w lodówce, tak też dostaniemy miejsce, jakie śmiało mogę polecić każdemu.

A co powędrowało do szkła w Małpie? Wybór padł na kwaśne, wiśniowe gose – Ryan Goseling z Browaru Hopium. Dodatek w postaci owoców wiśni zdradza już sama barwa piwa, a kilka pociągnięć nosem potwierdza tylko zgodność towaru z opisem. Mamy tutaj fantastycznie owocowy bukiet, jaki bardzo wyraźnie kojarzy mi się z… Visolvitem. I nie powiem – jest to skojarzenie bardzo pozytywne. Kto pamięta, ten zapewne się ze mną zgodzi. Na szczęście to nie jedyna, dobra rzecz w Ryanie. No bo hej, jeśli do fajnego zapachu dorzucimy przyjemną i nieprzesadzoną kwaskowość, owocowość wiśni, subtelne landrynki oraz szczyptę soli, to czy nie zrobi się już całkiem miło? Wybór tego Cherry Sour na start uznaję za udany, a Ryan dostaje ode mnie notę 8/10

Drugim przystankiem podczas sobotnich harców zostali Upojeni (ul. Św. Jana 10). Jest to najmłodszy multitap na katowickiej scenie kraftowej, działający zaledwie kilka miesięcy. Od wejścia widać, że ktoś wpakował tutaj niemało kasy i nie oszczędzał na niczym. Dla mnie jest to najbardziej „exclusive” knajpa z wszystkich pięciu z tej kategorii. I nie mam tutaj na myśli cen, bo te nie odbiegają poziomem od pozostałej czwórki. Chodzi o wystrój i klimat. Być może, jak i mnie, nie będzie on wszystkim pasował, ale nie można zabrać temu miejscu smaku i wyważenia. Przestrzeni jest sporo, kranów 14, a do tego lodówka z butelkami i świetne jedzenie. Masz ochotę na smaczny obiad z IPA w tle – wbijaj do Upojonych.

Drugim piwem tego wieczoru została Zissou APA z Innych Beczek. W zasadzie można byłoby je podsumować dwoma słowami – cytrusowe landrynki. Czy to źle? No nie, ale brak rozwinięcia będzie dla Zissou APA krzywdzące. Obok wszędobylskich, wyżej wspomnianych cukierków w zapachu można wyczuć akordy chmielowe, cytrusy, a po ogrzaniu do całości dochodzi przyjemny karmel. W smaku jest rześko, lekko słodkawo z odrobiną kwiatowości, a przy trzecim łyku pojawiają się owoce egzotyczne. Duży plus za gorycz, jaka pojawia się od samego początku degustacji. Na szczęście gorycz ta nie zalega zbyt długo i nie ściąga. Piwo jest przyjemne, pijalne, chociaż jak dla mnie tych landrynek mogłoby być odrobinę mniej. 6.5/10, a dla Upojonych dorzucam plusa za bardzo fajne szkło do piw 0,3 l. No czyż ten mini-nonic nie jest uroczy?


Po landrynkowym epizodzie swoje kroki skierowaliśmy do miejsca, które śmiało mogę nazwać moim drugim domem. I nie dlatego, że jestem tu często, lecz ze względu na klimat, atmosferę i załogę. Mowa o katowickiej Kontynuacji (ul. Staromiejska 8). W tym miejscu warto wspomnieć, iż ul. Staromiejska to druga lokalizacja tego multitapu. Wcześniej mieściła się ona blisko kościoła Mariackiego, co też było powodem w/w zamiany miejsc vel. krótkiego jej uśmiercenia. Long story short – powstali z popiołów niczym mityczny feniks i zrobili to w doskonałym stylu. Sama knajpa jest bardzo przytulna, ze świetnie dobranym wystrojem oraz z ogromnymi, szklanymi witrynami, dodającymi sporo wizualnej przestrzeni. No po prostu chce się tutaj siedzieć. Do wyboru mamy piwa z 16 kranów. I niech mnie licho, jeśli są to przypadkowo wybierane pozycje. Zawsze można tutaj znaleźć coś dla siebie, a brak wariantów butelkowych zupełnie nie przeszkadza. Klimat tego miejsca budują przede wszystkim ludzie, dlatego też w 90% wypadków siadamy przy nalewakach, żeby móc pogaworzyć z ekipą zza baru. I pomimo tego, że czasem pewnie mają nas dość, tak jeszcze nigdy tego nie pokazali (wink, wink 😉 ). Dla mnie Kontynuacja to no. 1, tyle. Aaaa i nie zapomnijcie spróbować doskonałych adziowych past i smalczyku babci Pactwy. Polecam, Robert Makłowicz.

A cóż ciekawego wpadło mi do szkła w tym miejscu? Postanowiłem zaszaleć i postawić na Browar Bazyliszek i ich Wyścig. Ten brettowy Biere de Garde to przede wszystkim stajnia. Jak ktoś nie lubi dzikich drożdży, to niech lepiej do tego piwa nie podchodzi. Po chwili przyzwyczajenia nosa do „dzikusów” dodatkowo dostaniemy elegancką porcję świeżych, leśnych poziomek. No po prostu czyste szaleństwo. Bretty grają pierwsze skrzypce także w smaku. Wyścig jest rześki, orzeźwiający, delikatnie słodki i owocowy, z minimalną goryczką. Można to piwo pić hektolitrami z szerokim uśmiechem na twarzy. 7/10

Przedostatnim punktem na piwno-kraftowej mapie Katowic była Absurdalna (ul. Dworcowa 3). To drugi bezbutelkowy multitap w stolicy Śląska, w którym 12 kranów i pompa jest obsadzonych przez skrzętnie dobrane pozycje – od lekkich pilsów, przez aromatyczne ale’e, po ciężkie i intensywne Stouty. Tutaj także można całkiem nieźle zjeść, co przy dłuższej, wieczornej posiadówie nie pozostaje bez znaczenia. Załoga knajpy ponadto organizuje różne, dodatkowe eventy, jak jam-session czy konkurs dla piwowarów domowych Beer Cup. No dzieje się, a polem do tych wydarzeń jest knajpa o dość absurdalnym charakterze. I nie odbierzcie mnie źle, bo ten absurd ja kupuję i wpisuję na listę plusów tego miejsca.

