Wywody Chmielobrodego – cz. 1

Plan wczoraj był prosty. Wrócić po szybkiej próbie do domu, otworzyć lodówkę, wyciągnąć piwko, odczekać pół godziny, odkapslować, przelać do szkła, zrobić kilka zdjęć, poniuchać, wziąć kilka łyków i przygotować na dzisiaj recenzję. Niestety z planami bywa tak, że lubią się one czasem w ostatniej chwili zmienić. Tak też wczoraj, w związku z nieprzewidzianymi okolicznościami mój doskonały plan szlag trafił, a ja zostałem bez tekstu na dzisiaj. Jednakowoż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, prawda?

Już jakiś czas temu nosiłem się z wylaniem z siebie swoich żalów i frustracji. I dzisiaj nastał ten dzień. Czego sprawa będzie dotyczyć? Planów właśnie. Planów, jakie skrzętnie przygotowują browary, warząc swoje specjały. A czego te plany dotyczą? Sezonowości, której niby każdy beergeek w tym kraju od dawna pożądał. I w tym miejscu pada pytanie – czy aby na pewno ta sezonowość jest aż tak wytęsknionym i upragnionym zjawiskiem?

Nim jednak odpowiem na to pytanie muszę uporządkować pewne fakty. Po pierwsze – mnogość stylów piwnych i ich wszelkich mariaży dogania powoli populację Chińskiej Republiki Ludowej. Po drugie – różnorodność. Na chwilę obecną BJCP definiuje ponad setkę różnych, piwnych wariacji. Skupmy się jednak na tych głównych, których jest blisko trzydzieści. Charakterystyka każdego z tych stylów jest mocno odmienna. I tak z jednej strony mamy lekkie i orzeźwiające kwasy, a z drugiej ciężkie i pełne imperialne stouty oraz całą masę różności pomiędzy. Każdy znajdzie coś dla siebie i to jest z pewnością wielki plus. Po trzecie – odbiór poszczególnych stylów to sprawa dość indywidualna. Dla jednych spełnieniem marzeń będzie wypicie schłodzonego Witbiera w upalny dzień, a dla drugich tym samym zostanie degustacja RISa lub Imperialnego IPA w sierpniowy, ciepły wieczór. To wszystko jest kwestią gustu, a z gustem wiadomo – każdy ma swój. Niemniej jednak faktem jest, iż chyba tych pierwszych jest zdecydowanie więcej. I w końcu po czwarte – kraft to nie koncern i podaż piwa na rynku nie jest na takim poziomie, aby zapełniać półki sklepowe danym piwem przez 365 dni w roku i przez 24 godziny na dobę. Co z tego wynika?

Sezonowość, jakiej próżno było szukać jeszcze w zeszłym roku. Nikt wówczas nie przejmował się tym, że oto właśnie termometr pokazuje trzydzieści stopni w cieniu, a po wyjściu z klimatyzowanych biurowców w ciągu pięciu sekund po plecach zaczynają spływać nam ogromne krople potu. Co tam – jedziemy z premierą Porteru Bałtyckiego albo Imperialnego Saisona. Minus dwadzieścia w lutym i nowy Session IPA? Proszę bardzo, kto nam zabroni? A jak sytuacja wygląda teraz? Lipiec, upał, ale ja mam ochotę napić się dobrego Double IPA. Patrzę na półki i co? White IPA, Wit IPA, Witbier, White IPA, American Wheat, Session IPA, White IPA, Berliner Weisse, White IPA po raz n-ty. I ze świecą szukać jakichś grubych kalibrów. Całe szczęście mamy już jesień i powoli kończy się sezon na piwa lekkie, a na sklepowe półki powoli wjeżdżają w większych ilościach FESy, RISy, Portery i wszelkiej maści odmiany wagi ciężkiej. Fajnie. Ale co, jeśli zimą najdzie mnie ochota na jakiś kwas? Znowu będę szukał tegoż z utęsknieniem? Wszystko na to wskazuje.

Zaraz powiecie – hurr, durr, przyczepił się typowy „polaczek” i marudzi. No właśnie nie w tym rzecz. Opisana przeze mnie sezonowość nie jest zjawiskiem złym. Wręcz przeciwnie, ja temu przyklaskuję. Problemem jest skrajność, w jaką delikatnie wpadł nasz rodzimy rynek. To jest trochę, jak z owocami czy warzywami. Truskawki są produktem sezonowym, ale czy tylko w sezonie mam na nie ochotę? No nie. Bób na straganach pojawia się przede wszystkim w czerwcu i lipcu. Czy to oznacza, że nie będę chciał spałaszować go w lutym? Też nie. Tylko z bobem czy truskawkami jest jeden problem. Najsmaczniejsze rosną w sezonie. Z piwem w większości wypadków tego problemu nie ma. Chmiel jest dostępny cały rok, słody czy też inne dodatki także, więc niemal każdy styl można uwarzyć w zasadzie w dowolnym momencie.

Dlatego też niechaj sezonowość się utrzyma, ale na rany Chrystusa, niech piwowarzy mają na uwadze takich osobników, jak ja. Nie oczekuję, że od teraz nagle latem będziemy mieli po jednym RISie z każdego browaru. Nie ma co popadać w skrajności. Bo czy faktycznie biznesowo jest sens robienia przez każdy browar premiery nowego White IPA w jednym miesiącu? Browarów kraftowych w Polsce mamy ok. 150. Jeśli połowa z nich wypuści piwo w tym samym stylu i w tym samym czasie, to na rynek wypłynie ok. 75 nowych White IPA. Jaka jest szansa, że przeciętny Kowalski spróbuje wszystkich? Moim zdaniem nikła. A siłą polskiego kraftu powinna być różnorodność. I to różnorodność przez cały rok. Czego sobie i Wam życzę.

Szybki Strzał – odc. 5

Nie wiem, jak Wy, ale ja strasznie lubię niespodzianki. Oczywiście tylko te z gatunku pozytywnych, a jakżeby inaczej. Gorzej, kiedy czekamy na coś z wypiekami na twarzy, a finalnie okazuje się, iż wypieki te zastępuje żal, smutek i gorycz zawodu. Niczym u małego dziecka, czekającego na wymarzonego X-boxa, a dostającego zamiast niego bogato ilustrowaną Encyklopedię PWN. Tyle wygrać! Bardzo podobnie miałem w miniony weekend, o czym szerzej w piątym odcinku wielowątkowego cyklu „Szybkie Strzały”. Zapraszam serdecznie.

  1. Kraftwerk/Reden – Zabobon (Imperial Smoked India Brown Ale)

Człowiek spokojnie idzie sobie na konwent tatuażu, a tu nagle i niespodziewanie w jego rękach ląduje butelka półtorarocznego, przeterminowanego Zabobona (dzięki Paweł!). I wiecie co? Ależ to przeterminowanie dobrze zrobiło temu piwu! Nasze nozdrza atakują fantastyczne akcenty dymne, podbudowane  wyraźnymi nutami winnymi i owocowymi (wiśnie, suszone śliwki). Po prostu czuć, iż to piwo leżało w płatkach dębowych po sherry. Po kilku łykach leżę znokautowany. Zabobon świetnie się ułożył, nabrał pełni oraz lekkiej słodyczy, którą doskonale kontruje dość wysoka goryczka. Niesamowicie udana niespodzianka. Jak ktoś ma w piwniczce, to polecam bez obawień. 8/10

  1. Browar Wąsosz – Whisker A1 (Sour Milk Saison)

Tutaj wiedziałem, czego się spodziewać, gdyż tydzień wcześniej miałem okazję spróbować wariantu A2. A1, w odróżnieniu do czerwono-porzeczkowo-hibiskusowych nut swojego brata, to temat obudowany wiśniami i hibiskusem. I to właśnie wiśnie grają tutaj doskonałe, pierwsze skrzypce, niczym w Czterech Porach Roku Vivaldiego. Hibiskus wtóruje im delikatnie w smaku i ładnie finiszuje całość. Whisker A1 jest niezwykle rześki, orzeźwiający, z nienachalną kwaskowatością i subtelną słodyczą, pochodzącą z dodanej laktozy. Nad wyraz udane piwo. 7.5/10

  1. Browar Spółdzielczy/Fabrica Rara – Skrótowe (APA + Nepal Illam)

Łączenie piwa z herbatą to jeden z bardziej wdzięcznych tematów w naszym rodzimym piwowarstwie. Dlatego chętnie porwałem Skrótowe jakiś czas temu do domu. A co kryje się w tej niepozornej butelce? Zdecydowanie cytrusowy i rześki aromat, z lekką estrowością. Karmelu i słodowości nie wyczułem. W smaku jest wytrawnie, z przyjemną, herbacianą goryczką. Cytrusy cały czas lekko muskają nasze podniebienie i fajnie współgrają z całością. Jest jednak coś specyficznego, chyba troszkę kwaśnego w tym piwie, co mnie lekko niepokoi. Tak, jakby mały York niepostrzeżenie szarpał moją nogawkę. A kiedy już się na niego spojrzy, tak ten udaje niewiniątko. Niemniej Skrótowe dobrze wspominam, bo piło się je całkiem przyjemnie. 6.5/10

  1. Browar Ciechan – Porter Wielkanocny

W tym miejscu chciałbym napisać „last, but not least”, gdyż na degustację tego piwa czekałem z wspomnianymi wypiekami na twarzy. Niestety, nie ma takiej opcji – zawiodłem się srogo na tym pomyśle piwowarów ciechanowskich. Z jednej strony jest nieźle – ładnie się prezentuje w szkle, w aromacie dostajemy suszone śliwki, mleczną czekoladę, a w smaku dość wyraźną słodycz oraz średnio intensywną goryczkę. Zapytacie, co w takim razie tutaj nie gra? Po pierwsze cena, tzn. 50 zł za litrową butelkę. Po drugie czas, jaki ten porter leżakował. Mowa tu o 12 miesiącach. Serio, 12 miesięcy, 50 zł i dostaję piwo, które stoi na poziomie porteru żywieckiego? „Szkoda strzempić” klawiaturę. 4.5/10