Skoro miało być absurdalnie, tak i wybór musiał paść na coś niestandardowego. W ten sposób do pokala polano mi Yggdrasil z Browaru Waszczukowe. Nie miałem zielonego pojęcia, czym charakteryzuje się styl Malt Øl, ale brzmiało fajnie, więc czemu nie? Samo piwo okazało się mocno chlebowe w aromacie, z wyraźną nuta spieczonej, chlebowej skórki. Dodatkowo pojawiły się akordy kwaskowe, jakie w połączeniu z chlebowością Yggdrasila skojarzyły mi się mocno z… korniszonami (nie rozumiem, więc nie pytajcie dlaczego 😛 ). Po ogrzaniu pojawiły się także aromaty iglaków. W ustach to piwo jest wyraźnie pełne, z subtelnie zaznaczoną słodyczą oraz znikomą goryczką. Ponownie można wyczuć iglaki i lekką kwaskowość. Yggdrasil jest specyficzny i chyba nie do końca wpasowuje się w moje upodobania. Wad nie ma, ale dla mnie pozostanie ono raczej w sferze ciekawostek. 6/10

Przed Grande Finale, jaki miał odbyć się w Browariacie (ul. Francuska 11) skierowaliśmy nasze kroki na szarpaną wołowinę w Bułkęsie (ul. Plebiscytowa 10). Z tego miejsca serdecznie polecam, propsuję i w ogóle chylę czoła. Serio, jedna kanapka z tymi cudami, bez żadnych dodatków w postaci frytek czy surówek i ledwo dałem sobie z nią radę. Do tego na kranie mieli nawet Atak Chmielu. And how cool is that? Posileni, z wypełnionymi po brzegi brzuchami dotarliśmy w końcu do Browariatu. W odróżnieniu od pozostałej czwórki Robert (właściciel) postawił na piwa zagraniczne. Oczywiście znajdziecie tutaj także kilka rodzimych propozycji, ale na większości z 8 kranów zwykle leje się zagranica właśnie. Do tego dochodzi spory wybór butelek (zagranicznych oczywiście), dobra muza z winyla i równie ogarnięta obsługa. Całość mieści się w piwnicy i poza „główną” salą z barem jest utrzymana w takich klimatach. Dla mnie rewelacja i jeśli jeszcze tutaj nie dotarliście, to zdecydowanie zachęcam.

Mój wybór padł na browar, którego nie miałem jeszcze okazji próbować. Chodzi tutaj o londyński Brew by Numbers. W ich firmowym szkle pojawił się New Zealand Motueka Pale Ale o niewiele mówiącej mi na ten czas nazwie 21/04 (nr warki / nr stylu z danej warki… czy jakoś tak). Pierwsze, co przykuło moją uwagę, to barwa – no spójrzcie sami na zdjęcie. Nie wiem, jak Wam, ale mi taki kisiel robi robotę. Samo piwo też okazało się strzałem w dziesiątkę. Bo oto mój nos zaczęły raczyć pomarańcze o lekko jogurtowym charakterze i wyraźnym, chmielowym profilu. 21/04 to także świetne doznania smakowe – genialna i gładka faktura tego piwa to dopiero początek. Im dalej w las, tym więcej… cytrusów, z pomarańczą na pierwszym planie. Do tego piwo jest wytrawne, z wysoką i długo utrzymującą się oraz niezwykle przyjemną goryczką. Idealne podsumowanie wieczoru i solidne 8/10
Dobrze jest mieć na miejscu 5 solidnych knajp, z takim wyborem piw na kranach. Jasne, takie miasta jak Warszawa, Kraków czy Wrocław mogą poszczycić się zdecydowanie większą ilością multitapów, ale czy jest to istotne? No nie jest, bo w jakości siła! Ponadto, jeśli nawet w którejś z lokalnych miejscówek zabraknie wolnego stolika czy krzesła przy barze, to zawsze swoje kroki możecie skierować np. do Namaste (ul. Sobieskiego 27) lub do Pana Majstra (ul. 3-go Maja 19). Tam też znajdziecie krafty w liczbie niemałej, a u Majstra zmontują Wam dodatkowo zajebistego shota. Katowice dają radę!

V Warszawski Festiwal Piwa na „Kontynuacyjnych” salonach
Kiedy kilkanaście tygodni temu pojawiła się informacja dot. terminu organizacji V Warszawskiego Festiwalu Piwa od razu wiedziałem, że moje uczestnictwo w tym wiekopomnym wydarzeniu będzie raczej niemożliwe. No bo jak to festiwal z piwem, który startuje w czwartek? Pracując w korpo o urlop nie jest łatwo, szczególnie w moim wypadku. Pozostało obejść się smakiem i czekać spokojnie na Poznańskie Targi Piwne. Na szczęście katowicki multitap Kontynuacja postanowił nieco osłodzić tę gorycz, organizując zamiejscowy oddział WFP w stolicy Śląska właśnie. Ok, być może premierowych sztosów, dostępnych tylko na stadionie Legii nie było, ale nie ma tego złego! Na kranach pojawiło się parę tematów, jakich z pewnością skosztowałbym w stolicy, więc plan na sobotni wieczór był prosty. A cóż takiego udało się wykoncypować w trakcie degustacji? Zapraszam na krótką relację i kilka moich skromnych przemyśleń.