Browar Jędrzejów (Van Pur) – Strzelec Mocne

Wśród moich bardzo dobrych kolegów mam jednego kumpla nad wyraz uzdolnionego pod kątem literackim. W związku z powyższym postanowiłem oddać w jego ręce jeden ze specjałów, jaki znalazłem na stacji Lotos pewnego, letniego popołudnia, tym samym udostępniając mu przestrzeń w Szalupie FHP. Szanowni Państwo, Panie i Panowie, przed Wami maszyna napędowa sekcji rytmicznej kwartetu J. D. Overdrive, uzdolniony informatyk, były oblatywacz symulatorów lotniczych, kompan do kufla, a czasami i  do kieliszka – Łukasz JOORAS Jurewicz!

fot. Marcin Pawłowski

Witajcie, wilki morskie! Oto kolejna szabla dołącza do kapitana Chmielobrodego w walce z hipsteriadą, snobizmem i zniewieścieniem myśli browarniczej! Zwą mnie Jerzym i oto zasiadam wraz z Wami w Szalupie FHP, by oddać się degustacji wątpliwej jakości trunków dla odważnych.

Tym razem antałek mój zawiera piwo o zadziornej nazwie STRZELEC MOCNE. I tu pierwsze przemyślenie. Czy to jakaś niepisana zasada taniego (lecz mocnego) piwa? Wnikliwy obserwator zawuażyć winien, że kolorystyka puszek jest w tym segmencie bardzo zbliżona. Niezmiennie czarne (lub bardzo ciemne) tło i brunatno – karmazynowa kolorystyka, mająca być może w założeniu imitować złoto lub pewnego rodzaju luksus, lecz szczerze? Ja odbieram to jako dość odpychające. Jak w hostelu, gdzie ponure spojrzenie pani recepcjonistki zdaje się mówić „uciekaj i ratuj swe życie, głupcze”. Kolejny stały punkt programu to hasła marketingowe. Obowiązkowo bez szczegółów i wyrażone tak, by nikt przesadnie w to nie uwierzył. „Sprawdzona receptura”, „kuszące siłą i głębokim, zdecydowanym smakiem”. „Nasze samochody mają cztery koła, błyszczący lakier i wyraźny styl”. Non stercore, Scherlokus. No ale, dobrze, nie bądźmy sceptykami. Spróbujmy.

Tu jednak pewna dygresja. W przeciwieństwie do tow. kapitana Chmielobrodego postanowiłem piwa nie przelewać do szkła (niestety tow. Jooras zapomniał zrobić zdjęcia, więc sam się poświęciłem i zrobiłem… w szkle 😛 – przyp. Chmielobrody). No bo, Kapitanie, seriously? Prędzej uwierzę w Predatora prowadzącego miejski autobus z napędem hybrydowym niż w to, że statystyczny pan Janusz kupujący takie piwo otwiera je w domu i przelewa z puszki do kufla. Jeśli nawet nie wypił go w pracy czy wracając tramwajem z tejże to z pewnością puszka w dłoni jest dlań dalece bardziej naturalna od obcego doznania wynikającego z trzymania w ręce szkła z piwem w środku. Dlatego też nie oceniam barwy, klarowności czy konsystencji piany, bo szczerze – czy kogoś to naprawdę obchodzi? Otwarta puszka dysponuje wystarczająco szerokim wizjerem do obserwacji podczas testu. O takich rzeczach jak temperatura min 25 stopni nie wspominam, bo to oczywistości.
No to wio. Kotwica w górę, ster prawo na burt. Grażyna, dej kotletu mielonego! Zaczynamy!

Tsst.
Zapach. Słodkawy, umiarkowanie intensywny, po drugim i trzecim niuchu nieprzyjemny. Klasyczna analogia do randki w Tajlandii, miło, sympatycznie, ale pewne detale wzbudzają uzasadnione obawy. Im dłużej wącham tym bardziej jest niefajnie. Nie ukończywszy kursu sensorycznego nie wskażę dokładnej wady, ale nie jest to zapach który mam ochotę wąchać. Dlatego zaprzestaję.

W skali FHP – przyjemna ściera, umiarkowanie odrażająca – do dopracowania.

Piana i wysycenie. Nie trzeba przelewać piwa z puszki by zauważyć, że jest śladowa i znika szybko jak pieniądze z OFE. Samo wysycenie całkiem niezłe. Puszka otwarta jest od około 20 minut i piwo wciąż ma gaz, a statystycznie po takim okresie zapewne producent zakładał całkowite spożycie.
W skali FHP – do poprawy.

Smak… mimo 7% woltażu nie jest wyczuwalnie alkoholowe. Jest słodkawe i (zatkawszy wcześniej nos) pierwsze wrażenie nie jest bardzo nieprzyjemne. Niestety, finisz jest już gorszy. Pojawia się nieprzyjemna goryczka, która sama z siebie „robiłaby” tu fajnie, ale… no właśnie, ale. Jest podejrzana. Jak typ w poplamionym ubraniu, który kręci się w butiku z drogimi zegarkami i nerwowo strzela oczami we wszystkich kierunkach. Być może jest ekscentrycznym, bardzo bogatym reżyserem, jednak rozsądek podpowiada by lepiej wezwać ochronę już teraz. Tu jest podobnie. W zestawieniu z nieprzyjemnym zapachem powoduje poczucie wyraźnego upodlenia. Człowiek ma ochotę wytrzeć tłuste palce o dawno niepraną koszulkę typu żonobijka i oglądać Adama Małysza, szybującego w niedzielne popołudnie na skoczni w Oberstdorfie. Odcinając się jednak od woni nawet mimo bycia ciepłym trunek jest gdzieś w granicach akceptowalnych do wypicia. Podejrzewam, że gdyby je mocno schłodzić byłoby …no, może bardzo pijalne to za mocno powiedziane, ale dałoby się popić nim Toruńską z grilla i nie krzywić ust po każdym łyku.
W skali FHP – dobrze rokujące, acz wciąż niedoskonałe.