- Nepomucen – Smoked Pear (Single Smoked Pale Ale)
Na start wybrałem lekkie piwo, które mocno przykuło moją uwagę za sprawą słodu wędzonego gruszą. Bo ja gruszki to bardzo, ale to bardzo lubię, a więc i grusza w moich oczach znajduje uznanie. W aromacie niestety trochę tej gruszy zabrakło. Tzn. nie samej gruszy, a wędzonki z tego drzewa pochodzącej. Na szczęście nie samą gruszą żyje człowiek. Czy jakoś tak. Poza tym mój nos wyczuł delikatne zioła, subtelną słodowość i lekkie nuty chlebowe. Liczyłem, iż wędzonka pojawi się przynajmniej w smaku. Niestety, tutaj też była ona na granicy wyczuwalności. Samo piwo okazało się dość pełne, wytrawne i wyraźnie nachmielone, co objawiało się również w stosunkowo wysokiej goryczce. Smoked pear to piwo bardzo przyjemnie, ale szału nie odnotowano. 6.5/10
- Browar Stu Mostów – Art. +10 (Coffee Milk Amber Ale)
Co prawda Amber Ale nie jest moim ulubionym stylem, ale za to kawa z mlekiem już robi mi robotę. I chociaż wybitnym smakoszem tego pochodzącego z Etiopii trunku nie jestem, tak aromat przyzwoitej małej czarnej mój nos dość dobrze wyczuwa. Szczególnie wrażliwy jestem na ten zapach w piwie. Niestety – Art. +10 zamiast porządnego espresso serwuje naszym kubkom zapachowym solidną porcję aromatów, kojarzących się z tanim ekspresem przelewowym. Wrażenie to spotęgowało porównanie do Maczjato z Browaru Artezan (Pani Kapitan tym razem wybrała o wiele lepiej), gdzie kawa prezentowała się jak należy. I trochę smutno, że seria Art. swoim dziesiątym piwem tak obniżyła loty. Na szczęście całkowitej tragedii nie ma, bo da się też tutaj wyczuć trochę czerwonych owoców i lekki karmel. W smaku ponownie pojawia się ta nieszczęsna, przelewowa kawa, odrobina laktozy i delikatna owocowość. Goryczka mogłaby być nieco wyższa, a ciało pełniejsze. Nie jest źle, ale Browar Stu Mostów przyzwyczaił mnie do wyższego poziomu swoich piw z tej serii. 5.5/10
- Warsztat Piwowarski – Mokra Marynka (Single Wet Hop Pale Ale)
Czy wpakowanie do kotła świeżutkiego, mokrego, polskiego chmielu to dobry pomysł? Niestety, Warsztat Piwowarski pokazuje, że chyba nie do końca. Owszem – początkowo piwo uwodzi swoim wyglądem, niczym Ursula Andress, wyłaniająca się z morskiej piany w bondowskim „Dr No”, aby następnie całe to wrażenie zatopić śladem pewnego brytyjskiego transatlantyku. A czy wspominałem, iż transatlantyk ten po brzegi wypakowany był kartonami? Ich przemoczony charakter mocno psuje wrażenia zapachowe tego piwa, przykrywając wszystko, co dobre. Na szczęście Mokra Marynka próbuje nieco nadgonić swoje wady w smaku, serwując nam wyraźny charakter tego chmielu oraz średnią i przyjemną goryczkę. Piłoby się fajnie i lekko, gdyby nie wszędobylskie utlenienie. Szkoda. 4.5/10
- Browar Zakładowy – 100% Normy (Belgian IPA)
Wybory, jakich do tej pory dokonywałem objawiały się niepokojącą tendencją do pogarszania się z piwa na piwo. Miałem naprawdę szczerą nadzieję, iż Browar Zakładowy uratuje dzień i sprawi, że los się w końcu odmieni. Dokonać tego miało 100% Normy, czyli Belgijska IPA. Zapach tego piwa wskazywał na mądry wybór – mocno cytrusowe nuty mieszały się fantastycznie z lekkimi goździkami i subtelną naftą z użytego Mosaica. No skoro w nosie to piwo mi robi, to chyba można je pić bez obawień, prawda? Prawda! Cytrusy zagrały tutaj jak Marlon Brando u Coppoli. Doskonale wtórowała im wyraźna gorycz, będąca świetną kontrą do lekkiej słodyczy tej Belgijskiej IPY. 100% Normy to piwo bardzo rześkie i niesamowicie pijalne. Do tego poprawiło mi humor po poprzednich, piwnych wtopach. 7.5/10
- Browar Zakładowy – Kolektyw (Imperialny Wędzony Robust Porter)
Skoro w końcu strzeliłem gola, tak też postanowiłem pozostać w barwach tej samej drużyny i wybór padł na ich Kolektyw. Ten Imperialny Wędzony Robust Porter mocno przykuł moją uwagę już samym wyglądem – czarne piwo, z piękną, jasnobeżową i drobną pianą po prostu zachwyca i nakręca kubki smakowe. Kolektyw jest wyraźnie palony, z gorzką czekoladą, kawą, karmelem i akordami chlebowymi w tle. Dla mnie rewelacja. Średnie ciało pasuje tutaj w 100%, tak samo jak subtelna kwaskowość i wyraźna, palona goryczka. To piwo po prostu się zgadza i chociaż nie urywa czterech liter, tak pozostaje bardzo solidną pozycją w katalogu Browaru Zakładowego. 7/10
- Bazyliszek – Truskaczka (Strawberry Belgian Ale)
Na sam koniec postawiłem na sprawdzonego gracza, który prawie nigdy mnie nie zawiódł (chociaż do dzisiaj sosnowa kostka do WC ze Świdermajera nieco mnie prześladuje 😛 ). W ten sposób do szkła powędrowała Truskaczka. Bazyliszek nie szczypie się z tym, co wrzuca do kotła, co widać i czuć. Zmętnione, bursztynowo-czerwone piwo raczy nas bardzo przyjemnym, lekko kwaskowym aromatem truskawek, mieszającym się z fenolami, typowymi dla stylów belgijskich. Wrażenia smakowe podkręcają całość swoją pełnią i owocowością. Ależ te truskawki tutaj robią robotę. Ich skuteczność jest na poziomie Milika grającego w Napoli (bo wiadomo, gdzie Arek widzi bramkę podczas występów w barwach narodowych). To był perfekcyjny wybór na zakończenie wieczoru. 8/10
Pomysł na organizację takiego eventu, jak ten z minionego weekendu to dla mnie strzał w dziesiątkę. Nie dość, że dla beer geeków jest to nie lada gratka i możliwość „liźnięcia” tego, co debiutuje na odbywającym się równolegle festiwalu, tak dodatkowo cassualowi bywalcy tego miejsca mogą jeszcze bardziej wkręcić się w to, co dzieje się w naszym rodzimym, kraftowym świecie. Co prawda można było to zrobić z nieco większą pompą, poopowiadać szczegółowo o tym, co będzie na kranach z WFP i ściągnąć większe sztosy, ale i tak wyszło śpiewająco! Liczę, iż ta tradycja będzie kontynuowana, a jej forma mocno się rozrośnie. Za to trzymam kciuki!