Ciekawe jest, czy gdyby to piwo wyleżakować przez co najmniej kilka miesięcy stałoby sie przyjaznym strong lagerem. Podejrzewam, że raczej nie. Ale miejmy swe marzenia. Piwo dalekie jest od wyżyn (czy też nizin – zależy kto patrzy) swojej niszy, na tle tych które miałem przyjemność testować. Nie jest odrażające, raczej po prostu nieprzyjemne – da się je pić ciepłym, a to w testowanym przedziale cenowym nie jest już bynajmniej regułą.

Dlatego z bólem serca przyznaję ocenę w skali FHP: 5/10. Koneser wieloletnich Porterów Bałtyckich i tak się zrzyga, lecz pan Włodek elektryk uzna je za piwo smaczne i biorąc poprawkę na jego sposób rozumowania – będzie miał w tym trochę racji. Stąd też taka, a nie inna ocena, zaś podsumowaniem tej (pierwszej, lecz mam nadzieję – nie ostatniej) recenzji będzie nawiązanie do nazwy pewnego zespołu muzycznego – „są gorsi”.
Na zdrowie!

The Blogger, czyli jak uwarzyć odjechane piwo z pomocą kilkudziesięciu beer geeków.

Kiedy w czerwcu trafiłem na akcję pod tytułem „niechaj blogerzy uwarzą swoje piwo”, organizowaną przez Browar Brokreacja i pod batutą Jerrego z bloga Jerry Brewery, od razu ochoczo tej sprawie przyklasnąłem. Owszem, były obawy o stworzenie piwnego potworka. No bo skoro każdy ma wpływ na recepturę i możliwość zagłosowania na wybrany składnik, plus jak do tego dojdzie ułańska fantazja, to czy czasem nie dostaniemy piwa, leżakowanego w beczce po bigosie (© by Suseł) albo innego chrzanowo-boczkowo-śledziowego „cudu piwowarstwa”? Na szczęście ekipa okazała się nad wyraz ogarnięta i w ten oto sposób na początku lipca składniki na The Bloggera (bo taką właśnie nazwę będzie nosiło to piwo) zostały zatwierdzone. Chociaż nie powiem – praktycznie do samego końca nikt nie wiedział, czym jest delikatna nutka zajebistości. Ale o tym nieco później.

Wisienką na torcie był mail, jaki dostałem w połowie sierpnia, zapraszający wszystkich uczestników do szczrzyckiego browaru Cystersów, gdzie 17 września mieliśmy zabrać się za warzenie naszego blogerskiego specjału. Pewnym problemem była kwestia logistyczna. Browar znajduje się około 50 kilometrów od Krakowa, ja mieszkam w Katowicach, a warzenie startowało o godzinie 9:00. Jechać samochodem do browaru? Na warzenie piwa? No nie ma takiej opcji. To byłoby jak lizanie szklanej witryny cukierniczej w momencie, kiedy mamy smaki na tort czekoladowy. Na szczęście z odsieczą przybył mój bardzo dobry kumpel Miłosz. I nie dość, że zaoferował nocleg w grodzie Kraka, tak dodatkowo zaproponował, abym przybył dzień wcześniej, „to może byśmy skoczyli na akurat trwające Dni Otwarte Pracowni Piwa?”. Za ten pomysł powinien dostać Oscara! Jak pomyśleli, tak zrobili, a pierwszą część wycieczki uczcili Noa Pecan Mud Cake’iem ze szwedzkiego browaru Omnipollo (w towarzystwie Jerrego i Piwologa). Delicje i idealny prolog do dalszych wydarzeń.

Tomasz Rogaczewski opowiada o pracy w browarze Pracowni Piwa
Zebrana gawiedź na tle tanków fermentacyjnych
Maszyneria Pracowni Piwa pomysłu własnego cz. 1
Maszyneria Pracowni Piwa pomysłu własnego cz. 2, butelkująca.
Omnipollo – Noa Pecan Mud Cake (10/10)

W sobotę plan był prosty – pobudka przed 6:30, prysznic, kawa, śniadanie i teleportacja pod miejsce zbiórki w centrum Krakowa, skąd odjeżdżał podstawiony do Szczyrzyca busik. Niecała godzina i byliśmy na miejscu.