PiwoWarownia – Wspomnienie Lata (Raspberry IPA)
Wyobraźcie sobie, że planujecie wypad w góry. Jesień już od kilku tygodni gra pierwsze skrzypce, a docelowe schronisko i ostatnie kilometry podejścia ponoć są już przysypane śniegiem. Sama trasa także do najłatwiejszych nie należy. Więc czy może być coś lepszego po intensywnej wędrówce, niż kufelek smacznego piwa? Dla niektórych będzie to pewnie żurek i ciepła herbata, ale dla beer geeka wybór jest oczywisty. Z tą myślą podczas pakowania się przed trasą na Halę Gąsienicową do jednej z kieszeni plecaka powędrowało Wspomnienie Lata, czyli Raspberry IPA. Bo czy może być coś wspanialszego, niż przywołanie w pamięci ciepłych dni pośród ośnieżonych szczytów gór? Wszystko to miało się dopiero wyjaśnić.
Wspomnienie Lata to „ajpiej” z dodatkiem malin, laktozy i płatków owsianych, uwarzony przez PiwoWarownię w ramach inicjatywy Cracow Beer Academy. Autorem jego receptury jest Grzegorz Sołtysik, a piwo to jest trzecim, jakie powstało w ramach tego projektu. A o co tutaj w ogóle chodzi? Krótko – PiwoWarownia spośród zgłoszonych przez piwowarów domowych piw wybiera zwycięzcę, którego receptura zostaje przeniesiona na duży browar. Proste? Proste. Zresztą temat jest podobny do Kuźni Piwowarów, organizowanej przez Browar Jan Olbracht. Skoro już wiemy co i jak, to pora na degustację.
OK, przyznaję – wymiękłem i zacząłem od żurku oraz ciepłej herbaty, bo śniegu faktycznie nasypało sporo, a temperatura i wiejący wiatr nie rozpieszczały wędrujących po Hali Gąsienicowej. Po chwili wypoczynku mogłem jednak śmiało przejść do tego, co przytaszczyłem ze sobą do tej urokliwej doliny. Szklanka została wypełniona bardzo ładnym, wpadającym w delikatną, jasną czerwień trunkiem. Piana rewelacyjnie komponowała się z okolicznym śniegiem i szczytami, okalającymi schronisko. Piękny, chmielowy aromat doskonale wtórował owocowemu zapachowi malin i subtelnym nutom laktozy. Bukiet tego piwa faktycznie może przywołać w pamięci skąpaną w letnim słońcu łąkę. W smaku jest równie dobrze. Pierwszoplanowe maliny świetnie współgrały z owocami cytrusowymi i charakterystycznym, mlecznym posmakiem laktozy. Na szczęście piwowar nie przesadził z ilością tej ostatniej, dzięki czemu piwo nie jest przesłodzone. Jak do tego dołożymy dość sporą goryczkę, kontrującą malinowo-laktozową słodycz, tak otrzymamy piwo niezwykle pijalne, pełne, które cieszy każdy nasz zmysł. Tylko nie bardzo wiem, co miały tutaj wnieść płatki owsiane, ale ja się nie znam. Zresztą zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Wybierając się w Tatry miałem dwa piwa do wyboru i cieszę się, iż mój wybór padł właśnie na Wspomnienie Lata (drugim był Ryży Dżon, o którym możecie poczytać TUTAJ). Co prawda nie ryzykowałem wiele, bo piwa spod szyldu Cracow Beer Academy do słabych raczej nie należą, niemniej jednak jakieś ryzyko zawsze istnieje. Na szczęście nie zawiodłem się ani trochę, a okoliczności przyrody, w jakich miałem przyjemność pić Wspomnienie Lata dodatkowo potęgowały wrażenia z degustacji. Jeśli traficie na to piwo w najbliższym czasie i akurat poczujecie zmęczenie winter warmerami spod znaku RISów czy Quadruple’i – nie zastanawiajcie się i bierzcie je w ciemno. 7.5/10
Smaki Podhala – Ryży Dżon (American IPA)
Planując wycieczkę w Tatry postanowiłem zabrać ze sobą coś ciekawego do spróbowania na miejscu. Dodatkowo Pani Kapitan mając w pamięci całkiem dobrze wyposażony sklep Smaki Podhala zdecydowała się wybrać mi coś z lokalnych specjałów. O tym, co przywiozłem na miejsce będzie nieco później. Teraz skupmy się na tym, co wydarzyło się w samym sercu Zakopanego.