Pojechaly, przyjechaly, dojechaly…
Cysterski Browar Gryf
Budynek Browaru Gryf

Opactwo i teren browaru prezentowały się nad wyraz urokliwie. Całość osadzona w lekko  górzystym terenie, pełnym sadów, lasów i rewelacyjnych widoków. Niestety na ich podziwianie nie było zbyt wiele czasu. Na miejsce przyjechaliśmy nieco spóźnieni, a praca była zaplanowana co do minuty. Zaczęliśmy od wizyty w pierwszej z sal odrestaurowanego browaru Gryf. Mateusz z Brokreacji z dumą prezentował tanki zacierne, warzelne i filtracyjne wraz z aparaturą, a potem zagonił nas pod sam strop, gdzie każdy miał okazję wrzucić do śrutownika worek słodu… lub ewentualnie siedem. W końcu przyjechaliśmy tutaj do roboty, prawda? Po drodze udało się ustrzelić fotę planów warzelnych i nazwy stylu, jaki będzie patronował The Bloggerowi (cóż zrobić, że z pewnymi ortograficznymi błędami 😉 ). Przynajmniej nie będzie problemu z przygotowaniem morskiej opowieści na kontrę, bo poza tym opisem nic więcej się nie zmieści (wink, wink 😉 ).

A dokładniej: Cherry Smoked Pepper Rye Wood Aged Strong Ale
Kotły i blogerzy
To w tym kotle za parę godzin będzie gotował się The Blogger
Żadna praca nie hańbi, a już na pewno nie śrutowanie słodów
Tutaj do śrutownika leci słód wędzony wiśnią…  omnomnomnomnom
Po śrutowaniu prosto do kotła…

Po wysiłku fizycznym (do kadzi zaciernej poszło ponad pół tony zesłodowanego ziarna) przyszła pora na chwilę relaksu. W tym miejscu ekipa Brokreacji przywitała nas pod swoim namiotem, gdzie każdy mógł dowoli częstować się Hefe-Weizenem (The Nurse), Bohemian Pilsnerem (The Teacher), Red IPA (The Butcher) oraz domową wersją The Gravediggera (RIS), warzoną z użyciem słodów wędzonych (cud-malina i absolutny sztos).

Przybytek relaksacyjny
Moi dwaj ulubieńcy z tego dnia
The Butcher prezentuje się jak należy! W tle jakiś randomowy gość z wodą, ja nie wiem, ja nie wiem… 😉

Chwila dyskusji, wymiany zdań i przyszedł czas na dalsze zwiedzanie cysterskiego browaru Gryf ze szklaneczką złocistego trunku w ręce (no chyba że ktoś akurat nalał sobie RISa 😉 ). W rolę przewodnika ponownie wcielił się Mateusz, oprowadzając nas po wszystkich zakamarkach tego oszałamiającego miejsca. I kiedy myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy w sukurs przyszły tanki fermentacyjne, a w zasadzie ich zawartość. Każdy miał okazję spróbować wprost z nich Imperialnego Nafciarza Dukielskiego (piwo w dieselu i na sterydach, oesu jakie to dobreee), świeżej warki The Alchmiesta (nachmielonego tak, że aż w nosie kręciło), The Dancer oraz oczywiście już fermentującej, pierwszej warki The Bloggera, która uwarzona została dwa dni wcześniej.

Mateusz potrafi skupić uwagę…
…szczególnie przy nalewaniu świeżego piwa wprost z tanku
The Blogger świntuszy, znaczy fermentuje
Wirówka
Dalsze testy piwnych specjałów

Monoblok, czyli butelkujemy i kapslujemy. Nie my, tylko monoblok.
Ekologia przede wszystkim, czyli pompa ciepła, odzyskująca energię, jaka wytraca się podczas warzenia.
Ponoć to próbki laboratoryjne. Część ekipy stawiała jednak na żółć bydlencą 😉
Niezwykle skomplikowana i precyzyjna… waga

Trochę się nachodziliśmy, gdyż budynek browaru jest dość spory. Do tego spożycie trunków o wysokim indeksie glikemicznym doprowadziło do pojawienia się dość wyraźnego uczucia głodu. Tym sposobem trafiliśmy do drugiego browaru, mieszczącego się na terenie opactwa. Mam tu na myśli browar restauracyjny Marysia, gdzie czekał już na nas konkretny posiłek, pozwalający przetrwać dalsze trudy tego dnia. Po wszamaniu przesmacznego rosołku i schaboszczaka przyszedł czas na zwiedzanie Marysi. Ponownie naszą największą uwagę skupiły zarówno tanki fermentacyjne, jak i drewniane beczki, wypełnione po brzegi samym dobrem i wspaniałościami. Niestety beczkowych delicji próbować nie było jak, więc pozostało nam słuchać, jak Mateusz skrzętnie przybliża nam zawartość każdej z nich. Niespodzianką w tym miejscu była rzecz, o której w zasadzie dowiedzieć się nie powinniśmy. Cóż, nie do końca wyszło, ale ja nie będę uprzedzał faktów i poczekam do stycznia na premierę pewnego zacnego trunku.

To będzie doskonały ()&(*^$#^%#$&( 😉
Browar Marysia (a kotły na sprzedaż, gdyby ktoś chciał)

Jedna z beczek, mieszcząca w swoim wnętrzu same dobroci

I kiedy późnym popołudniem lunął deszcz, a cała załoga przeniosła się pod strzechy dawnej słodowni, aby tam  kontynuować rozpoczęte dyskusje, ja postanowiłem sobie zadać pytanie: jesteśmy w browarze Cystersów, a ja do cholery jeszcze żadnego Cystersa na oczy nie widziałem. W tym  momencie na salony wkroczył właściciel tegoż przybytku wraz z dwoma Cysterami właśnie. Panowie skosztowali zawartości brokreacyjnego rollbaru, po czym zabrali nas na wycieczkę do muzeum, jakie mieściło się w budynku klasztoru. Wśród muzealnych zbiorów moją uwagę przykuły stare, miejscowe etykiety oraz kopia mapy świata z XIII w. I niech Was nie zmyli plan koła, na jakim ta mapa się znajduje. To dalej jest płaski dysk, gdzie w dolnym, lewym rogu znajdowała się nasza ojczyzna.

Piwo Jasne Pełn Kac… tak, to był zwiastun dnia następnego 😉

Kopia mapy świata z XIII w.

Po zwiedzaniu cysterskiego muzeum przyszedł czas na kolację i na ostatni punkt procesu warzenia, w którym blogerzy maczali palce, czyli przyprawianie. W tym miejscu razem z Jerrym miałem okazję dorzucić do kotła 2.5 kilograma nowozelandzkiego chmielu Sticklebrat. Tyle wygrać. I tutaj spieszę z wyjaśnieniem, czym jest owa delikatna nuta zajebistości, jaka miała znaleźć się w The Bloggerze. Postanowiliśmy zaufać inwencji Mateusza, który postawił na czerwony pieprz oraz płatki z drewna wiśniowego. Pieprzu co prawda już nie widziałem, ale kilka osób miało okazję dorzucić ten składnik do kotła warzelnego, a więc wszystko się zgadza. Finisz nastąpił bardzo szybko i każdy z nas, z uzupełnionym po brzegi szkłem udał się do busa celem dotransportowania naszych zmęczonych ciał do krakowskiego Weźże Krafta. Podróż przebiegła niezwykle sprawnie, z co jakiś czas wybuchającymi salwami śmiechu. Strasznie wesołe towarzystwo, nie powiem (wink, wink no. 2 😉 ). Ze względu na aurę zaplanowany multitap crawling niestety nie doszedł do skutku, w związku z czym imprezę zakończyłem stosunkowo szybko, acz z ogromnym uśmiechem na twarzy. Na sam koniec do mej szklanki wpadła rewelacyjna Czarna Mańka z Bazyliszka, prezentując się jak na obrazku, tudzież zdjęciu, jakie zamieszczam poniżej.

Bazyliszek – Czarna  Mańka (8/10)

Wyjazd na warzenie The Bloggera zaliczam do niezwykle udanych – nie dość, że zaliczyłem jedną z najlepszych wycieczek po browarze, w jakich brałem udział, tak jeszcze poznałem masę pozytywnych, wesołych i jak najbardziej normalnych ludzi, z lekkim odjazdem na punkcie piwa. Może się powtórzę, ale co tam – tyle wygrać! A kiedy piwo będzie miało swoją premierę? 21:00 – 4 listopada 2016 r. na Poznańskich Targach Piwnych. Widzimy się na miejscu!

Browar Hajer – Rajza na Antypody (Rye Pale Ale)

Wakacje to piękny i beztroski czas. Wyjazdy na egzotyczne wyspy, kąpiele w ciepłych morzach, spacery po plaży, hulanki wieczorami w klubach i knajpach. Tak, to na to wszystko czeka przeciętny Kowalski okrągły rok. W tym momencie (wrzesień A. D. 2016) większość Kowalskich te przyjemności ma już niestety za sobą. A co przed nami? Wizja ponad 300 dni w biurze/za kierownicą samochodu/na budowie/za sklepową ladą/etc., bez litości i zmiłowania, gdzie jedynym morzem, w jakim będzie można się zanurzyć, to morze goryczy i rozpaczy. W sukurs tym wizjom przybywa Browar Hajer ze swoim nowym piwem. Czy aby na pewno nowym? W sumie Rajza to temat dość mocno ograny, ale hola, hola! Tym razem zamiast do Kalifornii chłopaki z Bierunia chcą nas zabrać w podróż na Antypody. Tak na marginesie – rajza po śląsku oznacza właśnie podróż. A jak wyszedł Hajerom ten zabieg?

Nim wyruszymy w kierunku tych nowozelandzkich wysp zerknijmy na to, jak Rajza na Antypody prezentuje się w szkle. Zmętniony trunek zdobi piękna, drobnopęcherzykowa piana, utrzymując się dość długo w szklance i ślicznie koronkując podczas picia. Zapowiada się bardzo dobrze, więc nie pozostaje nic innego, jak zapiąć pasy i ruszyć w drogę. Pierwszy przystanek, na którym się zatrzymujemy, to doskonały wstęp do głównej atrakcji wieczoru. Mam tu na myśli bardzo wyraźne nuty owoców egzotycznych, podbudowane przyjemną ziołowością chmielu, z akordami słodowymi i żywicznymi. Czuć w nosie, że w tym piwie użyto słodów żytnich i ja temu propsuję! Co tu dużo mówić – żyto to jeden z moich ulubionych tematów, jakie mogą pojawić się w tym złocistym trunku. Drugi przystanek to już samo serce Antypodów. Kilka łyków i… nie ma połowy piwa. Ale jak to? Przecież ja dopiero zacząłem, a już jestem w połowie imprezy? W sumie czemu się tu dziwić? Rajza na Antypody urzeka przede wszystkim swoją gładką i aksamitną fakturą. W tym miejscu po raz kolejny wzniosę hymn pochwalny dla słodów żytnich, bo to one zapewne zrobiły tutaj robotę. Równie urokliwy jest smak – wytrawny charakter tego piwa świetnie zgrywa się z jego owocowo-egzotycznym i pełnym profilem. Goryczka jest średnio wysoka i całkiem nieźle utrzymuje się w ustach, a niewysokie wysycenie dodatkowo sprzyja niezwykłej pijalności tego piwa. Jeszcze jeden łyk i… szkło świeci pustkami, a po Rajzie na Antypodach zostają już tylko wspomnienia.