Wchodząc do Smaków Podhala przywitała nas bardzo miła pani i pozwoliła na spokojnie wybierać piwa przy jednoczesnym niezatykaniu kolejki. A trzeba wiedzieć, iż sklep ów półki z piwem umiejscowił za ladą sklepową, więc samemu zbyt wiele się nie zdziała. Trochę szkoda, bo zawsze fajnie i miło jest zerknąć na kontrę i sprawdzić, co czai się w składzie. No nic, trzeba z tym żyć. Po chwili moje oko przykuła etykieta, ilustrująca buźkę górala o średnio przyjemnej ksywie „Ryży Dżon”. I nie dlatego, że była ładna czy ciekawa (wręcz przeciwnie). Po prostu – dwa lata temu miałem okazję próbować tego piwa i wspominam je całkiem nieźle. Do tego pani ekspedientka zachwalała jego walory: że poprawiona receptura, że lepiej nachmielone, że lepsza gorycz i w ogóle prawie jak Rowing Jack. No cóż – śmiałe słowa, ale skoro wcześniej powtarzała, iż ona wszystkie swoje piwa bardzo dobrze zna, tak postanowiłem zaufać jej doświadczeniu i wybór padł właśnie na tego rudego jegomościa. Co prawda nieco to zaufanie zachwiała chwilę później – podczas rozmowy o Modern Drinking z Pinty rzuciła, iż to piwo nie może być gorzkie, bo jest przecież chmielone Mosaiciem. Cóż, ciekawa teoria, nie powiem. Nie bądźmy jednak złośliwi i skupmy się na tym, co zostało polecone.
Ryży Dżon to piwo w stylu American IPA, chmielone… amerykańskimi chmielami (badum-tss). Przynajmniej tyle dowiedziałem się z etykiety. Próżno tutaj szukać szerszych informacji o konkretnych odmianach. Szkoda. Nie wiadomo także, gdzie to piwo zostało uwarzone. Być może są to drobne detale, niemniej jednak ich brak nie wzbudza we mnie zaufania. Sam trunek w szkle cieszy bursztynową barwą, z dość sztywną i średniopęcherzykową pianą. Zapowiada się całkiem nieźle, więc może jednak nie ma się co czepiać detali z etykiety? Kilka pociągnięć nosem i dobre wrażenie po prezentacji wizualnej leci na pysk, niczym domek z kart przy wiejącym halnym. OK, czuć karmel, jest odrobina chmielu i cytrusów, ale wszystko to pozostaje w tle wyraźnego rozpuszczalnika i acetonu. Szanowni Państwo, przed Wami pierwszoplanowy aktor tego spektaklu, czyli… (werble) octan etylu. Wspomniany gwiazdor chłoszcze nasz zmysł zapachu niczym kat wymierzający baty chłopu, odmawiającemu przekazania pańszczyzny. Aż strach tego piwa spróbować. No ale do odważnych świat należy, prawda? Jeden łyk i już wiem – octan etylu nadal gra pierwsze skrzypce. Gra też i drugie, i altówki, i wiolonczele, i kontrabasy. Karmel i delikatne cytrusy pojawiają się subtelnie w chórach, a rolę instrumentów perkusyjnych śmiało przejmuje nieprzyjemna, mocno ściągająca i długo zalegająca gorycz. Całe przedstawienie bardzo szybko chyli się ku końcowi, a finałowa scena rozgrywa się w odmętach ścieku, kiedy ¾ zawartości butelki wędruje rurami kanalizacyjnymi w stronę Bałtyku.
Ryży Dżon miał być podhalańskim Rowing Jackiem, a stał się jego karykaturą. I nie wiem, co kierowało właścicielami Smaków Podhala, kiedy to piwo powędrowało na półki. Zawiodła kontrola jakości czy może jednak chodzi o utopione koszty? I jeszcze to polecanie, że smaczne, lepsze i poprawione. Naprawdę można było sobie tego darować i rzucić na ten trunek zasłonę milczenia. A tak zaufanie do sklepu i miłej pani za ladą stopniało, jak śnieg podczas wiosennych roztopów. Zdecydowanie nie polecam. 2/10
Browar Łańcut – Chorągiew Rodowa (Ryżowe IPA)
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami i pięcioma morzami powstał, wskrzeszony na popiołach poprzednika, Browar Łańcut. Szefowie tegoż przybytku postawili sobie za cel stworzenie dobrego piwa. I to nie jednego! Pomysł był zacny, koncept słuszny, a do tego mieszkańcy okolicznych wiosek, pamiętający czasy świetności starego browaru czekali z utęsknieniem na to, co piwowarzy z Łańcuta uwarzą. Mijały dni i tygodnie, podczas których praca w browarze wrzała, kotły buchały parą, a zapach gotowanej brzeczki wypełniał nie tylko teren tegoż przybytku, ale i całą okolicę. Kiedy nadszedł, czas główny piwowar rzekł „oto teraz należy piwo nasze rozlać w butle i beczki”. Jak powiedział, tak zrobili, a złocisty trunek rurkami, wężykami i zakolami powędrował w szkło. I tak jedna z tych butelek, okraszona niewiele mówiącą nazwą „Chorągiew Rodowa” trafiła w moje ręce, abym mógł i Wam przybliżyć to, czym po dziś dzień chce się szczycić bohater tej opowieści. Tylko czy jest czym się szczycić?
Niestety Browar Łańcut za bardzo nie umie w grafiki. I nie powiem, ale po dziś dzień dziwi mnie to, że w krafcie trafiają się etykiety, jakie kompletnie nie przyciągają wzroku i skupienia. No przyjrzyjcie się tej butelce. Bliżej jej do koncernowych konceptów, niż do pomysłów Radugi, Kraftwerków czy chociażby nawet Doctor Brew. I co ma wspólnego chorągiew rodowa z ryżem albo IPA? OK, rozumiem że chodzi o odwołanie do tradycji regionu, szlacheckości i staropolszczyzny. Ja tego jednak nie kupuję. I gdyby nie to, iż piwo do degustacji wybrała mi Pani Kapitan, tak pewnie nigdy bym po „Chorągiew” nie sięgnął. I jeszcze brak dokładnego składu na kontrze. Ej, ja na serio chce wiedzieć, jakiego chmielu piwowar dorzucał do kotła, bez konieczności wchodzenia w internety! No ale dobra, czepiam się detali, a nie to jest tutaj daniem głównym.
Chorągiew Rodowa po przelaniu do szkła wygląda tak, jak wyglądać powinno ryżowe IPA – słomkowo żółty, minimalnie zmętniony trunek przykrywa piękna czapa drobnej piany. Piany, która strasznie długo się utrzymuje i rewelacyjnie koronkuje. Samo piwo mocno zaskakuje. Pamiętając Oto Mata IPA z Pinty spodziewałem się raczej sesyjnego piwa, o dość czystym profilu. A tu jak mnie z zaskoczenia nie uderzą w nos intensywne owoce cytrusowe i egzotyczne. Tym drugim wtórują lekkie aromaty białych owoców, kojarzących mi się z winogronami. Kontrą do tych dość słodkich zapachów jest rewelacyjnie wytrawny trunek, w którym owocowość nadal gra pierwsze skrzypce. Chorągiew Rodowa jest piwem pełnym, pijalnym i wyraźnie goryczkowym. I tutaj pojawia się jedyny minus, bo gorycz ta jest trochę zbyt intensywna, łodygowa i mocno ściągająca. Oczywiście absolutnie nie jest to wadą, a dla niektórych hop headów będzie to nawet zaletą. Dla mnie jednakowoż można było tę gorycz lekko stonować. Reszta najzwyczajniej w świecie się zgadza.
Chorągiew Rodowa przywołuje we mnie mocne skojarzenia z bajką o brzydkim kaczątku (ten bajkowy wstęp to tak nie bez powodu w końcu, c’nie? 😉 ). Bo tak najpierw dostałem średniej urody butelkę, z której po przelaniu wyszło rewelacyjne piwo. Naprawdę, nie spodziewałem się tak wiele po tym stylu i po takiej grafice na froncie. Browar Łańcut potwierdza po raz kolejny, że nie ma co oceniać piwa po okładce… znaczy się po etykiecie. Ja co prawda dalej będę sobie pod nosem marudził, że brzydkie i oni nie umio w grafiki, ale będę przy tym popijał sobie to piwko z uśmiechem i zadowoleniem na twarzy. 7/10
Szybki Strzał – Śląski Festiwal Piwa 2016 Edition
Po relacji z niezwykle udanego Śląskiego Festiwalu Piwa czas na bliższe przyjrzenie się kilku wybranym piwom, jakich można było spróbować na tej fantastycznej imprezie. A więc bez zbędnych ceregieli przed Wami:
- Browar Spółdzielczy – Dwa Półsztyki (Pale Ale)
Na start wybrałem lekkie Pale Ale na polskich i angielskich chmielach. Głównie z powodu braku większego wyboru na stoisku Spółdzielczego – katowicka gawiedź wymiotła całe zapasy całkiem sprawnie. A co nam oferują Dwa Półsztyki? W szkle widać nienaganną prezencję – lekko opalizujący trunek zdobi fajna, drobniutka piana. Aromat nie powala, ale można wyczuć chmiele, lekką chlebowość, nuty ziołowe i delikatne cytrusy. Po kilku łykach miałem skojarzenie bardziej w stronę świetnego Lagera, niż Pale Ale, a to za sprawą dość sporej wytrawności i lekkości piwa. Na szczęście w odwet tym skojarzeniom przyszła stosunkowo wysoka, lekko łodygowa goryczka. I w sumie dałbym 6/10, jako piwo przyjemne, lekkie i bez zbędnych zobowiązań, ale kiedy dostało ono temperatury, to wyszedł majaczący kwas masłowy. Dlatego finalnie 5.5/10 z adnotacją, aby pić schłodzone (wink, wink 😉 )
- Raduga – Forbidden Planet (Imperial IPA)
Cytując jednego z byłych premierów pewnego środkowoeuropejskiego kraju – YES, YES, YES! Tak mniej więcej wyglądała moja reakcja, kiedy na kranach Radugi ujrzałem powracającą „Zakazaną Planetę”. To jeden z moich ulubionych imperialnych „ajpiejów” i chyba nic się w tej materii nie zmieni. W aromacie nadal pierwsze skrzypce grają owoce egzotyczne, z mango i ananasem na czele. Wtóruje im genialny, owocowy i słodki smak piwa, idealnie skontrowany bardzo wysoką i intensywną goryczką. W końcu 115 IBU to nie przelewki. Poza tym dostajemy fajne nuty żywiczne i słodowe. Wszystko jest pełne i na sterydach. Ja chyba nie jestem tutaj obiektywny, ale co ja mogę, że mi to piwo tak smakuje? A do tego świetnie wygląda! 8.5/10
- Piwoteka – Kapitan Claymore (Strong Scotch Ale)
Miało być piwo z chrzanem, ale się skończyło, więc w zamian wybrałem Kapitana Claymora. I w sumie nie wiem, czy ta zamiana była dobra. Zacznijmy jednak od szczegółów. Bukiet, jaki oferuje nam Claymore, to połączenie nut chlebowych, rodzynek, toffi, karmelu z całym koszem akordów estrowych. Z kolei w smaku to przede wszystkim to samo, obudowane w dość wysoką słodkość i bardzo nikłą goryczkę. Diacetylu tutaj nie uświadczyłem, DMSu brak, aldehydu octowego też ni ma. Tylko że ogólnie i całkowicie subiektywnie to piwo jest… dziwne i nie do końca w moich klimatach. Niby wypiłem całe i bez zmęczenia, no ale jest ale. 5/10
- Browar Dukla – Dziki Samotnik (American Amber Ale)