Muszę przyznać, iż wycieczka jaką serwuje nam ekipa Hajera zostawia po sobie wyborne wspomnienia. Nie dość, że bardzo przyjemnie przywołuje beztroskę wakacyjnych wojaży, to na dodatek pozostawia po sobie szeroki uśmiech na twarzy. Tutaj nie ma przypadków i nietrafionych decyzji. Rajza na Antypody być może nie jest piwem wybitnym, ale z pewnością trzyma bardzo wysoki poziom i potwierdza wysoką formę Hajerów. Ja z pewnością na Antypody wybiorę się nie raz, nie dwa, bo ta podróż jest po prostu tego warta. 8/10

Chmielobrody Blog na fejsie! Z tej okazji – Nøgne ø + Mikkeller + Brewdog – Horizon Tokyo Black (Russian Imperial Stout)

Część z Was pewnie już wie, że Chmielobrody Blog jest także na fejsie (bo że sklep tam jest, to wie już każdy :P). Po cóż ten zabieg? No więc są takie chwile w życiu człowieka, które nie wymagają dłuższego wywodu i specjalnych treści, a którymi człowiek chciałby się ze światem podzielić. I właśnie tam te treści będą się pojawiać. Zatem mam nadzieję, że zerkniecie i klikniecie w kciuka z oznaczeniem „lubię to” -> KLIK!

Z okazji tak podniosłej chwili musiałem przygotować coś szczególnego, wyjątkowego i godnego sprzedaży kolejnej cząstki mojej duszy Markowi Zuckerbergowi. Czy butelka piwa, której wartość oscyluje powyżej 70 zł za pół litra będzie nadawała się na tę okazję? A jeśli do tego dołożymy fakt, iż nad recepturą tegoż czuwały trzy browary ze światowej czołówki? I skoro samo piwo zostało uwarzone pod koniec 2012 roku, a więc ma już blisko 4 lata, to czy to nie będzie wystarczająco godne? Cóż, bez przelania zawartości tej małej buteleczki do kieliszka i sprawdzenia, co w niej drzemie nie mogłem tego wiedzieć.

Na wstępie warto jednak chwilę poświęcić na samą ideę, jaka przyświecała przy warzeniu Horizon Tokyo Black (czy też Black Tokyo Horizon). Otóż jak już wcześniej napisałem – skrzyknęli się piwowarzy z trzech browarów: Nøgne ø, Mikkellera oraz Brewdoga i postanowili zrobić sztosowe piwo. A jaki gatunek jest największym sztosem wśród piw? Russian Imperial Stout (arghhhhh!)! Przynajmniej w mojej opinii (wink, wink 😉 ). Czemu tak myślę? Ano nie dość, że surowców trzeba użyć tyle, że przeciętny Kowalski za ich wartość kupi sobie średniej klasy używaną furę (a może i nową?!?), to jeszcze sam trunek musi leżakować odpowiednią ilość czasu, żeby nabrał pełni i sensu (o czym kilka rodzimych browarów chyba zapomniało). Jak postanowili, tak zrobili. I zrobili to aż trzy razy, warząc trzy razy tegoż RISa w każdym z browarów* (*za siedzibę Mikkellera w tym wypadku robił duński browar Lervig Aktiebryggeri). Ja dorwałem tę, jaka została przygotowana w norweskim browarze Nøgne ø. Z kolej sama nazwa wywodzi się z połączenia nazw trzech RISów wyżej wymienionych browarów, czyli Brewdog Tokyo, Mikkeller Black oraz Nøgne ø Dark Horizon. Uffff, to chyba tyle tytułem wstępu, więc czas na to, co tygryski lubią najbardziej.

Horizon Tokyo Black, jak przystało na RISa, jest totalnie nieprzejrzysty i czarny jak heban. Pod światło pojawiają się piękne, bursztynowe refleksy, co świadczy o klarowności piwa. Beżowa, drobnopęcherzykowa piana co prawda dość szybko redukuje się do niewielkiego pierścienia, ale to akurat chyba dość normalne w piwach o takim zasypie. A właśnie – zasyp. To jedna z wielu rzeczy, jakie mogą przykuć uwagę. No bo ile piw na rynku ma 36° plato i 16% alkoholu? Już odpowiadam: niewiele. Co ciekawe, alkohol został w aromacie bardzo dobrze ukryty i jest niemal niewyczuwalny. Chowa się skrzętnie za nutami mlecznej czekolady i suszonych śliwek, które w tym piwie grają pierwsze skrzypce. Oczywiście to nie wszystko, bo Horizon Tokyo Black to trunek niezwykle złożony. I tak po lekkim ogrzaniu pojawia się subtelny sos sojowy oraz nuty winne, typowe dla piw długo leżakowanych. Da się wyczuć także delikatną paloność. Nie powiem – dawno nie piłem tak dobrze ułożonego piwa pod kątem aromatu. Po kilku łykach wiem już także, że mam do czynienia z jednym z najlepszych Russian Imperial Stoutów, jakie było mi dane próbować. Jest on niezwykle pełny, likierowy, ale nie przesłodzony. Owszem, słodycz jest wyraźna, ale nie jest ulepkowata. Jak do tego dołożymy przyjemną i paloną goryczkę na poziomie 100 IBU, tak otrzymamy piwo idealnie wyważone pod tym kątem. Alkohol ponownie został ukryty pod płaszczem wyraźnych smaków suszonej śliwki i czekolady. Jedyny ślad po tych 16% to delikatnie grzanie w przełyk i subtelny szum, jaki pozostaje w głowie po wypiciu tych skromnych 250 ml.

Za każdym razem, kiedy kupuję butelkę piwa powyżej 30 zł zastanawiam się, czy jest sens i czy warto. Horizon Tokyo Black pokazuję, że zdecydowanie warto. Baaaa, każdy powinien od czasu do czasu pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Ten kooperacyjny RIS jest także dowodem na to, że piwo może być trunkiem niezwykle degustacyjnym, złożonym i bogatszym od niejednego, dobrego wina. Koniec, kropka. Tak rzekłem! A czy spełnił on swoją rolę w dzisiejszym odcinku, stając się godnym i wyjątkowym z okazji premiery niniejszego bloga na Facebooku? Po stokroć tak! I to z nawiązką! 9/10

PS
A jak wypada Black Tokyo* Horizon, uwarzone w Brewdogu? Sprawdźcie recenzję  Tomka Kopyry:

Browar Gentleman – Gwóźdź Programu (Australian Red Ale)

Dzień dobry. Żyję i mam się całkiem dobrze. No może nie do końca jestem zadowolony z faktu chwilowej przerwy w prowadzeniu bloga, ale hej – kilka tygodni abstynencji z pewnością wyszło mi na zdrowie i każdemu taki zabieg od czasu do czasu polecam. Łatwiej trzymać dietę, szybciej zrzuca się wagę, a i wątroba jakoś tak bardziej radosna się wydaje. Niemniej dość tego dobrego – w końcu piwo samo się nie wypije, a teksty same się nie napiszą. A więc do dzieła. Na pierwszy ogień lecimy z nowym browarem Gentleman i ich Gwoździem Programu, czyli Australian Red Ale’em.

Jak na Red Ale przystało piwo prezentuje się jak należy – ot jest umiarkowanie czerwone, delikatnie zmętnione, ze średniopęcherzykową pianą, która całkiem nieźle koronkuje. Mogłaby co prawda utrzymywać się nieco dłużej, ale hej – nie można mieć wszystkiego, prawda? A co Gwóźdź Programu proponuje nam w bukiecie? Oczywiście karmel na pierwszym planie nie będzie tutaj zaskoczeniem, a w dodatku jest on nienachalny i nieprzesadzony. Brawo. Jak do tego dołożymy nuty cytrusowe i charakterystyczną ziołowość, pochodzącą z chmielu, to już robi nam się całkiem przyjemnie. W tle dodatkowo pięknie grają subtelne nuty jagodowe, co przy użyciu Topaza nie powinno dziwić. Podsumowując – aromat robi robotę. Po kilku łykach wcale nie jest gorzej. Piwo jest wytrawne, rześkie i bardzo dobrze ułożone. Słodycz zeszła prawie do zera, co wpisuję na listę plusów (nic tak nie psuje mi degustacji, jak słodkie i karmelowe trunki). Goryczka jest wyraźnie zaznaczona, przyjemna i nie męcząca. I w zasadzie w tym miejscu mógłbym zakończyć ten opis i bardzo tego bym sobie życzył. Niestety. W międzyczasie Gwóźdź Programu nieco się ogrzał i wyszło szydło z worka. Tzn. nie szydło, a diacetyl konkretnie. Na szczęście nie jest on jakoś wyraźnie zaznaczony i za bardzo nie przeszkadza, no ale jest. A mogłoby go nie być. Szkoda.

Fanem Red Ale’i jakoś specjalnie nie jestem, ale od czasu do czasu sięgam po tego typu piwa, licząc na przyjemne zaskoczenie. Nie powiem, ale Browar Gentleman tym piwem odrobinę mnie zaskoczył. Spodziewałem się przeciętnego, słodkiego i mocno karmelowego piwa, a dostałem fajnie ułożony trunek, który całkiem przyjemnie się pije. Byłoby bardzo dobrze, gdyby nie ta maleńka łyżeczka dziegciu w beczce piwa w postaci diacetylu. Może kolejna warka nieco dłużej poleży w tankofermentorze i temat będzie załatwiony? Tego życzę, bo chętnie sięgnę po to piwo ponownie. No i te jagody… cały czas gdzieś mi w tle fajnie marsza grają. 6.5/10