Piwa z Dukli jakoś nigdy nie trafiały w mój gust. Tym niemniej zawsze staram się dawać kolejne szanse przy nowych warkach i pomysłach. Podobnie było z Dzikim Samotnikiem. Podszedłem do niego z odpowiednią rezerwą i czujnością. A co tutaj się dzieje? Jak na Amber Ale przystało piwo jest czerwone, bursztynowe, ze średnią, acz całkiem bogatą pianą. Książki jednakowoż po okładce nie oceniamy, chociaż ta w tym wypadku jest całkiem zgrabna. Po zakręceniu szklanką i pociągnięciu nosem już wiem, że Dukla nie spartoliła sprawy, bo fajnie ukryła karmel za aromatem żywicy, słodów i lekkich nut chmielowych. Ciało Dzikiego Samotnika także jest należyte. Znaczy się pełne i lekko słodowe. Co prawda majaczy gdzieś tam lekka kwasowość, a gorycz mogłaby być wyższa, niemniej jednak degustacja należała zdecydowanie do gatunku tych przyjemniejszych. A jak do tego dołożymy fakt, iż ekipa Dukli to piwo przywiozła na próbę i przed planowanym za dwa tygodnie rozlewem, tak pozostaje mi ufać, iż nabierze ono jeszcze więcej smaku i charakteru. 7/10
- Raduga – Potiomkin (Russian Imperial Stout)
Ponoć kto zjada ostatki, ten piękny i gładki. Dlatego też na sam koniec zostawiłem sobie Potiomkina. Radość potęgował fakt, iż była to ostatnia beczka pierwszej warki tegoż RISa. Samą degustację można by porównać do samochodu z silnikiem diesla, czyli zbiera się kiepsko, ale jak już wjedzie na obroty… i tak tutaj najpierw dostałem w nos dość intensywnym aromatem alkoholu, aby po chwili cieszyć się zapachem suszonych śliwek, czekolady i subtelnych estrów, kojarzących mi się z nutami winnymi. W połączeniu z alkoholem czułem się, jakbym wąchał śliwki w likierze. Faktura Potiomkina mogłaby być nieco pełniejsza, ale to już moje marudzenie i na tym polu mieści się ona w standardach. Piwo jest z pewnością przyjemne, słodkie, z długą i paloną goryczką. Mimo pewnych niedociągnięć piło się je bardzo dobrze i cieszę się, iż mam chyba dwie butelki odłożone w piwnicy. 7/10
Krafty pod strzechy, czyli Śląski Festiwal Piwa
Kiedy dotarła do mnie informacja o Śląskim Festiwalu Piwa od razu zadałem sobie pytanie, czy konkurencyjna dla Sliesia Beer Festu impreza o takim charakterze ma sens? No i czy w ogóle ona wypali, skoro organizatorzy zdecydowali się na jej organizację pod przysłowiową chmurką i to z początkiem jesieni? Pierwsze jest zależne od drugiego, drugie nie jest zależne od nikogo, a więc ryzyko było spore. Na szczęście pogoda trafiła w punkt, a więc pozostało trzymać kciuki za resztę.
Zaczęło się dla mnie od niezbyt dobrej wiadomości – ogłoszona obecność Brokreacji została na kilka dni przed startem imprezy odwołana, a więc już dość „szczupła” obsada festiwalu jeszcze bardziej… wyszczuplała. Na szczęście nie samą Brokreacją żyje człowiek, prawda? Na pierwsze zwiady katowickiego rynku udałem się w czwartek wieczorem. Plan był taki, aby przybić szybką piątkę ze znajomymi, rzępnąć dwa piwka i grzecznie wrócić do domu. A jak wyszło w praniu? Na starcie dorwał mnie Robert z Browariatu zachwalając Redenowego Flandersa (dokokszonego brettami i leżakowanego w beczce po Bordeux). Wtórował mu Kacper z Piwnej Zwrotnicy. Pochwały okazały się nad wyraz słuszne, gdyż piwo śmiało mogę uznać za absolutnego winnera festiwalu. Jak tylko posiądę butelkę, to napiszę o nim trochę więcej. Po szybkim obchodzie terenu festiwalu wylądowałem na stoisku Kraftwerków, gdzie mlaskałem z apetytem przy sTEAm Time’ie i trzyletnim, domowym RISie, autorstwa Pawła Solika. Ten domowy Imperial Stout także urwał mi łeb, nie powiem. W między czasie dwóch Januszy w stanie mocno wskazującym znalazło pusty petainer z resztkami piwa w środku. Oj jakże oczy im nagle rozbłysły! Kilka ciosów śrubokrętem i Panowie podzielili się piwerkiem. W nagrodę za ten wyczyn otrzymali po dużym Dr Octopusie od Kraftwerków. Tyle wygrać! Następnie wymieniłem grzeczności z ekipą Browaru Hajer, popijając sobie ich doskonałą Rajzę na Antypody. No cud malina! Browar Golem okazał się czwartkową metą, gdzie w końcu osobiście mogłem poznać tę zacną ekipę i specjalny talent piwowara Artura Karpińskiego, o czym szerzej będzie nieco później. W doskonałym humorze oddaliłem się do domu, skrzętnie planując sobotnią wizytę z aparatem w dłoni.
Tym razem start rozpoczął się od strefy Food Trucków. Szału w wyborze co prawda nie było – większość stanowili burgerowcy – ale każdy mógł się najeść i znaleźć coś dla siebie. Nawet wegetarianie!
Nim zdecydowałem o wyborze paszy postanowiłem dobrać doń odpowiedni trunek. W sukurs tym zamiarom przyszedł pucki Browar Spółdzielczy. I w tym miejscu strasznie pożałowałem tego, iż na szersze zwiady Śląskiego Festiwalu Piwa wybrałem sobotę. Okazało się, że krany ich uroczego trucka są już praktycznie puste. W związku z tym sięgnąłem po to, co zostało, czyli Dwa Półsztyki (Pale Ale na polskich i angielskich chmielach). O wrażeniach z degustacji będzie szerzej w kolejnym wpisie, teraz skupmy się na samej imprezie. Nie powiem – „stoisko” Spółdzielczego robiło wrażenie.
Na szczęście Raduga uzbroiła się w większą ilość piwa, więc nie musiałem już marudzić przy wyborze. A kiedy moim oczom ukazała się od dawna nieoglądana etykieta Forbidden Planet (Imperial IPA) poczułem, jak szybko kąciki moich ust wędrują w okolice uszu. Z szerokim uśmiechem zamówiłem szklaneczkę, w międzyczasie podpytując Andrzeja Kiryziuka o plany na przyszłość. Niestety udało mi się wyciągnąć jedynie info o szykowanej premierze Kazka z dodatkiem zboża sorgo oraz RISa 28 BLG.
Samo zwiedzanie terenu imprezy nie było takie łatwe. Ilość ludzi, jaka przewijała się przez teren katowickiego rynku była naprawdę imponująca. I w tym miejscu pozwolę sobie na chwilę refleksji. Czy mając tak udaną imprezę, jak Silesia Beer Fest (w skrócie – SBF) potrzebny nam Śląski Festiwal Piwa? Odpowiedź jest prosta – tak. Dlaczego? SBF to impreza dedykowana głównie beer geekom, takim jak ja. Typowy Kowalski być może i wybierze się na te targi z ciekawości, ale zdecydowana większość postawi raczej na grilla albo butelkę Tyskiego, wychyloną do meczu w domowym zaciszu. A Śląski Festiwal Piwa to po pierwsze impreza darmowa; po drugie na rynek albo jest blisko albo łatwo tutaj dojechać (a na pewno łatwiej, niż na Szyb Wilson lub do Fabryki Porcelany); po trzecie oprócz całkiem przyzwoitego wyboru kraftów można było odnaleźć tańsze opcje w postaci chociażby czeskiej Holby, dostępnej na stanowisku Cuba System. Takie „okoliczności przyrody” sprzyjały temu, aby „typical Janush” (©Tomasz Kopyra) sięgnął przy okazji po coś z górnej półki. I wierzcie mi, że nie jeden raz moim oczom ukazywał się widok pana z wąsem, kupującego RISa albo Barley Wine’a o pojemności 0,5 litra. I ja to szanuję! Właśnie tego typu imprezy powodują, iż krafty trafiają pod strzechy. I ja to szanuję po raz drugi!
Kolejnym przystankiem był namiot Golemów, który przywitał nas bardzo miłym szyldem, informującym o absolutnym braku piwa. Nie ma tego złego. Pamiętacie, jak na początku pisałem o specjalnym talencie Artura Karpińskiego? Już w czwartek miał on okazję nim się z nami podzielić (a konkretnie z moją lepszą połówką). Mowa tutaj o „sztuce blendowania piwa”. Tak, piwa! I motyla noga – ma to sens. Artur skrzętnie dobierał do siebie różne style i serwował nam kolejno:
– Hopken Hopken (APA) + Orange Juice (Wheat IPA) + Zojer (Berliner Weisse) – to poszło w czwartek
– Dr Octopus (Barley Wine) + Yam Yam (White IPA)
– The Dealer (APA) + The Alchemist (AIPA)
– Pożegnanie Korporacji (RIS) + Pora na Chmielesfora (Sorachi Ace IPA)
– Zacny Zalcman (Gose) + Smashing Stones (Smash APA)
I jedynie połączenie RISa z Porą na Chmielesfora nie do końca mi pasowało. Wszystko przez koperek, jaki wyszedł z tego drugiego. Jak to sam Artur określił – „smakuje tak, jakbyś śliwki w liście kopru owinął”. Nie, dziękuję, ja wysiadam. Ale reszta bdb! I już wiem, kto powinien w tym kraju dostać tytuł Master Beer Blendera. Artur, Michał i Mateusz – wielkie dzięki, to była ogromna przyjemność!
Po szybkiej wizycie u Hajerów i Krafterków swoje kroki skierowałem w stronę namiotu Browaru Dukla, mijając po drodze scenę, na której całkiem przyjemnie pogrywał Marek Makaron Motyka. Nie obyło się bez lokalnego folkloru pod postacią mocno porobionego i tańczącego w rytm gitary kloszarda. Ot taki minus darmowych imprez z alkoholem w tle. Co zrobisz, nic nie zrobisz. Awantur nie było, a więc nie ma co narzekać. Na stanowisku Dukli do testów wziąłem Dzikiego Samotnika (American Amber Ale), wymieniłem grzeczności i dokończyłem rundkę z aparatem w dłoni, odwiedzając między innymi zaprzyjaźnioną ekipę PiwoWarowni (hails!) oraz ponownie stoisko Radugi. Końcówka ich Potiomkina poleciała do szkła, a o wrażeniach z tego smakowania przekonacie się niebawem.
Reszta soboty upłynęła bardzo błogo i w niezwykłej atmosferze. OK, być może muzyka ze sceny mogłaby grać nieco ciszej; być może konferansjer powinien zająć się hodowlą jedwabników, a nie prowadzeniem takich imprez; być może wystawców nie było tylu, ilu na Silesia Beer Feście, ale hej – całość wypadła bardzo dobrze i zdecydowanie powyżej oczekiwań. I nie mówię tutaj tylko o swoich oczekiwaniach. Brak piwa na większości stoisk pod koniec ostatniego dnia świadczy o tym, jak udany to był festiwal. Dzięki temu mamy dwie świetne imprezy, nie przeszkadzające sobie nawzajem. I ja to szanuję. Po raz trzeci!
PS
Tylko następnym razem nie zapomnijcie o wodzie, bo niektórzy z własnym szkłem przychodzą! 😛














